Czy reakcja władz na zamach dowodzi gotowości na niepodległość, czy wręcz przeciwnie.
Katalońscy politycy już nazajutrz po zeszłotygodniowym zamachu terrorystycznym w Barcelonie zapewniali, że nie osłabi on niepodległościowych dążeń regionu. Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana, niż chciałyby to widzieć katalońskie władze.
Politycy z Madrytu i Barcelony bardzo uważali, by nie wykorzystywać w bezpośredni sposób tragedii, w której zginęło 15 osób, do bieżących sporów politycznych. Ale dobór słów i inne niuanse pokazują, że polityczny rozejm, który ogłosili, jest chwilowy.
Premier Hiszpanii Mariano Rajoy, odnosząc się do ataku, mówił o „bólu hiszpańskiego narodu”, podkreślał rolę wywiadu w zwalczeniu terroryzmu – i ani razu nie użył słowa „Katalonia”. Szef autonomicznego rządu w Barcelonie Carles Puigdemont mówił o regionie jak o państwie, akcentował rolę tamtejszej policji Mossos d’Esquadra i ani razu nie wspomniał o Hiszpanii. Znamienne było też to, że kataloński minister spraw wewnętrznych Joaquin Forn, podając narodowość zabitych i rannych, oddzielnie wymieniał Katalończyków i Hiszpanów.
Mniej powściągliwa w reakcjach była prasa w Madrycie. „Brutalny atak terrorystyczny w Barcelonie zbiega się z okresem największej politycznej niepewności w Katalonii. Atak tej skali powinien być ciosem przywracającym do politycznej rzeczywistości katalońskich polityków, którzy z separatystycznego kaprysu uczynili w ostatnich latach jedyny punkt swojego programu” – napisał lewicowy dziennik „El Pais”, który rzadko staje po stronie konserwatysty Rajoya.
Władze katalońskie planują przeprowadzenie 1 października referendum w sprawie oderwania się od Hiszpanii, a w przypadku zwycięstwa zwolenników tej opcji niemal natychmiastowe ogłoszenie niepodległości. Ale są z tym dwa problemy. Po pierwsze, rząd w Madrycie nie zgadza się na plebiscyt, uważa, że byłby on niekonstytucyjny, i zapewne będzie próbował go zablokować na drodze sądowej, odcięciem funduszy z budżetu centralnego lub czasowo odbierając kompetencje rządowi w Barcelonie. Po drugie, o ile zdecydowana większość Katalończyków uważa, że referendum powinno się odbyć, to w kwestii niepodległości są podzieleni. Według ostatniego sondażu, jeszcze sprzed zamachu, za secesją opowiada się 41 proc. pytanych, przeciw – 49 proc.
To, w jaki sposób zamach zmienił te proporcje, pozostaje sprawą otwartą. Jak przekonują zwolennicy niepodległości, sprawna reakcja policji, premiera Puigdemonta i burmistrz Barcelony Ady Colau dowodzi, że Katalonia gotowa jest to tego, by wziąć sprawy w swoje ręce. Niektórzy posuwają się nawet do twierdzeń, że gdyby kraj był niepodległy, do ataku w ogóle by nie doszło. Według przeciwników rozstania z Hiszpanią zamach właśnie dowodzi, że Katalonia nie jest w stanie sama walczyć z terroryzmem. Władze w Barcelonie zignorowały wydane w grudniu zalecenie hiszpańskiego ministerstwa spraw wewnętrznych, by na pasażu La Rambla zainstalować bariery uniemożliwiające wjazd samochodem, a katalońska policja nie potrafiła powiązać z terroryzmem eksplozji, do której doszło w przededniu zamachu, w Alcanar, gdzie przechowywano ładunki wybuchowe. Pojawiają się nawet zarzuty, że katalońskie władze z powodów językowych preferują imigrantów z Afryki Północnej od tych z Ameryki Łacińskiej, bo ci pierwsi, aby móc się komunikować, muszą się uczyć katalońskiego, podczas gdy drugim wystarcza znajomość hiszpańskiego.
Teoretycznie więcej przemawia za tym, że atak wzmocni obóz zwolenników pozostania w Hiszpanii, ale poza czynnikami racjonalnymi trzeba też wziąć pod uwagę te emocjonalne, jak np. widoczna od kilku dni fala wdzięczności dla katalońskiej policji. – To percepcja rządzi, a jeśli według publicznej percepcji katalońska policja sprawdziła się bardzo dobrze, może to pomóc sprawie secesji – ocenia Manuel Arias-Maldonado, profesor nauk politycznych z uniwersytetu w Maladze.