Zaczęło się od tego, że profesora Lecha Morawskiego ktoś nieopatrznie wypuścił do Londynu, a Anglicy nie odesłali go z lotniska do Polski, jak to regularnie robią z księdzem Międlarem. Być może fakt, że przyleciał jakiś sędzia, jakiegoś Trybunału Konstytucyjnego uśpił ich czujność. Zaś pewnie doktorant z Torunia nie przewidział konsekwencji wyjazdu promotora i nie posłał na czas do brytyjskiego Home Office e-maila z ostrzeżeniem, iż stolicę Zjednoczonego Królestwa nawiedzi niebezpieczny ekstremista.
Zaspał, więc sam jest trochę sobie winien. Wypuszczony na swobodę prof. Morawski podczas debaty naukowej w Oksfordzie dał wyraz temu, jak bardzo nie lubi swych kolegów po fachu oraz jak bardzo kocha obecnie rządzącą partię. Tę, która dała mu fajną posadę w Trybunale Konstytucyjnym, czego akurat źli koledzy dać nie chcieli. Przy okazji dostało się też – nie wiedzieć czemu – homoseksualistom. Ale w profesorskich mózgach (zwłaszcza prawników) impulsy nerwowe często biegną niezrozumiałymi dla maluczkich ścieżkami.
Gościnne występy prof. Morawskiego mocno zabolały jego kolegów z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Wprawdzie ów wspomniany sędzia TK nie pracuje tam już od 2015 r., lecz mimo wszystko jego zarzuty o to, że stare elity III RP (zwłaszcza prawnicy) do cna są skorumpowane, wzięli do siebie. Po czym zapałali zdrowym pragnieniem odwetu. Niestety kolega Morawski już nie nawiedza swej Alma Mater i trudno dopaść go na korytarzu, by zawlec za róg i po cichu skopać. Na szczęście półświatek akademicki dawno temu wypracował metody, jak radzić sobie z taką niedogodnością. Kiedy profesor pozostaje poza zasięgiem, należy wymierzyć sprawiedliwość jego doktorantowi. Tak też się stało. W połowie maja dziekan Wydziału Prawa i Administracji UMK musiał odwołać obronę pracy doktorskiej pewnego pechowca, bo zabrakło komisyjnego kworum. Pracownicy naukowi zbojkotowali ucznia prof. Morawskiego, aby dobitniej pokazać koledze, jak bardzo nim gardzą. Błagania doktoranta o litość puścili mimo uszu. Fakty, że młody człowiek nie może już zmienić promotora, ma zarejestrowaną pracę i uczelni też nie może zmienić, stanowiły dodatkowy atut. Ofiara wpadła w pułapkę, z której nie ma ucieczki. Krew od razu poczuł równie dobrze zaprawiony w bojach prof. Morawski. Na kolejnym terminie obrony nie stawił się z kolei on. Tak pokazując, jak mocno gardzi swymi kolegami. Na nic zdało się łkanie doktoranta o „dobrą wolę” profesorów, że plany życiowe, że praca, kariera etc. Obrona znów się nie odbyła. Dobra zabawa tymczasem dopiero się zaczyna. Profesorowie, aby pokazać zdradliwemu koledze, jak bardzo go nie lubią, mogą przy okazji następnego terminu obrony wyłupić doktorantowi oko, wówczas w odwecie prof. Morawski odgryzie uczniowi ucho, a wtedy rozeźleni pracownicy naukowi UMK dorwą doktoranta i...
Na pewno wielu z was zginie, ale jestem gotowy na takie poświęcenie – oznajmia lord Farquaad rycerzom wysyłanym na walkę ze smokiem w pierwszej części „Shreka”. Jeśli chodzi o doktorantów, to kadra profesorska w Polsce jest zdolna do jeszcze większych poświęceń. Tak na marginesie, gdyby taki cyrk odbywał się w jakiejś firmie działającej na wolnym rynku, to jej pracowników czekałaby szybka dyscyplinarka za uchylanie się od obowiązków służbowych. Zaś pechowy doktorant mógłby wytoczyć uczelni i swemu promotorowi procesy, dostając sowite odszkodowanie za notoryczne łamanie jego praw. Tymczasem w polskiej rzeczywistości tego nie zrobi, bo oczywiście wówczas żadnym doktorem już nigdy nie zostanie.
Kastowy kraj nadzwyczajnych ludzi ostatnio nawet ciążył wyborcom. Przez co niektórzy z nich zagłosowali na PiS, obiecujący „walkę z układem”. Po niespełna dwóch latach okazuje się, że w hasło to już na samym początku musiała wkraść się literówka. Trwa bowiem „walka o układ”
Również na dyscyplinarne zwolnienie pracowników UMK, którzy zbojkotowali pierwszą obronę doktoratu, nie ma co liczyć. Podobnie jak trudno marzyć o tym, by osoby w kierownictwie PiS, odpowiedzialne za wsadzenie prof. Morawskiego do Trybunału Konstytucyjnego, nagle poczuły wstyd, komu zafundowały tak wygodną synekurę. Nie mówiąc już o wymuszeniu dymisji wspomnianego profesora, nawet jeśli wymagałoby to zaoferowania mu dobrze płatnej posady w ambasadzie gdzieś w Ameryce Południowej. Byle tylko już się nie zbliżył na odległość mniejszą od kilometra do żadnego doktoranta. Te wszystkie postulaty to marzenia ściętej głowy. Wiadomo, że mamy do czynienia, jak trafnie stwierdziła, doświadczając freudowskiej pomyłki, sędzia Irena Kamińska, z: „zupełnie nadzwyczajną kastą ludzi”. Cokolwiek by nie zrobili swym uczniom, lub po kimkolwiek przejechali samochodem, i tak będą stali ponad zapisami kodeksu pracy czy jakimkolwiek innym kodeksem.
Każdy, kto żyje w Polsce, wie, że nadzwyczajnych kast u nas ci dostatek. Wystarczy wspomnieć o myśliwych, których obecną emanacją publiczną jest Jan Szyszko, z zawodu minister środowiska. Przy czym, gdyby środowisko posiadało samoświadomość, to wiedząc, kto je chroni, miałoby już chroniczną depresję i kilka prób samobójczych za sobą. A minister pewnie czułby się w obowiązku je dobić dla skrócenia cierpień. Bycie myśliwym bowiem to nie hobby, lecz stan umysłu. Samym jego sednem jest wpakowanie jak największej liczby ołowianych kulek w jakieś stworzenie futerkowe lub opierzone, by móc sobie popatrzeć, jak kona. Potem jeszcze można je własnoręcznie obedrzeć ze skóry, wypruć flaki, pobryzgać się krwią oraz urządzić z jego zwłokami wiele innych, fascynujących zabaw, indywidualnie bądź zbiorowo. Umysł myśliwego, odcięty od regularnego dozowania tej frajdy, może zaskakiwać otoczenie, jak japońskich parlamentarzystów zaskoczyło poczucie humoru innego polskiego myśliwego, który na czas prezydentury ślubował odwyk od polowań. Szczęściem dla wizerunku Polski w świecie, abstynencję tę często łamał, grasując incognito ze strzelbą po mazurskich lasach. Co było dużo lepszym wyjściem, niż by wzorem przedwojennego prezydenta Stanisława Wojciechowskiego miał włóczyć się po parku Łazienkowskim, rozstrzeliwując wiewiórki.
Czasy się zmieniają, a kasta myśliwych, której pogłowie wynosi ok. 120 tys. sztuk, ma się tylko lepiej. Niezależnie, czy odstrzeli komuś przy domu psa, czy przejeżdżającego lasem rowerzystę, czy konia, ponieważ – jak tłumaczył pewien wielkopolski myśliwy – ów podejrzanie przypominał mu dzika. Aż trudno zgadnąć, czemu nowe prawo łowieckie nadal leży w Sejmie, skoro przewiduje ono, że polujący myśliwy będzie mógł przegonić każdego właściciela gruntów. No chyba, iż ten udowodni przed sądem, że konieczność oglądania egzekucji np. ulubionego kota narusza przekonania religijne właściciela ziemi oraz jego futrzaka. W czasach PRL środowisko myśliwych skupiało wpływowych członków rządzącej partii, oficerów wojska i tajnych służb, bogatych prawników, lekarzy, prywaciarzy, jednym słowem klasę rządzącą. Po czym zmienił się ustrój i dziś są to wpływowi członkowie partii, oficerowie wojska i tajnych służb, bogaci prawnicy, lekarze, biznesmeni, jednym słowem establishment. Czyli wszystko jest zupełnie inaczej, jak łatwo dostrzec, bo przecież emerytowani oficerowie SB już mocno posunęli się w latach. Czy zatem można się dziwić, że minister Szyszko, niezależnie, co albo kogo zetnie lub zastrzeli, pozostaje nieusuwalny.
Kastowa Polska nadzwyczajnych ludzi ostatnio nawet ciążyła wyborcom. Zwłaszcza jak musieli stykać się z: samorządowcami, lekarzami, celebrytami czy innymi stojącymi ponad prawem grupami, przez co niektórzy z nich zagłosowali na PiS, obiecujący „walkę z układem”. Po niespełna dwóch latach okazuje się, że w hasło to już na samym początku musiała wkraść się literówka. Trwa bowiem „walka o układ”. Czyli jak sprawić, by nie nasza sitwa stała się naszą sitwą. Dobrze ten mechanizm można sobie prześledzić na przykładach przejęcia Trybunału Konstytucyjnego oraz obecnych planach reformowania Krajowej Rady Sądowniczej. W obu przypadkach okazało się, że kwestie poprawienia funkcjonowania aparatu państwa, usprawnienie sądownictwa, danie obywatelom większych praw czy osiągnięcie innego efektu służącego ogółowi są absolutnie bez znaczenia. Ważne jest tylko podporządkowanie instytucji partii posiadającej w Sejmie większość, co potem może umożliwić wymianę liderów kast. W zasadzie na mentalnościowo takich samych, tylko naszych i na wszelki wypadek głupszych. Ma to gwarantować, że pomysł zerwania się z politycznej smyczy nowym liderom kasty nie tak szybko zaświta w głowach. Skutkiem ubocznym tegoż zamierzenia są wypadki przy pracy, takie jak prof. Morawski. Tak powalająco bystry, że nawet nie spostrzegł, iż: porzucając, poniżając, a de facto też oszukując własnego ucznia, świadectwo wystawił przede wszystkim sobie. No ale jeśli jest się członkiem nadzwyczajnej kasty, można to mieć w głębokim poważaniu. Ponieważ ci, co nie należą do żadnej, a takich jest przytłaczająca liczba obywateli, mogą „nadzwyczajnych ludzi” co najwyżej pocałować. I każdy wie, w jakie miejsce. No chyba, że kasta (co zdarza się rzadko) swego członka wypluje z szacownego grona, inna go nie przygarnie i nagle będzie się on musiał zetknąć ze zwyczajnym życiem. Doświadczając bolesnego procesu poznawczego. Sekretarz redakcji „Miesięcznika Literackiego” Jan Wieczorkowski w swoich wspomnieniach „Mój PRL” odnotował, jak niegdyś wpływowy członek partii, minister kultury i szef Radiokomitetu Włodzimierz Sokorski wylądował na aucie, zdegradowany do stanowiska zaledwie redaktora naczelnego wspomnianego miesięcznika. Ignorowany przez dawnych towarzyszy, pozbawiony nawet samochodu służbowego, pierwszy raz musiał pojechać autobusem komunikacji miejskiej do centrum Warszawy, żeby załatwić sprawy urzędowe.
„Wyobraźcie sobie – poskarżył się Sokorski – jechałem w takim tłoku i smrodzie, że omal się nie porzygałem, ale musiałem odebrać dewizy na wyjazd dla mnie i syna. I masz pojęcie – ciągnął z oburzeniem – taka pinda w okienku powiedziała mi, że dla syna nie dostanę, bo nie jest wpisany do mojego paszportu. I kazała, żeby żona przyszła odebrać przydział!” – notował Wieczorkowski. Po tej przerażającej relacji Sokorski wykrzyczał do członków redakcji: „Jak wyście to mogli, k...a, wytrzymać przeszło ćwierć wieku?!”. No właśnie.