Od końca czerwca osoby, które wskutek trudnej sytuacji przedsiębiorstw stracą zatrudnienie i zdecydują się wyjechać za pracą z rodzinnych stron, mogę otrzymać dodatek na pokrycie kosztów przeprowadzki. Jednak nie wszystkich on skusi.

Jednorazowe dodatki "relokacyjne" na pokrycie kosztów dojazdów lub osiedlenia się w nowym miejscu to element antykryzysowego planu Ministerstwa Rozwoju Regionalnego w ramach funduszy unijnych.

Dodatek ma wynieść równowartość dwóch minimalnych wynagrodzeń w przypadku podjęcia pracy w odległość 50-100 km od dotychczasowego miejsca zamieszkania oraz czterech (ok. 5 tys brutto), jeśli dana osoba podejmie pracę dalej niż 100 km od miejsca pobytu. Obecnie minimalne wynagrodzenie wynosi 1276 zł brutto.

Kruklanki to niewielka miejscowość w powiecie giżyckim. Jest tu kilka sklepów, dwa zakłady fryzjerskie, nadleśnictwo, urząd gminy, szkoła, poczta, bank. Latem przybywa pubów, barów, otwierają się małe sezonowe pensjonaty. Jednak dla młodych, ambitnych, po studiach nie ma tu ani jednej oferty pracy. Dlatego samotnie wychowująca córkę Paulina ponad rok dojeżdżała do odległego o 10 km Giżycka. Jako zaoczna studentka poligrafii na warszawskiej politechnice, świetnie sprawdzała się, pracując w wydawnictwie.

"Ale odeszłam, bo nie dostawałam regularnie pensji, a dojazdy kosztowały. Mam dziecko i studia na głowie, nie było mnie stać na pracę za nic" - mówi dziewczyna. Teraz dorywczo sprząta. I czeka na spełnienie obietnicy Ministerstwa Rozwoju Regionalnego.

"Kasa z ministerstwa bardzo by mi się przydała na start, ale jak znam Polaków, to gdy te przepisy wejdą w życie, zacznie się kombinowanie"

"I tak prędzej czy później muszę wyjechać z Mazur, bo w Giżycku są oferty tylko dla murarzy i tynkarzy. Gdybym dostała pieniądze z ministerstwa, wynajęłabym mieszkanie, posłała córkę do przedszkola i zabrała się do szukania pracy. Myślę, że w miesiąc-dwa coś bym znalazła" - powiedziała PAP. Paulina nie bierze pod uwagę dojazdów do pracy, ale stałą przeprowadzkę, bo stan mazurskich dróg jest tak kiepski, że z Kruklanek do odległego o nieco ponad 50 km Mrągowa jedzie się grubo ponad godzinę.

Pomysł resortu dodał też otuchy archeolog Marioli Orzechowskiej, która pracowała m.in. w egipskiej Sakkara u boku prof. Karola Myśliwca, sławy polskiej archeologii; brała udział w amerykańskich i niemieckich misjach. Mówi biegle po angielsku, radzi sobie też z francuskim. Ale na Mazurach od pięciu lat nie może znaleźć pracy, która by ją satysfakcjonowała.

"Ostatnio posadę w powiatowym urzędzie konserwatora zabytków dostała osoba po ochronie środowiska, moje papiery przepadły" - mówi z goryczą. Ma jednak nadzieję, że praca czeka na nią w dużych ośrodkach: Warszawie, Krakowie czy Poznaniu. Ale nie stać jej na start w tych miastach. "Kasa z ministerstwa bardzo by mi się przydała na start, ale jak znam Polaków, to gdy te przepisy wejdą w życie, zacznie się kombinowanie. Pieniądze - tradycyjnie - trafią do tych, co lepiej kombinują, a nie bardziej potrzebują" - mówi.

Jednak nie wszyscy bezrobotni - tak jak mieszkanki Mazur, gdzie od lat utrzymuje się najwyższe bezrobocie w kraju - są zachwyceni nowym pomysłem.

"Nie twierdzę, że to zły pomysł, ale to pomysł raczej dla kawalera"

Pana Grzegorza z Opola przed przeprowadzką powstrzymuje rodzina. "Nie twierdzę, że to zły pomysł, ale to pomysł raczej dla kawalera. Ja mam tutaj żonę, tutaj dzieci chodzą do szkoły, więc na dzień dzisiejszy na pewno bym nie skorzystał z czegoś takiego" - powiedział PAP.

Z kolei dopłatami do dojazdów w wysokości proponowanej przez MRR wydaje się nie być zainteresowany Bogdan Królewski, elektrotechnik z Chełmna.

Pan Bogdan przez kilka lat dojeżdżał codziennie prawie 50 km w jedną stronę do firmy w Bydgoszczy, ale dwa lata temu stracił pracę. Rok temu znalazł trochę gorzej płatną, ale za to na miejscu. "Za te parę tysięcy jednorazowej dopłaty mogę kupić starego golfa na dojazdy albo zapłacić za bilety miesięczne na rok czy dwa. Ale czy teraz dostanę w swoim fachu więcej w Bydgoszczy? O tyle więcej, żeby tracić te dwie godziny na dojazdy?" - zastanawia się.

Pan Janusz z Opola, który "trochę pracował za granicą", docenia pomysł ministerstwa. Przyznaje jednak, że za granicą dojazd ok. 100 km do pracy to "normalna rzecz" i tam nikt za to nie dopłaca.



"Każdy pomysł, który zmierza do tego, żeby ludzie mieli szansę na znalezienie pracy, uważam za dobry"

Propozycja wprowadzenia dodatków "relokacyjnych" przypadła do gustu pracodawcom, związkowcom oraz niektórym urzędnikom z urzędów pracy.

Rzecznik prasowy Fabryki Pojazdów szynowych PESA SA w Bydgoszczy Michał Żurowski powiedział reporterowi PAP, że do tego zakładu dojeżdża ok. 10-20 proc. załogi. Są to przeważnie mieszkańcy podmiejskich gmin. "Ale pracują u nas także osoby z odległej o prawie 70 km Tucholi" - zauważył. PESA wygrała przetarg na dostawę tramwajów dla Warszawy i pod koniec roku zacznie zatrudniać nowych pracowników. "Wsparcie dla bezrobotnych, zdecydowanych na dojeżdżanie do nas z odleglejszych rejonów z pewnością pomogłoby nam skompletować niezbędnych fachowców, o których często trudno nawet w tak dużym ośrodku przemysłowym jak Bydgoszcz" - przyznał.

"Każdy pomysł, który zmierza do tego, żeby ludzie mieli szansę na znalezienie pracy, uważam za dobry" - powiedział PAP przewodniczący zarządu regionu Podkarpackie NSZZ Solidarność w Krośnie Tadeusz Majchrowicz.

"Problemem może być bardzo mała mobilność Polaków i niewielkie chęci do zmiany miejsca zamieszkania w ślad za miejscem pracy"

"Dla ludzi młodych, z mniejszych środowisk, to może być nadzieja na +wyrwanie się+ i skorzystanie z szansy" - argumentuje z kolei wicedyrektor opolskiego PUP Irena Lebiedzińska.

Jednak urzędnicy "pośredniaków", z którymi rozmawiała PAP, nie kryją też obaw wynikających z mentalności polskich bezrobotnych, którzy często nie znajdują pracy, bo nie szukają jej z zapałem i przekonaniem. "Problemem może być bardzo mała mobilność Polaków i niewielkie chęci do zmiany miejsca zamieszkania w ślad za miejscem pracy" - mówi Artur Janas, wicedyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Toruniu.

Już teraz urzędy pracy mogą finansować dojazdy do pracy poza miejsce zamieszkania, ale korzysta z tego niewiele osób. Tak jest m.in. w Opolu, Toruniu i Krośnie. "Poziom wynagrodzeń np. w oddalonym o 70 kilometrów Rzeszowie nie jest aż tak wyższy w porównaniu z Krosnem" - zwraca uwagę dyrektor Powiatowego Urzędu Pracy w Krośnie Regina Chrzanowska. "Ten pomysł może spowodować też taką sytuacje, że do instytucji, która będzie finansowała tego typu przedsięwzięcie, o pomoc zwrócą się osoby, które i tak zamierzały migrować z różnych powodów" - dodała.