Dwadzieścia lat temu porozumienie w Dayton zakończyło wojnę w Bośni i Hercegowinie. Niemal w jego rocznicę Sarajewo złożyło wniosek o przyjęcie do UE.
Ta symboliczna klamra czasowa pokazuje ewolucję Republiki. Rzeczywistość nie jest jednak świetlana, kraj boryka się z bezrobociem, korupcją i biedą. Rozmowy z Brukselą mają dać Bośniakom nadzieję, choć z góry wiadomo, że szybkich decyzji nie będzie. O tym, w jak fatalnej kondycji jest BiH, świadczyły potężne manifestacje sprzed dwóch lat. Protesty połączyły wszystkich Bośniaków, czyli Boszniaków (dawniej zwanych Muzułmanami), Serbów i Chorwatów, którzy zgodnie wiecowali przeciw korupcji. To był jeden z rzadkich przejawów jedności w BiH, której na co dzień brakuje.
Kraj po Dayton jest złożony z dwóch części: boszniacko-chorwackiej Federacji Bośni i Hercegowiny (FBiH) oraz Republiki Serbskiej. Ta ostatnia nie ukrywa dążeń separatystycznych, zwłaszcza po uzyskaniu niepodległości przez Kosowo, którą liderzy RS przedstawiają jako precedens. W 2015 r. miało się nawet odbyć referendum w tej sprawie, do którego jednak na razie jeszcze nie doszło. Nie brak głosów, że oderwanie RS, biedniejszej nawet niż FBiH, nie byłoby najgorszym rozwiązaniem. Sytuacja byłaby przynajmniej klarowna i oba kraiki mogłyby działać na własną rękę. Ale po pierwsze w takich przypadkach zawsze jest realne ryzyko sporów granicznych (co w kraju ze świeżą pamięcią wojny jest wyjątkowo niebezpieczne), a po drugie na taką propozycję nie chce się zgodzić Bruksela.
UE dała do zrozumienia, że oczekuje od BiH sformowania jednej grupy negocjatorów akcesyjnych. BiH od czasu w Dayton i tak jest nieformalnym protektoratem unijnym. Ustanowiono wtedy funkcję wysokiego przedstawiciela (będącego jednocześnie przedstawicielem UE), który de facto jest gubernatorem państwa. Żadnych problemów to nie rozwiązało. Ba, dodatkowo skomplikowało sieć politycznych kompetencji: BiH rządzi trzyosobowe prezydium, a gdy dodać do nich jeszcze przedstawiciela unijnego, podjęcie decyzji staje się żmudnym procesem.
Złożenie przez BiH wniosku o członkostwo nie rozwiąże jej problemów. Ma być głównie znakiem nadziei i perspektyw dla mieszkańców. Dopiero za rok się okaże, czy BiH otrzyma status kandydata; muszą się na to zgodzić wszystkie kraje unijne. A te nie są jednomyślne. Sama Bruksela wylicza listę barier: korupcja, dysfunkcyjna konstytucja, bezrobocie, łamanie wolności słowa. W dodatku sam szef KE Jean-Claude Juncker zapowiedział, że w ciągu najbliższych pięciu lat nie przewiduje rozszerzenia Unii. I faktycznie kwestia choćby przyspieszenia negocjacji z kandydatami jest przez KE traktowana po macoszemu. Unia ma wystarczająco własnych problemów.
Po co więc złożenie wniosku? BiH została do tego zachęcona przez polityków unijnych, którzy w ten sposób chcą zapobiec rozpadowi kraju i powstrzymać falę podających się za uchodźców przybyszów z Bośni. Według niemieckich statystyk z końca 2015 r. obywatele krajów bałkańskich (Albania, BiH, Czarnogóra, Kosowo, Macedonia i Serbia) stanowili ponad 30 proc. starających się o status azylanta. Samo złożenie wniosku to jednak za mało. Jeśli Unii naprawdę zależy na stabilizacji w BiH, powinna na niej wymusić reformy. Pieniądze nie rozwiążą sprawy, zwłaszcza że mogą zostać rozkradzione. Bruksela nie powinna spuszczać Sarajewa z oczu, zwłaszcza że muzułmańska część BiH coraz bardziej się radykalizuje. Jednym z następstw wojny w Syrii było zwiększenie wpływów wahabickich w BiH. Sarajewo wymaga mądrej pomocy unijnej. Leży to w interesie samej UE.