Kolejne wybory i referenda pokazują, że Bruksela, nie mając żadnej przekonującej wizji przyszłości, znalazła się dziś w defensywie.
Niezależnie od tego, czy eurosceptycy wygrali wczorajsze referendum konstytucyjne we Włoszech (wyniki zostaną podane dziś), i mimo że kandydat populistów przegrał wybory prezydenckie w Austrii, to właśnie te ruchy w największym stopniu decydują obecnie o kształcie Unii Europejskiej.
Po tym, jak w czerwcowym referendum – w którym również była spora dawka populizmu – Brytyjczycy niespodziewanie opowiedzieli się za wystąpieniem z Unii, przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker oświadczył, że odpowiedzią na brexit powinno być „jeszcze więcej Europy w Europie”, czyli dalsza integracja pozostałych 27 państw. Tę opinię – kompletnie sprzeczną z nastrojami społecznymi w większości krajów – poparło wielu brukselskich polityków, a także część przywódców państw. Efekt jest taki, że niecałe pół roku później pytania, kto następny wyjdzie z Unii i czy Unia to przetrwa, stają się coraz bardziej zasadne.
Na razie z grona potencjalnych kandydatów wypadła Austria, bo wbrew sondażom kandydat prawicowo-populistycznej Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) Norbert Hofer jednak przegrał ze startującym jako niezależny Alexandrem Van der Bellenem. Ale taki wynik to raczej tylko odsunięcie tematu na dwa lata, do czasu wyborów parlamentarnych, niż jego zamknięcie. FPÖ wciąż jest najpopularniejszą partią w kraju i nic nie wskazuje, by miało to się zmienić. Zresztą Hofer o zamiarze wyprowadzenia kraju z Unii mówił tylko warunkowo – jeśli Bruksela podejmie decyzję o przyjęciu Turcji lub jeśli ubocznym skutkiem wyjścia Wielkiej Brytanii będzie dalsza federalizacja Unii. Inaczej niż Marine Le Pen, liderka Frontu Narodowego, która w przyszłorocznych wyborach prezydenckich we Francji powinna co najmniej przejść do drugiej tury, czy Geert Wilders, szef mającej szanse na zwycięstwo w Holandii Partii na rzecz Wolności (PVV). Oni o wystąpieniu swoich krajów ze strefy euro i z UE mówią już teraz. Podobnie jak włoski Ruch Pięciu Gwiazd, który w przypadku ustąpienia w efekcie referendum premiera Matteo Renziego stanie przed realną szansą przejęcia władzy.
O ile bez Wielkiej Brytanii, która zawsze stała w niej trochę na uboczu i korzystała z licznych klauzul wyłączających, Unia ma szanse przetrwać, o tyle bez któregoś z członków założycieli, szczególnie jeśli chodziłoby o tak duże kraje jak Francja czy Włochy, kompletnie traci rację bytu. Oczywiście, droga od wyborczej obietnicy referendum do faktycznego frexitu, nexitu czy oexitu jest bardzo daleka, a brytyjskie turbulencje polityczno-gospodarcze niekoniecznie zachęcają do podążania tym śladem, ale i bez tego populiści – nawet będąc w opozycji – już wpływają na unijną rzeczywistość. Przykładem jest chociażby zmiana, jaką niektóre kraje – np. właśnie Austria – dokonały w czasie kryzysu migracyjnego. Druga sprawa to kompletne odłożenie tematu rozszerzania Unii. Skoro Holendrzy odrzucili w referendum tak techniczną w sumie sprawę jak umowa stowarzyszeniowa z Ukrainą, to nie ma wątpliwości, że będą w stanie – zresztą nie tylko oni – zawetować przyjęcie do UE jakiegoś nowego kraju z Europy Środkowo-Wschodniej. Wreszcie jest kwestia polityki wobec Rosji. W zasadzie wszystkie populistyczne ruchy, zarówno prawicowe (FPÖ, PVV, Front Narodowy), jak i lewicowe (rządząca w Grecji Syriza), czy trudne do sklasyfikowania (Ruch Pięciu Gwiazd), mówią o bezskuteczności sankcji i potrzebie naprawy stosunków z Moskwą. I ten postulat stopniowo przebija się do politycznego mainstreamu – np. we Francji takie samo stanowisko mają dwaj główni rywale Le Pen – były centroprawicowy premier François Fillon i były minister gospodarki w socjalistycznym rządzie Emmanuel Macron. Biorąc pod uwagę, że dość prorosyjskie stanowisko już teraz ma kilka krajów unijnych (Czechy, Słowacja, Węgry, Bułgaria, Grecja, Cypr), kolejne przedłużanie sankcji będzie coraz trudniejsze.
Paradoksalnie okazuje się, że w sytuacji gdy z jednej strony są oderwani od rzeczywistości unijni eurokraci, którzy Unię chcą federalizować wbrew woli jej mieszkańców, a z drugiej populiści, którzy wyprowadzając swoje kraje, tę Unię chcą de facto rozbić, słowa węgierskiego premiera Viktora Orbana – do niedawna dyżurnego unijnego enfant terrible – że bez powrotu do konserwatywnych wartości i obrony europejskiej tożsamości Unia nie przetrwa, brzmią w sposób zupełnie wyważony.