Nieważne, czy chadek Jean-Claude Juncker lewicuje. Nieważne, że szefem Parlamentu Europejskiego pozostaje socjalista. W zasadzie drugorzędne znaczenie ma to, kto zajmie stanowisko szefa tzw. unijnej dyplomacji. W paneuropejskiej układance kadrowej kluczowe jest to, kto nadaje ton grze. Tym kimś jest Angela Merkel, która na potrzeby kadrowe stworzyła w Unii szeroką koalicję socjalistów i chadeków. Sprawdzony patent na gruncie RFN.
Zbigniew Parafianowicz / DGP / Bartłomiej Molga

Właściwie żadna kandydatura nie może przejść bez agrément Merkel. Nie inaczej jest też w przypadku następcy Rompuya i Ashton. Kanclerz spotkała się i poklepała po plecach Tuska, który solidnie odrabiał lekcje prowadzone przez nią w czasie negocjowania paktu fiskalnego. Merkel nie widzi też nic złego w kandydaturach byłych premierów Łotwy i Estonii, którzy niczym pilni uczniowie brali udział w kursach austerity/austerität, czyli surowości w finansach. Nie ma też nic przeciwko bliskiej północnej mentalności w polityce gospodarczej szefowej rządu Danii Helle Thorning-Schmidt.

Jak mawiają niemieccy menedżerowie, aby biznes się udał, musi być podstawa prawna i cash flow. Pierwsze jest: Niemcy najbardziej zaangażowały się w odbudowę UE (powołały pakt fiskalny, budują unię bankową). Drugie też: to Berlin wydawał najwięcej na bailouty. I jest przy tym najsprawniejszą gospodarką UE. Prezydentem Unii nie był ani Rompuy, ani nigdy nie będzie Tusk czy Schmidt. Jest nim Merkel.