Ugoda z wierzycielami wciąż nie została zatwierdzona przez parlament. Argentyna, której bankructwo było do czasu kryzysu w Grecji największym w dziejach świata, wychodzi na prostą. Po tym jak rząd w Buenos Aires zawarł ugodę z niewielką grupą wierzycieli, którzy do tej pory nie zgadzali się na umorzenie części długu, jej władze czekają już na kwiecień.
Wówczas ma się odbyć pierwsza od półtorej dekady aukcja pięcio-, dziesięcio- i trzydziestoletnich obligacji na łączną kwotę 11,68 mld dol. Byłaby to jedna z największych od lat emisji obligacji przez państwo z rynków wschodzących. Zainteresowanie może być duże, szczególnie biorąc pod uwagę słabą historię kredytową Argentyny.
Wszystko jednak pod warunkiem, że ugodę z wierzycielami zaakceptuje argentyński parlament, co nie jest takie oczywiste. Blok prezydenta Mauricia Macriego nie ma większości w żadnej z izb Kongresu. – Jesteśmy bankrutem od 2001 r. i w ostatnich miesiącach podjęliśmy niezbędne kroki, by zakończyć ten etap. Teraz do Kongresu należy decyzja, czy mamy zakończyć ten 15-letni konflikt. Jestem przekonany, że odpowiedzialność przeważy nad retoryką i razem osiągniemy potrzebny konsensus – przekonywał argentyński prezydent.
Argentyna potrzebuje tego konsensusu, bo według prognoz Międzynarodowego Funduszu Walutowego, jeszcze sprzed wyborczego zwycięstwa Macriego w październiku 2015 r., druga co do wielkości gospodarka Ameryki Południowej ma w tym roku wpaść w recesję. Zamknięcie ciągnącej się sprawy zadłużenia może być pierwszym krokiem w stronę odwrócenia tego trendu. W sytuacji gdy Brazylia pogrąża się w kłopotach, a Wenezuela lada chwila zbankrutuje, potrzebuje tego nie tylko sama Argentyna, ale też cały kontynent.
Argentyna zbankrutowała – po raz siódmy w historii – w grudniu 2001 r., gdy jej gospodarka była w głębokiej recesji. Wartość niespłaconych długów wyniosła 82 mld dol., co stanowiło mniej więcej jedną siódmą wszystkich pieniędzy pożyczonych krajom rozwijającym się. Zdecydowana większość wierzycieli w 2005 i 2010 r. zaakceptowała propozycję umorzenia 65 proc. nominalnej wartości zadłużenia. Ale nie wszyscy – kilka funduszy hedgingowych, które były w posiadaniu 7 proc. długu, nie zgodziło się na te warunki i domagało się zwrotu na drodze sądowej.
Rządząca do grudnia prezydent Cristina Fernández de Kirchner kategorycznie tego odmawiała, a walkę z sępimi funduszami, jak je nazywała (fundusze kupiły obligacje na rynku wtórnym, gdy były bardzo tanie, by się na nich wzbogacić), uczyniła sprawą narodową. W 2014 r. Buenos Aires zignorowało sądowy nakaz wypłacenia funduszom pełnej kwoty, bo obawiało się, że stanie się to zachętą dla tych, którzy wcześniej zgodzili się na restrukturyzację, i ponownie ogłosiło bankructwo. Ta ostatnia niewypłacalność była zagraniem taktycznym, ale sprawa coraz bardziej odbijała się na argentyńskiej gospodarce, która wskutek braku dewiz – i fatalnej polityki Kirchner – stawała się w dużym stopniu autarkiczna.
Zakończenie konfliktu z wierzycielami było jedną z wyborczych obietnic Macriego. Udało się to szybciej, niż przypuszczano; w zeszłym tygodniu poinformowano o ugodzie, na mocy której ostatnia grupa wierzycieli zgodziła się na 25-proc. redukcję zadłużenia, czyli uzyskała znacznie lepsze warunki niż reszta. Ugody oznaczają, że Argentyna będzie musiała im wypłacić 6,2 mld dol., ale Macri przekonuje, iż to się mimo wszystko opłaca. – Nierozwiązany konflikt był kosztowny dla Argentyny i korzystny dla wierzycieli. Brak dostępu do kredytów kosztował Argentynę 100 mld dol. i 2 mln miejsc pracy, które nie powstały – przekonywał argentyński prezydent deputowanych.
Kalkulacja Macriego jest logiczna. Jego poprzednicy zostawili gospodarkę w fatalnym stanie – deficyt budżetowy wynosi 5,8 proc., a inflacja – ok. 30 proc. Do tej pory sposobem na łatanie deficytu było drukowanie pieniędzy przez bank centralny, co jeszcze podbijało inflację. Teraz deficyt będzie można finansować, zaciągając pożyczki na rynku, co dodatkowo spowoduje, że nie będzie trzeba przeprowadzać ostrych cięć, które osłabiłyby wzrost i zwiększyły bezrobocie.