Żonie byłego redaktora naczelnego głównego dziennika opozycyjnego, "Cumhuriyet", zakazano wyjazdu z Turcji - podały w sobotę tureckie media. Informację potwierdził na Twitterze sam dziennikarz, który przebywa w Niemczech, bo w Turcji grozi mu kara więzienia.

Wraz z innym dziennikarzem Can Dundar został w maju skazany przez sąd w Stambule na pięć lat i 10 miesięcy więzienia za ujawnienie tajemnic państwowych. W oczekiwaniu na apelację był na wolności. Trzy tygodnie temu został zmuszony do opuszczenia stanowiska w redakcji i wyjechał za granicę.

Jego żona Dilek Dundar chciała do niego dołączyć, ale na lotnisku w Stambule powiedziano jej, że nie może wsiąść do samolotu, i zabrano jej paszport. W ub. miesiącu został on unieważniony.

"Wzięli moją żonę jako zakładnika. To prawo dżungli" - napisał Dundar na Twitterze.

W maju 2015 roku "Cumhuriyet" opublikował długi artykuł, a także zdjęcia i nagranie wideo - jak poinformowano - tureckich ciężarówek wiozących broń i amunicję do Syrii. Materiały, mające pochodzić z 2014 roku, pokazywały funkcjonariuszy żandarmerii i policji otwierających naczepy ciężarówek. Pojazdy miały dostarczać broń islamistycznym rebeliantom w Syrii.

Turecki rząd zaprzecza, jakoby udzielał takiego wsparcia, i powtarza, że w konwoju znajdowała się pomoc dla tureckojęzycznej ludności w Syrii. Prezydent Recep Tayyip Erdogan w reakcji na artykuł zapowiedział, że autorzy "drogo za to zapłacą".

Dundar zapowiada, że ze względu na sytuację panującą w Turcji po nieudanym zamachu stanu z 15 lipca, nie ma zamiaru wracać do kraju, by stawić się na rozprawie apelacyjnej. "Zaufać temu wymiarowi sprawiedliwości to jak położyć głowę na gilotynie" - napisał w ub. miesiącu w artykule zatytułowanym "Czas powiedzieć żegnam".

W ramach rozprawy z domniemanymi sprawcami i sympatykami wojskowego puczu ok. 35 tys. osób w administracji, wymiarze sprawiedliwości, oświacie, policji, wojsku i innych sektorach zostało zatrzymanych na przesłuchanie, a 17 tys. formalnie aresztowano w oczekiwaniu na procesy. Zwolniono z pracy albo zawieszono w obowiązkach w sumie 80 tys. osób. (PAP)