Sposób na okiełznanie rządzących – by chcieli służyć Rzeczypospolitej – szlachecki lud odkrył pięć stuleci temu. Należało narzucić dobre prawa i pilnować ich przestrzegania.
Magazyn DGP 10 września 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Prawo jest narzędziem sprawiedliwości” – to nie hasło stworzone przez spin doktora PiS, lecz zdanie zapisane 600 lat temu przez Pawła Włodkowica. Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego twierdził, że sprawiedliwość jest fundamentem wspólnoty, bo daje poddanym poczucie bezpieczeństwa oraz sprawia, że cenią państwo. Gotowi są więc go bronić, a także o nie dbać. Ale pod warunkiem że sprawiedliwe prawo jest egzekwowane – bez względu na okoliczności.
Dzisiejsza Polska właśnie zderza się z kwestią, co w zasadzie miałoby ją spajać i dać jej obywatelom poczucie wspólnoty. Apogeum rządów PiS wzmocniło kilka już wcześniej boleśnie widocznych kwestii. Należy porzucić marzenia, że nasza klasa polityczna potrafi wznieść się ponad własne interesy oraz działać na rzecz dobra całej wspólnoty. Czyli służyć obywatelom, a nie traktować ich jak dojne krowy.
Idąc po władzę, PiS zapewniał, że jest propaństwowe. Jednak zafundowana nam przebudowa instytucji sprowadza się do tego, że zostały one obsadzone partyjnymi funkcjonariuszami – ale działają po staremu. Patologie nie zostały zlikwidowane, tylko zalegalizowane, jak np. rezygnacja z konkursów i wszelkich wymogów dla osób ubiegających się o kierownicze stanowiska w administracji. Przy tej okazji prawo stało się uznaniowym wytrychem. Sprowadzono je do roli parawanu, którego nikt nie traktuje poważnie. Bo wiadomo, że istnieje dla osłaniania potrzeb aparatu partii rządzącej. Gdy zaś tenże aparat poczuje się wystarczająco pewien, zacznie czerpać profity. Sięgając po staropolski wzorzec „hulaj dusza, piekła nie ma”. Nieuchronny upadek zdegenerowanego od nadmiaru szczęścia obozu władzy niczego nie zmieni. Bo kadry opozycji są podobnej miernej jakości.
W tej sytuacji obywatel nie powinien się spodziewać niczego dobrego. Dla klasy rządzącej jest tylko koniecznym elementem wyposażenia kraju wytwarzającym frukta. Wyposażeniem, którym należy tak zarządzać, aby nie stawiało oporu i co jakiś czas pofatygowało się do urny wyborczej. I nic ponad to.
Prywatny kraj
Państwo będące własnością kliki to nic nowego w dziejach świata. To raczej sytuacje, kiedy decydujący głos mają obywatele, należą do rzadkości. Choć w przypadku Polski nie są aż tak znowu niespotykane. Co więcej, gdy rządy sprawowała u nas nie wąska elita, lecz potężny ruch obywatelski, kraj miał się najlepiej.
Ten stan rzeczy nie narodził się jednak z dnia na dzień. Kiedy Włodkowic pisał swoje słowa o prawie i sprawiedliwości, kraj dopiero wchodził w najświetniejszy okres swoich dziejów. Na tronie zasiadał król Władysław Jagiełło, którego główną troską było spłodzenie potomka, a następnie zagwarantowanie mu korony. Szczęściem dla niego w spadku po Piastach odziedziczył władzę niemal absolutną i królewszczyzny – miasta, wsie, pola, lasy i żupy solne. Zajmowały one prawie 30 proc. ziem polskich i przynosiły ogromne dochody. Mimo to pozycja negocjacyjna Jagiełły nie przedstawiała się najlepiej. Po jego śmierci szlachta wcale nie musiała oddać tronu kolejnym Jagiellonom, bo przecież nadal żyli potomkowie pierwszych Piastów. Dlatego sprytny Litwin zaoferował zwykłej szlachcie sprawiedliwość, natomiast możnowładcom szybki wzrost dochodów.
Wydał więc serię przywilejów zapewniających każdemu szlachcicowi, że król i jego urzędnicy nie będą mogli takowego aresztować ani też skonfiskować jego majątku bez wyroku sądu. Rozdzielił też władzę sądowniczą i wykonawczą, odbierając prawo prowadzenia rozpraw sądowych starostom.
W przypadku możnowładców takie przywileje mniej znaczyły, lecz dla nich Jagiełło miał królewszczyzny. Oddał je najpotężniejszym rodom w dzierżawę za śmiesznie niskie czynsze – przez co gros dochodu zaczęło spływać do kieszeni arystokracji. Gdyby kolejnym monarchą został ktoś spoza rodu Jagiellonów, zawsze mógłby podnieść czynsz lub upomnieć się o zwrot królewszczyzn. Najmniej prawdopodobne było to w przypadku synów Jagiełły zobowiązanych przez ojca do przestrzegania gwarancji.
Jednak szafowanie przywilejami miało swój uboczny skutek. Monarcha musiał nauczyć się dzielić władzą z poddanymi.
Narodziny obywatela
„Aby zaś w przyszłości państwo było zdrowiej rządzone, chcemy i niniejszym stanowimy, aby żadne nowe instytucje nie były ustanawiane w wyniku prywatnych narad i aby żadna wyprawa wojenna nie była postanawiana w jakikolwiek sposób bez zjazdu wspólnoty ziemskiej” – obiecał Kazimierz Jagiellończyk szlachcie 11 listopada 1454 r. w Nieszawie.
Poddani nauczyli się, że gdy Jagiellonowie chcą zrealizować jakiś cel polityczny, należy ich docisnąć, a wówczas skłonni są dzielić się władzą. W Nieszawie król zgodził się scedować na sejmiki ziemskie prawo decydowania o tym, jakie podatki może nałożyć i komu wypowiedzieć wojnę. W zamian poddani zgodzili się ruszyć na wyprawę przeciwko Krzyżakom. Wprawdzie zakończoną sromotną klęską pod Chojnicami, lecz dzięki szlacheckim podatkom Jagiellończyk 13 lat później doprowadził konflikt do zwycięskiego końca.
Jednak sam udział we władzy szybko przestał szlachcie wystarczać, bo coraz bardziej odczuwała brak sprawiedliwości. Bo król okazał się równie przebiegły jak jego ojciec. Wprawdzie wydawał przywileje, lecz jednocześnie notorycznie ich nie przestrzegał. Wolał oprzeć rządy na grupie możnowładców, których kupował, dając im w dzierżawę królewszczyzny. Lista pretensji przeciętnego szlachcica do króla stale się wydłużała. Wbrew prawu Kazimierz Jagiellończyk pozwalał, aby jego zaufani współpracownicy skupiali w swoich rękach wiele stanowisk jednocześnie, w tym kluczowe urzędy: wojewody, starosty i kasztelana. Co więcej, nie musieli w ogóle przebywać w miejscu urzędowania, delegując wszystkie obowiązki na podwładnych. Równie mocno polskiego szlachcica bolało to, że szafując królewszczyznami, monarcha uszczupla dochody skarbowe. A jednocześnie ma czelność domagać się od sejmików uchwalania nowych podatków.
Sfrustrowana tą jawną niesprawiedliwością szlachta wielokrotnie protestowała. Jej pech polegał na tym, że miała do czynienia z wytrawnym politykiem. Przez 45 lat rządów Jagiellończyk perfekcyjnie używał rzymskiej metody divide et impera, rozgrywając przeciwko sobie sejmiki. Kiedy jeden rozpoczynał protest w imię przestrzegania prawa, inny ulegał królewskim naciskom w zamian za obietnice lub za sprawą skorumpowanych przywódców. Jedyną korzyścią płynącą z tej trwającej całe dekady gry okazała się nauka. Szlachta powoli uczyła się działać solidarnie. W końcu wpadła na pomysł, żeby na sejmikach wybierać posłów i delegować ich na jeden wspólny Sejm. Jego istnienie zalegalizował kolejny król Jan Olbracht.
Ale nawet powstanie parlamentu, w którym wspólnie o polityce radzili monarcha, możnowładcy wyniesieni do godności senatorów oraz posłowie, nie rozwiązało podstawowej bolączki. Rzeczpospolita pozostawała państwem oligarchicznym, rządzonym przez grupę wpływowych osób, przez co bardzo niesprawiedliwym.
Odbijanie państwa
Po zaskakująco szybkiej śmierci Jana Olbrachta jego młodszy brat, wielki książę litewski Aleksander był pewnym kandydatem do tronu. Tymczasem w Mielniku, gdzie czekał w połowie października 1501 r. na delegację senatorską, spotkała go przykra niespodzianka.
Oligarchowie postanowili wykorzystać trudną sytuację Aleksandra, a przy okazji utrącić szlacheckie marzenia o współrządzeniu krajem. Litwa toczyła wówczas ciężką wojnę z Moskwą i aby przetrwać, bardzo potrzebowała polskiej pomocy. W zamian za koronę wielki książę podpisał akt, w którym Polska i Litwa stawały się jednym państwem, a Jagiellonowie zrzekali się praw do dziedziczenia władzy w Wielkim Księstwie. Jednak co ważniejsze, Aleksander scedował na Senat większość uprawnień monarchy. Odtąd to senatorowie mogli mianować wojewodów i starostów, zarządzać skarbem, decydować o polityce zagranicznej. Królowi na otarcie łez pozostawili starorzymski tytuł „princeps senatu”.
Cichy zamach stanu podziałał na całą resztę szlachty jak kubeł zimnej wody. Zastąpienie rządów Jagiellonów panowaniem oligarchów oznaczało, że będą mieli jeszcze mniej do powiedzenia, zwłaszcza że dotychczasowe przywileje gwarantował im król. Wkrótce Rzeczpospolita po raz pierwszy doświadczyła, co znaczy powszechny opór obywatelski. Zamiast wojny domowej szlachta zaczęła solidarnie odmawiać płacenia podatków, stawiania się na pospolite ruszenie oraz wykonywania nakazów starostów i wojewodów.
W tej patowej sytuacji kluczowa okazała się postawa króla. Aleksander miał to szczęście, że swoim zaufanym doradcą uczynił biskupa Jana Łaskiego. Rodzice duchownego należeli do średniozamożnej szlachty i zdobycie urzędu kanclerza, a potem prymasa Łaski zawdzięczał swoim zdolnościom. Za jego sprawą król zdecydował, że musi poprzeć bunt szlachty i wspólnie z nią doprowadzić do unieważnienia unii mielnickiej.
Coraz bardziej osamotniony Senat miał pecha, że trafił mu się taki przeciwnik jak kanclerz Łaski. Potrafił on sprzymierzyć przeciwko oligarchom różne grupy, których na co dzień nic nie łączyło. Polską szlachtę wsparli litewscy możnowładcy, bo nie chcieli, aby Litwa została wchłonięta przez Koronę. Również potężny ród Jagiellonów nie zamierzał przystać na likwidację dziedzicznej władzy wielkiego księcia. Za sprawą Jana Łaskiego zwołany w lutym 1505 r. w Radomiu Sejm, na którym wspólnie obradowali posłowie polscy i litewscy, przyjął uchwałę dającą początek szlacheckiej demokracji. Zawierała się ona w zdaniu: „Nic nowego bez powszechnej zgody”. Tę zasadę ochoczo zaakceptował Aleksander.
W ciągu zaledwie pięciu lat Rzeczpospolita doświadczyła więc dwóch przewrotów ustrojowych. Na koniec kanclerz Łaski pospiesznie zebrał wszelkie obowiązujące akty prawne w jedną księgę nazywaną „Statutem Łaskiego”, choć nadany przez autora tytuł brzmiał „Przesławnego Królestwa Polskiego przywileje, konstytucje i zezwolenia urzędowe oraz uznane dekrety”. W rekordowym jak na owe czasy tempie statut wydrukowała w 1506 r. krakowska drukarnia Jana Hallera, a autor zadbał o to, żeby po egzemplarzu dostały wszystkie sądy.
Interes ponad podziałami
Polska podzielona na zwalczające się obozy to żaden nadzwyczajny stan. Rzeczą wyjątkową jest, gdy wynika z tego coś dobrego. Po zdawało się przełomowym roku 1505 musiało minąć trochę czasu, zanim szlachta dostrzegła, że będzie tak, jak było. Jej niespodziewany protektor król Aleksander Jagiellończyk szybko zmarł, a wyniesiony na tron Zygmunt I okazał się mieć więcej wspólnego z ojcem niż ze starszym bratem. Nowy władca wolał rządzić, opierając się na Senacie. Podobnie jak Kazimierz Jagiellończyk omijał prawo, w czym nieocenione wsparcie dostawał od zaprawionej w snuciu intryg małżonki Bony Sforzy.
To wówczas społeczeństwo szlacheckie zaczęło zauważać, że dobre prawo nic nie znaczy, jeśli się go nie egzekwuje. Co w praktyce okazywało się bardzo trudne, bo stan szlachecki nie tworzył jednolitej społeczności. Wzajemne animozje dzieliły szlachtę małopolską i wielkopolską. Z tymi grupami jeszcze trudniej dogadywała się szlachta litewska. Nową linię podziału przyniosła reformacja religijna. Kalwinizm i w mniejszym stopniu luteranizm zdobyły grona zwolenników. Skłócenie tych wszystkich grup zdawało się jeszcze łatwiejsze niż w czasach Kazimierza Jagiellończyka.
Ale stopniowo silniejsze okazywało się poczucie niesprawiedliwości spajające całą szlachecką brać ponad podziałami. Pojawił się też nowy czynnik. Im bardziej szlachta domagała się prawa do współdecydowania o polityce państwa, tym bardziej czuła się z nim związana, a także zatroskana o jego losy. Tak rodził się świadomy patriotyzm, a świadomy patriota dużo gorzej znosił nieprawidłowości, z jakimi się stykał. Ogromne państwo miało niesprawną administrację, ułomnie działające sądy, siły zbrojne opierały się na pospolitym ruszeniu, a na opłacenie wojsk zaciężnych stale brakowało funduszy.
I tu chyba było sedno poczucia niesprawiedliwości. Z przebogatych królewszczyzn po stu latach rozdawnictwa i oddawania w dzierżawę za grosze pozostały resztki. Gdy Zygmunt I Stary zasiadł na tronie, pod bezpośrednią pieczą monarchy znajdowało się w Koronie zaledwie 36 miast i 382 wsie. Co stanowiło ok. 10 proc. majątku, jakim dysponował Jagiełło. A przecież sumy płynące z królewszczyzn tworzyły główny dochód państwowego skarbca. Wraz z ich sukcesywnym zmniejszaniem się król musiał częściej próbować ściągnąć podatki ze szlachty. Gdy Sejm odmawiał, państwo niemal przestawało działać. Zdemokratyzowana Rzeczpospolita zamieniła się w twór ułomny, niezdolny stawić czoło poważniejszym zagrożeniom zewnętrznym.
„Jagiellonowie szukali tu wyjścia, dobierając sobie bardziej zwarty i węższy krąg zaufanych doradców. Nie dążyli jednak do zmodernizowania aparatu rządzenia. Przeciwnie – monarchia pogłębiała własną politykę nominacyjną, proces koncentracji władzy i jej różnorodnych ogniw kompetencyjnych w ręku tych samych osób – przedstawicieli elity senatorsko-urzędniczej” – opisuje Anna Sucheni-Grabowska w monografii „Spory królów ze szlachtą w złotym wieku”. Znów nasilało się skupianie wielu urzędów w rękach ograniczonego kręgu osób. Te zaś codzienne obowiązki cedowały na współpracowników. Takich, których główną zaletą była ślepa lojalność, lecz nie wobec ojczyzny, a swojego pana.
Rewolucja bez rewolucji
„Na samym dworze, który za twierdzę prawa i przybytek wolności przodkowie nasi mieć chcieli, powszechny gwałt cierpi prawo” – mówił do zebranej pod Lwowem szlachty latem 1537 r. jeden z inicjatorów buntu Jan Sierakowski.
Cierpliwość obywateli wyczerpywała się długo. W dużej mierze za sprawą zręczności Zygmunta Starego. Król w pierwszym okresie swoich rządów dość skutecznie zminimalizował główne bolączki państwa. Od rodów obdarowanych królewszczyznami wymusił zwrot ok. 90 miast i prawie 800 wsi. Po śmierci księcia mazowieckiego Janusza III (ostatniego z tamtejszej odnogi rodu Piastów) inkorporował Mazowsze do Korony. Dzięki czemu królewszczyzny powiększyły się o 35 miast i ok. 250 wsi. Przy równoczesnym uporządkowaniu kwestii opłat celnych oznaczało to gwałtowny wzrost wpływów skarbowych, bez nakładania podatków na szlachtę. Rzeczpospolitą wreszcie było stać na twierdze ze stałymi garnizonami broniące jej południowo-wschodnich granic.
Ale zapełnienie skarbca nie rozwiązało wszystkich problemów. Zwłaszcza że król potrafił całymi latami nie zwoływać Sejmu, gdy niczego od szlachty nie potrzebował. Narastająca latami frustracja wybuchła, gdy planując wyprawę na teren Mołdawii, nieopatrznie zwołał pospolite ruszenie. Zamiast pójść walczyć, szlachta zaczęła sejmikować. Wówczas jeszcze niewiele z tego wynikło, bo król zignorował buntowników i ich żądania. Czekając tak długo, aż uczestnicy pospolitego ruszenia rozjechali się do domów.
Senatorowie zaś ich wyśmiali, nazywając lwowski rokosz wojną kokoszą toczoną, dopóki jej uczestnicy nie wyjedli drobiu w całej prowincji. Ale wojna kokosza zainicjowała kolejny przełom. Zamiast zbrojnego buntu szlachecki lud wybrał działanie w ramach prawa „ius commune” (prawa powszechnego). Wykorzystując przepisy zebrane w „Statucie Łaskiego”, które stanowiły całość dorobku ponad stu lat wymuszanych ustępstw na kolejnych królach oraz możnowładcach.
Najlepszym wyjściem z sytuacji okazało się wymuszanie na rządzących przestrzegania tego, co wcześniej ustalono. Przypomniano też sobie teorie Włodkowica mówiące o wyższości prawa, sprawiedliwości i przyrodzonych człowiekowi praw naturalnych nad prerogatywami władzy. „Zgodnie z owymi tradycjami społeczność szlachecka epoki Odrodzenia uważała, że pełnię władzy nad królestwem sprawuje suwerenne i nienaruszalne prawo” – podkreśla Anna Sucheni-Grabowska. Co de facto było ideową rewolucją podobną do tej, jaką stanowiła amerykańska deklaracja niepodległości.
Niestety polski ruch egzekucyjny skupiał się na działaniach praktycznych i nie pozostawił po sobie żadnej całościowej deklaracji mogącej stać się drogowskazem dla potomnych.
Najnudniejszy bunt w dziejach
O ruchu obywatelskim, dzięki któremu Rzeczpospolita wspięła się na szczyty swojej potęgi, nigdy nie napisano ciekawej książki. Choć przez ponad 30 lat szlachta toczyła zmagania z dwoma ostatnimi Jagiellonami i możnowładcami, by wspólne państwo uczynić nowocześniejszym i silniejszym. Co bez złamania interesów klasy rządzącej było niemożliwe.
Trzy dekady starań o egzekucję praw prezentują się wyjątkowo nieefektownie. Główne działania sprowadzały się do upartego ponawiania tych samych postulatów, wygłaszania płomiennych mów podczas posiedzeń Sejmu, drukowania politycznych rozpraw, prowadzenia targów, rozmów, stałego wywierania presji. Ruch egzekucyjny nie miał też jednego lidera, lecz całe grono dobrze wykształconych, zaangażowanych przywódców, o których pamięć zanikła – inaczej niż o bohaterach wojennych lub zdrajcach. Hieronim Ossoliński czy Mikołaj Sienicki zasłużyli się tym, że przez 30 lat posłowali na kolejne sejmy, wzmacniali stronnictwo reformatorów, starali się na jego stronę przeciągnąć część możnowładców. Stanowili takie utrapienie dla króla Zygmunta Augusta, że wolał rezydować na Litwie.
Ten wysiłek nie poszedł na marne. Kiedy w 1562 r. Sejm zebrał się w Piotrkowie, trwała właśnie wojna o Inflanty, na których aneksję chęć miały też Rosja, Szwecja i Dania. Żeby wygrać, Zygmunt August potrzebował jak najwięcej funduszy, a to oznaczało konieczność uzyskania zgody szlachty na nowe podatki. „Wielki to był i zawołany sejm, i prawie jako sądny dzień” – zanotował w „Kronice polskiej” Marcin Bielski. Podczas obrad rej wodził Mikołaj Sienicki, bo zebrane przez niego stronnictwo egzekucyjne zdominowało izbę poselską, a co więcej, przeciągnęło na swoją stronę niemal połowę senatorów. Stronnicy egzekucji na początek zaczęli zwracać monarsze stare akty nadania królewszczyzn, wywierając tak silną presję moralną, że dołączył do nich sam kanclerz wielki koronny Jan Ocieski. A gdy on oddał królowi część aktów darowizn, za jego przykładem poszli inni senatorowie, zrzekając się także urzędów starosty lub wojewody, jeśli pełnili więcej niż jeden. Widząc, co się dzieje, Zygmunt August po 14 latach upartego blokowania reform, z dnia na dzień został gorącym zwolennikiem ruchu egzekucyjnego.
I bardzo mu się to opłaciło. Już dwa lata po Sejmie egzekucyjnym w zasobie królewszczyzn znalazło się aż 197 miast i 1957 wsi. Co znacząco podniosło dochody skarbu. Jedna czwarta z nich została przeznaczona na utrzymanie stałej armii broniącej wschodnich granic Rzeczypospolitej. Odświeżony został zakaz łączenie kilku stanowisk w administracji. I na tym wcale nie skończyły się osiągnięcia ruchu egzekucyjnego. Dzięki niemu rozdzielono prywatny skarbiec królewski od państwowego. Nad tym ostatnim pieczę sprawował podskarbi wielki koronny, zaś parlament zaczął kontrolować zasadność wydatków. Wielkie znaczenie miało też ograniczenie przywilejów Kościoła katolickiego, radykalnie obniżające jego dochody, przy jednoczesnym zagwarantowaniu tolerancji dla innych religii. Sejm zakazał bowiem starostom egzekwowania wyroków wydawanych przez sądy duchowne. Działo się to w czasach, gdy Francja i kraje niemieckie pogrążały się w krwawych wojnach religijnych.
Ruchowi egzekucyjnemu udało się też usprawnić aparat sądowniczy i doprowadzić do odebrania monarsze prerogatyw sędziowskich. W to miejsce powstał Trybunał Koronny. Pierwszy w świecie nowoczesny sąd najwyższy, do którego każdy obywatel mógł się odwołać od wyroków niższych instancji. Sto pięćdziesiąt lat przed tym, jak Monteskiusz spisał swoje teorie o idealnym trójpodziale władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, Rzeczpospolita wcieliła w życie idee, jakimi miał się dopiero zachwycić Zachód.
Dodając jeszcze namiastkę konstytucji. Tworzyły ją trzy akty prawne: konstytucja sejmowa „Nihil novi” oraz uchwalone po śmierci Zygmunta Augusta artykuły henrykowskie i konfederacja warszawska. Jasno określały one ramy ustrojowe Rzeczypospolitej. Oddolna budowa państwa mającego służyć obywatelom, a nie tylko klasie rządzącej, okazywała się możliwa. Co więcej, wszystkie kluczowe cele udało się osiągnąć bez uciekania się do przemocy.
Rewolucja bez rewolucji wymagała ogromu pracy i determinacji grupy ludzi, którym marzyła się naprawa Rzeczypospolitej. Sukces umożliwiło wyznaczenie konkretnych celów bliskich sercu większości szlachty. Służących dobru wspólnemu, a nie ideologiom czy religiom. Wtedy też codzienne spory, podziały czy naturalne w społeczeństwie animozje nie miały aż takiego znaczenia. Ruch egzekucyjny śmiało można uznać za jedno z największych, jeśli nie największe z dokonań Polaków w historii. Na pewno jest ono najbardziej niedoceniane i zapomniane. Pewnie dlatego, że ciężka, konsekwentna praca nie ma w sobie nic z taniego efekciarstwa chwalebnych klęsk.
Rewolucja bez rewolucji wymagała ogromu pracy i determinacji grupy ludzi, którym marzyła się naprawa Rzeczypospolitej. Sukces umożliwiło wyznaczenie konkretnych celów bliskich sercu większości szlachty. Służących dobru wspólnemu, a nie ideologiom czy religiom