Wielotysięczne protesty to wyraz buntu przeciwko korupcji i prywatyzowaniu państwa. Rozporządzenie rządu, które częściowo dekryminalizuje przestępstwa związane ze sprawowaniem urzędów publicznych, zostało wycofane. Taki jest rezultat ulicznych protestów, które od kilku dni przelewały się przez Rumunię. To największe demonstracje od upadku Nicolae Ceauescu w 1989 r. Brało w nich udział nawet 300 tys. osób.
W weekend do buntów przyłączyli się rumuńskojęzyczni Mołdawianie, którzy żyją po wschodniej stronie Prutu. Jak mówi DGP pochodząca z Kiszyniowa działaczka praw człowieka Ana Ursachi, protestowano przeciw rządom oligarchy Vladimira Plahotniuca, który z pomocą zaprzyjaźnionych spółek, zblatowanego biznesu i polityków niemal sprywatyzował państwo. Ten sam Plahotniuc jest zaprzyjaźniony z politykami rumuńskiej Partii Socjaldemokratycznej, przeciwko którym zbierają się na ulicach protestujący Rumuni.
Demonstracje to kolejna odsłona buntów typu hashtag: organizowanych spontanicznie, za pośrednictwem mediów społecznościowych, bez wyraźnych liderów. Po raz pierwszy na wielką skalę wybuchły jesienią 2015 r. po pożarze w bukaresztańskim klubie Colectiv, w którym zginęły 64 osoby. Wówczas także demonstrowano przeciw skorumpowanej elicie, a efektem była dymisja wywodzącego się z Partii Socjaldemokratycznej (PSD) premiera Victora Ponty.
Co ciekawe, w ostatnich wyborach, które odbyły się w grudniu ubiegłego roku, postkomunistyczne PSD powróciło do władzy. Po liftingu elit pierwszego garnituru w partii premierem został Sorin Grindeanu. Z tylnego siedzenia rządzą jednak ludzie kojarzeni z Pontą, m.in. Liviu Dragnea, który równocześnie był beneficjentem zaproponowanych przez rząd zmian w prawie w kwestii korupcji. Przeciw Dragnei toczy się proces, w którym jest oskarżony o nadużycie władzy i wymuszenie fikcyjnego zatrudnienia swoich protegowanych.
W rumuńskim prawie jeszcze przed modyfikacjami, które wywołały uliczne protesty, obowiązywały przepisy pozwalające zmniejszyć wyrok zasądzony za korupcję. Warunkiem było przedstawienie publikacji książkowych autorstwa osoby odbywającej wyrok – jeśli powstały one w więzieniu. Od 2013 r. skazani w procesach korupcyjnych mogli skrócić o 30 dni okres wykonywania kary, jeśli stworzyli książkę o wartości akademickiej.
Jak pisaliśmy w DGP, efektem był rozkwit czarnego rynku pisania na zlecenie skazanych za korupcję VIP-ów. Publikacjami tego typu pochwalili się m.in. były postkomunistyczny premier Adrian Năstase oraz były minister ds. małych i średnich firm Gheorghe Copos (jego praca poświęcona małżeństwom hospodarów wołoskich okazała się plagiatem). A także oligarcha i polityk Gigi Becali (napisał pięć książek, w tym trzy o sobie). Albo skazany za pranie brudnych pieniędzy były piłkarz Gheorghe Popescu czy też Realini Lupşa, piosenkarz z popularnego boysbandu Gaz pe Foc, który za kratami wydał pracę o komórkach macierzystych i ich zastosowaniu w stomatologii. Do tej pory powstało ponad 70 publikacji skracających wyrok.
Przeciw zmianom w prawie zaproponowanym przez rząd protestowały instytucje antykorupcyjne w Rumunii. Przede wszystkim odpowiednik polskiego CBA – Narodowa Dyrekcja Antykorupcyjna (DNA). Krytycznie o modyfikacji kodeksu karnego wypowiedziały się Komisja Europejska i ambasada USA w Bukareszcie. Głos Amerykanów w tym wypadku jest ważny. Rumuni są kluczowym sojusznikiem USA w regionie Morza Czarnego. W kraju tym zainstalowane są elementy amerykańskiej tarczy antyrakietowej. DNA i cały system prokuratorski do walki z łapownictwem powstał w dużej mierze pod naciskiem UE i USA.
Co proponuował rząd? Oprócz szerokiej amnestii premier Grindeanu chciał depenalizacji zaniedbania sprawowania urzędu oraz liberalizacji przepisów o konflikcie interesów. Za przestępstwo uznawane byłyby tylko działania, w wyniku których skarb państwa straciłby ponad 45 tys. euro.