Jarosław Kaczyński zaraził nas wojenną metaforą i to ona nadaje strukturę politycznemu chaosowi wokół nas. A skoro trwa wojna, to nie liderów opozycji nam potrzeba, ale wodzów z prawdziwego zdarzenia
Co to jest, konkurs na Klauna Roku?
Bo tak to wygląda. Przynajmniej dla tych z nas, którzy otuleni smogiem mroźnych poranków włączają w korkach radia, tych, co w pracy siedzą w necie, i tych, co wieczorem uzbrojeni w bułki z szynką padają na kanapy przed TVN czy TVP. W mediach owych bowiem tłumaczą nam świat komentatorzy, a ich zadaniem – gdyby wyciągać wnioski na bazie ostatnich tygodni – jest przede wszystkim ocena: kto w szeregach opozycji jest śmieszny, a kto jeszcze śmieszniejszy? Kto jest błaznem, kto głupiej niepoważny, kto zamiast polityki robi cyrk? I jeszcze: kto jest miałkim patafianem – bo stwierdzić czyjąś niemoc to trochę tak, jak go wyśmiać.
W tej chwili komentarz polityczny na temat opozycji nie ma ambicji wyjaśniania sensowności jej działań – tym byłoby branie tychże działań za dobrą monetę i próba zrozumienia ich logiki. Taką grzeczność robi się dziś tylko Jarosławowi Kaczyńskiemu, bo przecież on jest poważny, nawet gdy z pozoru wygląda śmiesznie, on na pewno ma plan – i ten plan komentatorzy niezłomnie próbują wygrzebać nawet spod najbardziej chaotycznych i potencjalnie komicznych wydarzeń. Opozycję natomiast, głównie PO, Nowoczesną i KOD, ale niekiedy także i pozaparlamentarną lewicę, komentuje się dziś mniej więcej tak, jak robiła to nieżyjąca już Joan Rivers w słynnym programie amerykańskim „Fashion Police”. Rivers i trzy inne panie wytykały tam aktorkom, piosenkarkom, reżyserkom i pierwszym damom, że w swoich sukniach wyglądają jak beza, zombie czy zmokły pies corgi. Meryl Streep może i dostała Oscara, ale ma torbę, w którą dyskont wstydziłby się pakować ryby. Beyonce owszem, wydała emancypacyjny album „Lemonade”, ale przede wszystkim zwróćcie uwagę, że spod sukni wystaje jej tak zwany „boczny cyc”.
Co by nie zrobili Petru czy Schetyna, to wszyscy najlepiej widzą właśnie ten ich boczny cyc. Dlaczego o rządzących pisze się dramat, a o opozycji groteskę?
Latający cyrk Petru i Schetyny
Celują w tym nie tylko media niegdyś niepokorne – kiedy portal Wpolityce.pl pisze na przykład, że Ryszard Petru „został pośmiewiskiem, a w ilości gaf pobił nawet Bronisława Komorowskiego”, a Piotr Semka nazywa opozycję „dziecięcą”, to jest to dzień jak co dzień. Ale przez ostatni rok w komediowych recenzentów powoli przedzierzgali się też komentatorzy krytyczni wobec PiS – a od początku kryzysu parlamentarnego związanego z wykluczeniem z obrad posła Szczerby jest to ich główne zadanie.
Śmiechu jest, jeśli im wierzyć, co niemiara. Oto Schetyna, inicjując okupację sali obrad, wpakował się tam bez żadnego pomysłu na to, jak stamtąd wyjść – śmieszne i żałosne. Cały protest obfituje w sceny niepoważne. Posłanka Mucha śpiewa z mównicy, poseł Nitras zagląda do cudzych toreb, wszyscy, o zgrozo, jedzą jakieś kanapki. Dwie różne partie, PO i Nowoczesna, nie zawsze chcą robić to samo – jak kłótliwe dzieci! Nic, tylko pisać sitcom. Ludwik Dorn, już po świętach, sugerował, że okupacja opozycyjna to humor z gatunku pure nonsense, mówiąc, że „nikt nie umie sensownie wyjaśnić, po co oni właściwie dalej siedzą w Sejmie”.
Jest jeszcze KOD, który od zawsze był komediowo podejrzany, głównie przez swoją zbyt moralnie ambitną retorykę wolnościową; nie pomagała mu też pewna amorficzność, przy której łatwiej o wiele gaf. Ale teraz wystąpiła scena z gatunku tych, które każą widzom chichotać, a zarazem doświadczać w żołądku wstydu za bohatera. Mateusz Kijowski, wystawiając prawdopodobnie lewe faktury KOD-owi, „ośmieszył samego siebie, ale też idee, które głosił” (to Michał Szułdrzyński z „Rzeczpospolitej”). A Nowoczesna? Kilka dni temu półgodzinną jazdę w korku spędziłam, słuchając w poranku TOK FM trzech komentatorów, każdy wybitnie inteligentny (jeden to filozof, drugi redaktor ważnego pisma o filozofii polityki, trzeci świetny dziennikarz) marnujących swój intelekt i mój kolorystycznie stłumiony czas wśród smogu na rozważania, czy Ryszard Petru zrobił z siebie całkowitego błazna, jadąc do Portugalii z podwładną, czy też błazna jedynie częściowego. Przecież to niepoważne, to drwiny ze sprawy, a poza tym gdzie on tak naprawdę jechał, może na Azory? W każdym razie pokazał (ów błazen), że do powagi i dostojeństwa Kaczyńskiego mu daleko.
Boczny cyc w postaci samolotowego zdjęcia na kilka dobrych dni skutecznie wszystkim przyćmił sprawy istotne, a mianowicie: czy i jak szkodliwe demokratycznie jest wykluczanie posłów z obrad wedle widzimisię marszałka Sejmu, czy okupacja mównicy to dopuszczalny sposób protestu parlamentarnego, czy Polska ma legalnie przegłosowany budżet, a jeśli nie, to co. A za nimi są sprawy w dłuższej perspektywie jeszcze dla nas istotniejsze – na przykład reforma edukacji i to, że za moment nowa amerykańska administracja zacznie grać w łapki z Putinem.
Przesadzam, oczywiście – są tacy dziennikarze i komentatorzy, którzy zastanawiają się przede wszystkim nad powyższymi kwestiami i z uporem maniaka wlepiają wzrok w meritum. Ale niewątpliwie jest w nas wszystkich ostatnio zaskakująca wrażliwość na śmieszność opozycji, na jej nieudolność, miałkość i jej brak powagi. I nawet ci, którzy widzą w jej działaniach pewien sens, z jakąś masochistyczną determinacją, być może próbując wyprzedzić swoje lęki, czekają, aż się znów, o nieudolności, poślizgnie na skórce od banana. Gdzie szła? Skąd? Co miała w koszyczku? Nieważne, patrzcie, jak znów fajtnęła na cztery litery. No, ja wiedziałem, że tak będzie. I ja. I ja też – mówią z satysfakcją komentatorzy.
Cyc wolnym rynkiem żywiony
Przyczyn, dla których komentarz polityczny przedzierzgnął się w „Comedy Police”, jest wiele. Winna jest pewnie i sama formuła komentarza – ten rzeczywiście słuchany i oglądany, nadawany podczas głównych korków i przed kolacją, pisany nie w międzyreklamowych czeluściach gazet codziennych, ale na drugich stronach, musi pochodzić „z ostatniej chwili”. Logika kapitalizmu jest taka, że towar w miarę możliwości dąży do własnego przedawnienia – i o ile pralki muszą się jednak jakoś trzymać przez te dwa lata gwarancji, to przyspieszania „planowanego starzenia” (planned obsolence) w przypadku niusów, zwłaszcza w erze internetu, nie ogranicza nic. Duże sprawy zaś to dłuższe narracje; konsument się nuży, nie chce po raz trzysta siedemdziesiąty ósmy o trybunale, to wszak z (o nie!) wczoraj. Było minęło – dajcie lepiej jakiegoś mema, jakiś gag, jakiś boczny cyc.
Ale sama logika zysku nie wyjaśnia tej nagłej potrzeby analizy śmieszności opozycji. Tłumaczy tylko wzajemne tropienie śmiesznostek – rzecz zwykła, która stosuje się w równym stopniu do komentowania działań PO, jak i partii rządzącej. To ta pogoń za nieistotnym cycem z ostatniej chwili, będącym jedynie naroślą na długiej trajektorii Wielkich Spraw przyniosła nam dziś na przykład San Escobar, państwo stworzone przez ministra Waszczykowskiego, jako news dnia – przesłaniając tym samym faktyczne problemy polskiej polityki zagranicznej. Ale modne ostatnio wytykanie opozycji śmieszności przez zasadniczo sympatyzujących z nią komentatorów, o którym chcę tu mówić, ma inne, głębsze przyczyny – nie systemowe, nie wolnorynkowe, ale emocjonalne.
Koń trojański by się uśmiał
Śmiech, jakim śmieje się dziś z opozycji komentarz polityczny, nie jest śmiechem otwartym czy rubasznym. Nikt się nie klepie po udach – raczej wykrzywia twarz. Nie wesołość, ale inne emocje są tu czynne: reakcja na absurd i groteskę; wstyd za czyjąś nieudolność lub ślamazarstwo. To także śmiech, jakim raczymy ratlerka, gdy w parku ujada na wilczura. A śmiech ten nie wynika wcale z faktu, że Petru, Schetyna czy Kijowski są jakoś szczególnie do niczego, ale z tego, że metafory, przy pomocy których układamy sobie rozumienie sceny politycznej, są tak naprawdę strukturalnie obce liberalnej demokracji.
By tę myśl rozpakować, należy przypomnieć to, o czym wielu już pisało – że Jarosław Kaczyński, mimo większości parlamentarnej, wciąż mówi o sobie, jakby był w opozycji. Nie zwykłej opozycji parlamentarnej, oczywiście, ale tej pierwotnej, manichejskiej opozycji do zła, korupcji i wszelkich ciemnych sił. Niezależnie od tego, czy jest przy władzy, czy poza nią, jest bowiem oblężony; specyfika owego oblężenia się zmienia, raz oblegają ubecy, kiedy indziej skorumpowane elity, niekiedy robi to samotnie Angela Merkel, ale fakt pozostaje faktem: PiS jest jak dobry gród Troja, wokół którego na dziesięć lat rozbili się podstępni Achajowie, budowniczy drewnianych koni, tyle że zamiast Agamemnona i Achillesa mają w swoich szeregach Bolków, eurokratów i putinistów.
Innymi słowy, jest wojna. Każdy ma swoje obsesje, ale ta Kaczyńskiego jest wyjątkowa, bo zarządza nią bardzo pojemna i silna metafora. Kto czytał klasyczną dziś już książkę George’a Lakoffa i Marka Johnsona „Metafory w naszym życiu”, ten wie, że jak już człek wpadnie w pole grawitacyjne takiej metafory, to nie bardzo potrafi się wydostać – a jeśli tą metaforą jest właśnie „wojna”, to traci z oczu kategorie takie jak „dyskusja”, „współpraca”, „forum” czy „strony debatujące”, a widzi już tylko oręż, zwycięstwo i porażkę, bitwy i walki, strategię i taktykę, wrogów i męczenników, wodzów, zwykłych tchórzy i prawdziwych herosów.
Zaraził nas więc Kaczyński tą metaforą, a może zawsze się ku niej skłanialiśmy, wychowani w końcu na martyrologicznym etosie, tęskniący za mającym kiedyś nadejść wielkim, samodzielnym zwycięstwem. Wdarła się nam w podświadomość, przeorganizowała to i owo, nadała strukturę politycznemu chaosowi. Nagle więc i nam opozycja przestaje się jawić po ludzku, jako zróżnicowana w ramach politycznych partii grupa wyposażona w mandat reprezentowania swoich wyborców, której zadaniem jest przedstawiać swój punkt widzenia i uczestniczyć w debacie. O nie, ona jest stroną w świętej wojnie! A skoro jest wojna, to potrzeba nam wodza z prawdziwego zdarzenia, najlepiej Agamemnona w złotej zbroi, który nie dość że będzie piękny, mocarny i sprawiedliwy, to jeszcze zjednoczy wszystkich Achajów, do posłuszeństwa zmusi i Achillesa, i Odyseusza, a potem – bo będzie strategiem wielkim i mądrym – poprowadzi nas do zwycięstwa.
Albo i do porażki, co tam, w końcu nie pierwszy raz krew nasza wsiąknie w polską ziemię, ale porażki w Wielkim Stylu.
Komedia wojenna
A co to wszystko ma do śmiechu? Ano całkiem sporo. To metafora zarządzająca wyznacza bowiem obszar tak sukcesu, jak i komizmu. Gdyby polityka była jak taniec, to od skuteczności wolelibyśmy grację, a od siły wyczucie; denerwowałyby nas niezgraby i to z nich byśmy się wyśmiewali. Gdyby była jak zabawa, chwalilibyśmy kreatywność i spontaniczność; ci zbyt poważni byliby groteską. Ale że dziś jest jak wojna, to przede wszystkim nie można wybaczyć słabości – zwycięstwo być musi, mieczem lub moralne, tak nam dopomóżcie herosi, o których modli się centrum i lewica.
A tymczasem jaki to Agamemnon z takiego Schetyny, skoro nie potrafi zgromadzić wokół siebie nawet półtora wojska? Jaki Achilles z tego Petru, skoro ucieka z frontu pod osłoną nocy, by zamiast pojedynkować się z Hektorem, spędzić słoneczny weekend z Bryzeidą? A czy Adrian Zandberg może być Odyseuszem, skoro nie rozumie, że walczyć trzeba razem, w kupie iść na wroga, że to przecież sojusz jest zasadą logiki wojennej? Niechby był który chociaż Lechem Wałęsą, co to potrafił porwać tłumy, ale nie, zamiast tego mamy alimenciarza z kucykiem i lewą fakturą w kieszeni.
To wszystko poważne zarzuty. Ale żaden z nich nie byłby tak silny, gdybyśmy nie myśleli w kategoriach wojennych. To, że partie mają różne zdania na różny temat, jest właśnie istotą demokracji; to nie Grzegorz Schetyna daje ciała w próbach jednoczenia opozycji, ale najzwyczajniej w świecie triumfuje nasz pluralistyczny system. Gdyby okupowana mównica sejmowa nie była redutą Ordona, ale miejscem, w którym opozycja wobec braku innych możliwości wyraża swój sprzeciw, rotacyjny charakter okupacji i kontynuowanie prywatnego życia po wyznaczonych wachtach byłoby jakoś tam wybaczalne. A gdyby spragnieni sprawiedliwej wojny komentatorzy nie próbowaliby uczynić z Mateusza Kijowskiego kryształowego spadkobiercy solidarnościowej walki, jego drobne machlojki byłyby po prostu pretekstem do wymiany organizatora protestów na kogoś innego.
Mieszkańcy demokracji liberalnej czuliby się zaniepokojeni naruszaniem procedur, rozumieliby bezsilność opozycji w świetle jej legislacyjnej niemocy jako mniejszości, a polityków ocenialiby w kategoriach ich deklarowanych opinii. Mieszkańcy pola bitwy zaś, którymi za sprawą Kaczyńskiego się staliśmy, widzą to inaczej. Ich podświadomie frustruje opozycyjna nieefektywność – wszak na wojnie struktur parlamentarnych nie ma, już dawno opozycjoniści powinni byli ograć PiS, uratować trybunał i zatrzymać reformę edukacji, albo przynajmniej polec w rozdartych szatach na zgliszczach państwa prawa.
To z tej frustracji zaczyna się budzić pogarda, to ona potem każe wyśmiewać to, co właśnie na polu bitwy byłoby śmieszne, głupie, absurdalne, groteskowe. Heros, który mówi: przepraszam, za chwilę mam samolot, niech ktoś potrzyma mi dzidę. Dawid bez procy, który może i ma swoje racje, ale tylko tnie Goliata mieczykiem po kostkach. Generał, który za każdy okrzyk „Do boju!” wystawia fakturę na pięć złotych. I grupka dowódców, którzy stoją na pagórku i kłócą się, co zrobić, podczas gdy Krzyżacy plądrują kolejną wieś. Przenieś tych ludzi z pola bitwy do parlamentu, spójrz na nich bez emocji, a okażą się nie tyle śmieszni, co normalni; niedoskonali, lecz także zwyczajnie ograniczeni przez system.
Innego końca świata nie będzie
Wyśmiewanie jest formą agresji, która przychodzi z wydłużonej frustracji. Gorzki śmiech z opozycji jest więc w dużej mierze ostatnim stadium funkcjonowania w ramach nieadekwatnej, narzuconej nam przez PiS metafory. To przez nią wyobraziliśmy sobie herosów, przez nią złożyliśmy nadzieję w ich ręce i to przez nią teraz, z masochistyczną przyjemnością, demaskujemy ich jako zwykłych klaunów. I to w jej świetle nie jest śmieszny PiS, bo na wojnie zwycięstwo kasuje wszelką śmieszność.
Ale metafora nam wyjątkowo nie służy. Zawiera w sobie bowiem, jako daleką możliwość, zwycięstwo, choćby moralne. A w opozycji zwycięstw prawie nie ma, są tylko syzyfowe prace, które czasem się kończą trochę mniejszą porażką. I to właśnie tak powinno się dziś komentować politykę: oglądając ją przez pryzmat metafory Syzyfa, który ma życie ciężkie i w zasadzie pozbawione spełnienia, ale pracuje dla swej sprawy ciężko i z poświęceniem. Kamień mu spada, coś mu się nie uda, tu i ówdzie da ciała, ale próbować nie przestaje, chociaż na koniec dnia zawsze rozbije się o bezwzględną większość parlamentarną. Przynajmniej do następnych wyborów.
Nie śmiejcie się więc z Petru czy Schetyny, drodzy komentatorzy, w złości, że was nie zbawią. Miecza nigdy nie mieli, duszy jak źródło przejrzystej też nie. To wasze żądanie zbawienia najbardziej uwypukla ich brak powagi, to spojrzenie przez etos sprawia, że się kompromitują; zresztą któż z nas nie wyglądałby na smutnego idiotę, gdyby go postawić przy własnym wyidealizowanym portrecie, z Egidą i na Kasztance. Na razie są wszystkim, co mamy; niech pchają ten kamień w całej tej swojej zwykłości, z brzydką torebką i bocznym cycem wystającym spod zbroi.
Jaki to Agamemnon ze Schetyny, skoro nie potrafi zgromadzić wokół siebie wojska? Jaki Achilles z tego Petru, skoro ucieka z frontu, by zamiast pojedynkować się z Hektorem, spędzić słoneczny weekend z Bryzeidą?