O tym, że radykalizm to postawa mniejszości, i skąd w nas przekonanie, że jest całkowicie inaczej. Z prof. Henrykiem Domańskim rozmawia Piotr Szymaniak





W Białym Domu zamieszka Donald Trump, w Austrii o mały włos prezydentem nie został przedstawiciel populistycznej prawicy, a jak spojrzymy na scenę polityczną w poszczególnych krajach europejskich, Polski nie wyłączając, wszędzie widać wzrost radykalnych nastrojów. Pytanie, czy świat nam się radykalizuje, czy tej w ten sposób nastawionej mniejszości udaje się chwilowo narzucić swój punkt widzenia?
Zastanówmy się nad czynnikami działającymi na rzecz radykalizacji. Porównywalne zjawisko wystąpiło w latach 30., kiedy faszyzm doszedł do władzy i rzeczywiście zyskał popularność w kilku krajach, choć może nie wszędzie w takim stopniu jak w Niemczech czy we Włoszech. W każdym razie to była reakcja głównie na kryzys ekonomiczny. Ludzie nie potrafili sobie poradzić z życiem i poszukiwali rozwiązań, których do tamtej pory nie było. Odwoływali się więc do nacjonalizmów, obrony interesu narodowego i charyzmatycznego lidera, bo to im się wydawało bardziej przekonujące i skuteczne niż system parlamentarny.
Często słyszymy, że w niepewnych czasach, np. spowodowanych kryzysem, rosną nastroje radykalne. Ale jak to się dzieje? Czy to jest powolny proces, czy dynamiczny? Przecież to chyba nie jest tak, że jednego dnia tracę pracę czy bank zabiera mi mieszkanie, drugiego już pałam nienawiścią do „złodziejów z rządu” czy „międzynarodowym żydowskich banksterów”, a trzeciego biorę udział w demonstracji nawołującej do zabijania wszystkich obcych, muzułmanów, uchodźców, żydów, Rosjan itp. Czy niektóre normy są słabo zakorzenione w ludziach, czy w ekstremalnych sytuacjach ujawniają się instynkty, a wyłącza racjonalne myślenie?
Pojawieniu się radykalizacji sprzyja kilka czynników. W jakimś stopniu są to indywidualne skłonności, które wynikają np. z uczenia się radykalizmu w środowisku rodzinnym. Nakładają się na to czynniki sytuacyjne, np. poczucie alienacji, poniżenia lub naruszenia godności, z którymi nie można sobie poradzić, lub wrogość wobec mniejszości etnicznych. Można nimi straszyć, nawet jeżeli obiektywnie rzecz biorąc, są one nieliczne. Wyniki badań wskazują, że radykalizm jako cecha osobowościowa koncentruje się w kategoriach osób o niższym statusie, natomiast jest odpowiednio słabszy w kategoriach ludzi lepiej wykształconych, zajmujących wyższe pozycje. Do efektu niekorzystnej sytuacji trzeba dodać wpływ ekstremistycznej, a przekonującej, ideologii, takich jak obecnie islamizm lub dżihad. Dochodzi do tego jeszcze jeden element w postaci atrakcyjnej strategii: można się czuć pozbawionym godności, ale nie mieć alternatywnego narzędzia do szukania korzystnych rozwiązań – kiedy się ono pojawia, np. w postaci partii oferującej konkretne instrumenty, zaczyna to działać.
A jakie czynniki teraz sprzyjają takim nastrojom?
Postępująca globalizacja. Z jednej strony zapewnia ona otwartość. I tę otwartość – jak wynika z badań – większość ludzi ocenia pozytywnie, ponieważ zwiększa ona możliwości odniesienia korzyści finansowych, poznawania rzeczy nowych i awansu zawodowego. Rośnie wymiana handlowa, granice otwierają się nie tylko dla biznesu, ale i turystyki. Z drugiej jednak strony globalizacja to zjawisko, nad którym ludzie nie mają kontroli. Sprzyja ona wzrostowi anomii, czyli poczuciu społecznej niepewności spowodowanej kryzysem dotychczasowego systemu wartości i norm. Zmieniają się nagle kryteria oceny rzeczywistości. Ludziom zaczyna brakować jednoznacznych zasad, które porządkują ich codzienne zachowania i strategie życiowe. Brak tych wytycznych jest magnesem przyciągającym partie radykalne. Cechą obecnego radykalizmu jest odwoływanie się do tendencji nacjonalistycznych, wynikających z lęku przed migrantami, nieudolnością Unii Europejskiej, słabości europejskiej gospodarki i przekonania o ważności interesów narodowych. Postawy te to wyraźny odwrót od wartości uniwersalnych, będących dotąd atrybutem UE. Unia jest zbyt abstrakcyjna, żeby skutecznie rywalizować z interesem narodowym, który zawsze był lepiej definiowalny niż jakaś wspólnota krajów europejskich. Odwoływanie się do interesu narodowego jest środkiem obronnym przed niechęcią do zawierania kompromisów z obcymi, przed dyrektywami ze strony biurokracji, nad którymi się nie ma kontroli, i wyłanianiem się establishmentu ponadnarodowego. A na dodatek, dlaczego mamy się czymś dzielić z innymi? To pierwszy i najistotniejszy powód.
Ale niejedyny.
Oczywiście zmieniła się sytuacja ekonomiczna. Od zakończenia II wojny światowej do lat 70. mieliśmy nieustanne prosperity i wzrost stopy życiowej. Teraz mamy do czynienia z cyklicznie powtarzającymi się kryzysami, które nawet po fakcie są dość trudne do wytłumaczenia. I oto ktoś, kto nagle wchodzi na scenę, zapowiada, że zrobi z wszystkim porządek. Zrobi porządek z gospodarką, z imigracją, zadba o tożsamość narodową. Przykładami sukcesu tych ofert są Alternatywa dla Niemiec, Front Narodowy we Francji, Partia Wolności w Holandii i Szwedzcy Demokraci. Przy czym interesujące jest to, że zagrożenie imigracją działa nie tylko na kraje, które są faktycznie na nią narażone, jak kraje śródziemnomorskie, ale i takie jak Polska.
Gdzie tej imigracji, przynajmniej z krajów muzułmańskich, praktycznie nie ma.
Nie ma i raczej nie będzie, bo na dłuższą metę nie oferujemy tym imigrantom niczego atrakcyjnego. Niemniej jednak takie argumenty, że Polska stanie się kolorowa, do ludzi docierają. W każdym razie wraz z pojawieniem się nowych niebezpieczeństw (nieważne, czy faktycznych czy wyimaginowanych), takich jak globalizacja czy imigracja rośnie skłonność do radykalizmu, ponieważ zwiększa się poczucie zagrożeń.
Czyli wzrost złożoności świata sprzyja poszukiwaniu czarno-białych przekazów? Szukamy też kogoś, kto powie nam, co mamy w tej niepewnej sytuacji zrobić.
Sprzyja to wzrostowi anomii, bo sytuacja staje się nieokreślona. Pojawiają się nowe zjawiska, które niełatwo dopasować do rzeczywistości i je wyjaśnić. A najlepsze są wyjaśnienia najprostsze. Szuka się więc kogoś, kto powie, co zrobić, żeby było lepiej, bardziej bezpiecznie i łatwiejsze do przewidzenia. Nowe, radykalizujące partie wiedzą, że o to chodzi wyborcom. Najistotniejsze pytanie dotyczy wynikających z tego problemów dla demokracji: czy rzeczywiście partie te są tak niebezpieczne, jak czasami sądzimy. Czy oferta ta trafia na podatny grunt w każdym społeczeństwie. Wydaje się, że nie jest to takie powszechne zjawisko. Weźmy Anglię. Trudno brexit uznać za wynik radykalizacji tego społeczeństwa – jest to raczej obrona splendid isolation.
Co proszę? Trudno o przykład bardziej radykalnego rozwiązania bolączek Brytyjczyków.
To nie jest radykalizm, tylko kolejny krok Brytyjczyków do zachowania swej odrębności. Z kolei sukces François Fillona we Francji również trudno potraktować jako przypływ radykalizacji. Co prawda jest on uznawany za reakcyjnego przeciwnika aborcji, lecz już w dziedzinie gospodarki chce wprowadzić wiele liberalnych posunięć. Również w przypadku Niemiec AfD nie grozi pokonanie Angeli Merkel. Więc ten radykalizm często sytuuje się na obrzeżach.
Dlaczego ideologia albo lider na czasy kryzysu musi być radykalny? Dlaczego nie wystarczy wskazanie kierunku i recept niekoniecznie zero-jedynkowych i konfrontacyjnych? Mieliśmy przecież takich przywódców w równie niepewnych czasach, Mahatma Gandhi, Martin Luther King, Wałęsa, a dziś może nawet Angela Merkel...
Moja hipoteza jest następująca. Radykałowie nie chcą negocjować, ustępstwa ich nie satysfakcjonują. Poza tym wiedzą, że reprezentanci klasycznej demokracji nie wyrażą zgody na demontaż gospodarki, odwrót od liberalizmu, autorytaryzm i odejście od zasad wolności jednostki. Natomiast warto podkreślić, że zwolennicy rozwiązań kompromisowych zawsze musieli się zderzać z jastrzębiami we własnych szeregach. Wałęsie udało się zneutralizować radykalne skrzydło Solidarności, a w ogóle to system komunistyczny udało się w Polsce bezkrwawo obalić w wyniku przyzwolenia ze strony liberalnego nurtu PZPR. Jak wykazywał twórca teorii krążenia elit Vilfredo Pareto, w ramach każdego ruchu zmierzającego do zmiany rzeczywistości mamy podział na lisy i lwy.
Czyli być może radykałów wcale nie jest więcej niż zazwyczaj, tylko lepiej ich słyszymy, gdy większość milczy? Ale dlaczego milczy?
By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba by wiedzieć, jakimi motywami kierują się osoby, które wycofują się z aktywnego uczestnictwa w wyborach. Raczej są to jednostki umiarkowane, które nie chcą ryzykować, głosując na radykałów, a równocześnie nie biorą udziału w wyborach, ponieważ tradycyjne partie nie spełniają ich oczekiwań. Nie jest to jednak jeszcze powód, by ci ludzie mieli popierać radykałów. Większość niezadowolonych wyborców wyrażałaby poparcie dla umiarkowanych rozwiązań, byle bardziej skutecznych – ale ich nie ma. Do urn chętniej idą ci głosujący na partie nacjonalistyczne, ksenofobiczne, homofobiczne, a ten umiarkowany środek zostaje w domu. Sukcesy partii radykalizujących są więc w dużym stopniu efektem nieuczestniczenia w wyborach umiarkowanej większości. Stąd bierze się wrażenie, że ten radykalizm wzrasta. Ale on nie tyle wzrasta, ile zawsze był, tylko nie zawsze się intensyfikował, bo nie zawsze znajdował siły polityczne, które będą takie postawy wspierały. Charakterystyczną cechą tych partii jest to, że one są raczej krótkookresowe. Poza Ruchem Narodowym we Francji są zjawiskiem efemerycznym. Wchodzą na scenę i znikają. Pojawiają się nowe nazwy, a za kilka lat nikt o nich nie pamięta.
Z czego wynika brak chęci partycypacji w życiu społecznym, politycznym? Przez długi czas była to cecha wykluczonych, przegranych na transformacji, ludzi z gorszym wykształceniem.
Bo tak było.
Czy teraz doszła do tego grupa, umownie mówiąc, przedstawicieli klasy średniej, tłustych kotów, którzy żyją wygodnie, obserwują świat z perspektywy wielkich miast? Do których jeśli już, to trafiała idea ciepłej wody w kranie, a tak w ogóle to polityką się niespecjalnie interesują?
Z moich analiz, prowadzonych na próbach ogólnokrajowych, wynika, że w dalszym ciągu prawdopodobieństwo uczestniczenia w wyborach zwiększa się ze wzrostem zamożności, poziomu wykształcenia i zajmowaniem wyższej pozycji społecznej. Jest to uniwersalna prawidłowość, której obecność stwierdzono we wszystkich społeczeństwach. Tak więc, im bardziej się jest tłustym kotem, tym częściej odwiedza się lokale wyborcze. Zjawisko to jest wypadkową różnych aspektów, a zwłaszcza tego, że kategorie zajmujące uprzywilejowaną pozycję są silniej motywowane do udziału w wyborach niż klasy niższe. Niegłosowanie związane jest z wyższymi kosztami, które polegają na zamknięciu sobie możliwości oddziaływania na decyzje rządzących. Wiedza o rzeczywistości, którą dysponuje na przykład inteligencja w Polsce, predestynuje ją do roli eksperta i zobowiązuje do jej zastosowania w praktyce wyborczej. Dla reprezentantów wyższej klasy średniej uczestniczenie w wyborach jest rodzajem wewnętrznego przymusu, z drugiej strony – dostarcza im komfortu psychicznego, który pozwala się poczuć kimś lepszym. Bardziej interesują się polityką, co dodatkowo sprzyja uczestniczeniu w wyborach, a poza tym jest to również kwestia większych ambicji. Robotnicy i rolnicy nie odczuwają tak silnie potrzeby kontrolowania klasy rządzącej. Mają mniej do stracenia i niepójście na wybory nie łączy się w ich przypadku z dużymi kosztami. W przypadku Polski zależności te utrzymują się nadal i np. w ostatnich wyborach inteligencja i inne kategorie o wyższym statusie w dalszym ciągu głosowały na partie liberalno-centrowe, z tym że na Nowoczesną, a nie na PO.
Teoretycznie wystarczyłoby zatem zmobilizować wyższą klasę średnią do udziału w wyborach, by nie w ten sposób nie zostawiać pola radykałom. Jak ją do tego przekonać?
Po pierwsze, ona się sama mobilizuje, tylko że nie jest to jeszcze kategoria zbyt liczna. Stanowi ok. 10–12 proc. ogółu ludności, a więc nie decyduje o tym, kto wygrywa. A po drugie, należałoby im zaoferować atrakcyjną ofertę wyborczą. Przez 10 lat partią szeroko rozumianej klasy średniej była PO. Teraz trzeba by ją rewitalizować w tej roli.
Ale dlaczego właściwie ludzie nie chodzą na wybory?
Jednego z wyjaśnień dostarcza teoria racjonalnego wyboru. Ludzie decydując się na uczestniczenie w wyborach, porównują ewentualne korzyści z kosztami – trzeba np. wiedzieć, na kogo głosować, poświęcić temu czas itd. Kilkadziesiąt lat temu częściej chodzili na wybory, ponieważ wierzyli, że partie polityczne będą skutecznym narzędziem realizacji ich interesów. Obecnie dokonuje się indywidualizacja strategii życiowych. Wynika to z uniwersalnej tendencji do wzrostu wykształcenia i wiedzy, które ułatwiają ludziom rozpoznanie własnych interesów i strategii życiowych. Płynie stąd wniosek, że ludzie w coraz większym stopniu kierują się indywidualną racjonalnością, rezygnując z angażowania się w afiliacje partyjne. Indywidualnym strategiom towarzyszy większy krytycyzm wobec klasy rządzącej i ocenianiu efektywności demokracji.
To jeden z powodów. A inne?
Związane są z przemianami systemu politycznego. Zdaniem obserwatorów życia politycznego, obecnie bardziej atrakcyjnym polem uczestniczenia w życiu publicznym są niekonwencjonalne formy aktywności, takie jak ruchy obrońców pokoju, przeciwników globalizacji, ochrony środowiska naturalnego, walki o prawa mniejszości seksualnych i przeciwników dyskryminacji rasowej. Nowe formy aktywności są zaprzeczeniem tradycyjnych afiliacji partyjnych, które rekompensowały ludziom niedostatek indywidualnych zasobów pozwalających na odniesienie sukcesu.
Indywidualizacja, zmiana sposobu funkcjonowania, a trzeci czynnik?
Coraz większa personalizacja partii politycznych. To zjawisko polegające na tym, że liczą się liderzy. Na przykład w Stanach Zjednoczonych liczba informacji o liderach życia politycznego przekazywanych przez media, w stosunku do liczby informacji o partiach, wzrosła w kolejnych kampaniach wyborczych z 1,7 do 5,6, we Francji z 4,3 do 5,6, a w Wielkiej Brytanii z 0,7 do 1,3. Przywódcy partii politycznych stają się coraz bardziej atrakcyjni i przyciągają więcej uwagi, polityka zaczęła być postrzegana jak zawód. Dlatego część osób sądzi, że nie warto w niej uczestniczyć.
Powiedział pan wcześniej, że radykalizm to postawa mniejszości, dlaczego zatem wydaje się, że jest odwrotnie.
Mnie się tak nie wydaje.
Bo pan jest naukowcem.
A dlaczego pan twierdzi, że jest inaczej?
Ponieważ obserwując przekazy medialne, takie można odnieść wrażenie.
To prawda, media kreują taką rzeczywistość. Może to wynikać z faktu, że rzeczywiście nie było takiego natężenia tego zjawiska w tak wielu krajach w Europie, jak teraz.
Czy wobec tego te alarmistyczne tony są przesadzone?
Alarmistyczne może tak, ostrzegawcze – nie. Jeżeli pojawia się coś, czego do tej pory nie było, a co ludzie postrzegają jako zagrożenie bezpieczeństwa i stabilności, to trzeba informować, co z tego może wynikać. Z tym że z systematycznie prowadzonych badań nie wynika, by społeczeństwo polskie zostało zdominowane przez ksenofobię czy nacjonalizm, by się radykalizowało. Oznaki większej radykalizacji są tylko przejściowe i po jakimś czasie racjonalne podejście znów stanie się normą.