Rozpisanie wyborów dałoby premier silniejszy mandat w negocjacjach w sprawie wyjścia z Unii Europejskiej.
Nieco w cieniu wydarzeń związanych z występowaniem Wielkiej Brytanii z Unii przybierają na sile spekulacje na temat przedterminowych wyborów parlamentarnych w tym kraju, które miałyby ułatwić brexit. Mimo rosnącej presji wewnątrz własnej partii premier Theresa May na razie wyklucza taki scenariusz.
Po przejęciu stanowiska szefa rządu z rąk Davida Camerona w lipcu zeszłego roku May kilka razy deklarowała, że nie będzie rozpisywać wcześniejszych wyborów, lecz odbędą się one zgodnie z planem, czyli w maju 2020 r. Wtedy jednak nowe wybory traktowano jako sposób na zablokowanie brexitu. Od tego czasu sytuacja się zmieniła. May pokazała, że nie zamierza kwestionować wyników czerwcowego referendum, i zapowiedziała, że najpóźniej w marcu złoży formalną notyfikację o zamiarze opuszczenia UE. Niemal wszyscy posłowie Partii Konserwatywnej, mimo że większość z nich była przeciwna brexitowi, zaakceptowali to stanowisko.
Z punktu widzenia politycznej strategii nowe wybory miałyby sens. W ostatnich, które odbyły się w maju 2015 r., konserwatyści uzyskali – zresztą dość niespodziewanie – bezwzględną większość, ale wynoszącą tylko cztery mandaty powyżej połowy. Biorąc pod uwagę, że główna siła opozycji – Partia Pracy – pod kierownictwem socjalisty Jeremy’ego Corbyna znajduje się w kompletnej rozsypce, podobnie jak Liberalni Demokraci, zaś eurosceptyczna Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) osiągnęła swój cel i właściwie straciła rację bytu, wynik konserwatystów może być tylko lepszy. Według niektórych symulacji konserwatyści mogliby mieć w Izbie Gmin przewagę nawet 100 mandatów, czyli podobną do tej, jaką miała Margaret Thatcher w najlepszych czasach. Głosowanie mogłoby się odbyć 4 maja, kiedy w części okręgów przeprowadzone będą wybory lokalne.
Presja na May w tej kwestii nasiliła się zwłaszcza po lutowych wyborach uzupełniających w dwóch okręgach: Stoke-on-Trent Central oraz Copeland. W obu od dziesięcioleci niezmiennie wygrywali laburzyści. Pierwszy z nich utrzymali, choć z lekkim spadkiem poparcia, ale drugi stracili na rzecz konserwatystów. W Copeland w północno-zachodniej Anglii laburzyści wygrywali od 1935 r. Na dodatek jest to pierwszy przypadek od 1982 r., by rządząca partia w wyborach uzupełniających przejęła jakiś okręg z rąk opozycji, co znacząco wzmocniło pozycję May.
Do rozpisania nowych wyborów wezwał ją m.in. były lider konserwatystów William Hague. „Mamy nową premier, a rząd musi się mierzyć z najbardziej złożonymi wyzwaniami naszych czasów: negocjacjami w sprawie brexitu, administracją Trumpa, zagrożeniem ze strony szkockich nacjonalistów i wieloma innymi kwestiami. Nie ma wątpliwości, że gabinet znalazłby się w lepszej pozycji, by skutecznie przeprowadzić kraj przez te wyzwania, gdyby miał dużą, decydującą przewagę w Izbie Gmin i nową pełną kadencję przed sobą” – napisał Hague na łamach „Daily Telegraph”.
Trudno się z tym nie zgodzić. Uchwała upoważniająca rząd do uruchomienia procedury wyjścia z UE bez większych problemów przeszła w Izbie Gmin (gorzej jest w Izbie Lordów, gdzie wprowadzane są do niej poprawki), ale biorąc pod uwagę, że ostateczna wersja umowy o warunkach wyjścia będzie zapewne wymagała zgody parlamentu, a nie wszyscy posłowie entuzjastycznie odnoszą się do radykalnej opcji twardego brexitu, duża większość byłaby skutecznym zabezpieczeniem dla May.
Brytyjska premier na razie nie jest do tego przekonana i argumentuje, że nowe wybory zwiększałyby niepewność w czasie, kiedy kraj potrzebuje stabilności. Ale May powinna mieć w pamięci los Gordona Browna. Gdy w połowie 2007 r. przejął urząd premiera z rąk Tony’ego Blaira, też krążyły spekulacje, że rozpisze wcześniejsze wybory, by mieć silniejszy mandat do rządzenia. Brown się na to nie zdecydował, choć miał wówczas przewagę w sondażach, a gdy skończyła się kadencja, przegrał i laburzyści stracili władzę właśnie na rzecz torysów.
Nie wszyscy posłowie popierają opcję twardego brexitu