Polityka zbliżenia z Państwem Środka owocuje uzależnieniem gospodarczym, a nie rosnącym dobrobytem
Chińczyk Ma Ying Jeou i Tajwańczyk Xi Jinping / Dziennik Gazeta Prawna
Historyczne, pierwsze po 66 latach podziału, spotkanie przywódców komunistycznych Chin i Tajwanu, które miało miejsce w listopadzie, raczej prędko się nie powtórzy. Zdecydowanym faworytem sobotnich wyborów prezydenckich i parlamentarnych na Tajwanie jest proniepodległościowa opozycja. I choć jej kandydatka na prezydenta Tsai Ing-wen opowiada się za utrzymaniem status quo, Pekin patrzy na nią z dużą podejrzliwością.
Według sondaży reprezentująca Demokratyczną Partię Postępową (DPP) Wen ma ok. 25–30 pkt proc. przewagi nad kandydatem rządzącego Kuomintangu (KMT) Ericem Chu i nawet przedstawiciele tego ostatniego ugrupowania nie wierzą, że wyniki jeszcze się odwrócą. Kuomintang liczy co najwyżej, że uda się zapobiec zdobyciu przez DPP większości w parlamencie, choć i tak szanse na to nie są duże. Dla partii, która rządzi Tajwanem niemal bez przerwy od 1949 r. – wyjątkiem były tylko lata 2000–2008 – byłaby to klęska bez precedensu.
Taki wynik będzie też bolesnym ciosem dla zwolenników zbliżenia chińsko-tajwańskiego. W ostatnich latach stosunki między obydwoma ośrodkami władzy weszły na najlepszy poziom w historii. W czasie ośmiu lat prezydentury Ma Ying-jeou Tajwan podpisał z Chinami 23 umowy handlowe, dzięki którym obroty handlowe przekraczają 200 mld dol. USA rocznie, do Chin (wraz z Hongkongiem) trafia 40 proc. tajwańskiego eksportu, zaś liczba chińskich turystów odwiedzających wyspę wzrosła do pięciu milionów rocznie. Kulminacją tego zbliżenia było właśnie jego spotkanie z Xi Jinpingiem.
Ale zdaniem rosnącej liczby mieszkańców Tajwanu prowadzona przez Kuomintang polityka owocuje przede wszystkim postępującym uzależnieniem gospodarczym od Pekinu, a wcale nie przekłada się na dobrobyt w kraju. Wskazują oni, że w ciągu ostatnich ośmiu lat zarobki praktycznie się nie zmieniły, podczas gdy koszty życia wzrosły o 8 proc., a ceny nieruchomości aż o 46 proc. Czyli stają się one poza zasięgiem młodych ludzi, szczególnie że mają oni także coraz większe problemy ze znalezieniem pracy. A może być jeszcze gorzej, bo spowolnienie gospodarcze w kontynentalnych Chinach rykoszetem uderzy także w Tajwan. Już w 2015 r. wzrost gospodarczy na wyspie wyniósł zaledwie 1 proc.
Przez to, że dla wielu mieszkańców Tajwanu priorytetem stały się kwestie gospodarcze, Tsai Ing-wen mogła w kampanii odsunąć na trochę dalszy plan kontrowersyjną sprawę przyszłych relacji z Pekinem. Szczególnie że ma w pamięci napięcia, jakie miały miejsce podczas rządów Chen Shui-biana, jedynego prezydenta Tajwanu z ramienia DPP, który był zwolennikiem formalnego ogłoszenia niepodległości przez wyspę. Pekin uznaje, że taka deklaracja będzie uzasadniała użycie siły. Tsai o niepodległości nic nie mówi i zapewnia, że chce utrzymania obecnego statusu, ale też nie zadeklarowała wprost, iż popiera konsensus z 1992 r., który jest podstawą dwustronnych stosunków. Obie strony zgodziły się w nim, że istnieje jedno państwo chińskie, ale mogą po swojemu interpretować to, kto jest jego legalnym reprezentantem. Ten konsensus pozwala myśleć o zjednoczeniu – w jakiejś niesprecyzowanej przyszłości – Chin. Brak wyrażonego wprost poparcia dla tego konsensusu jest dla Pekinu wystarczającym powodem do podejrzliwości.
Tym, czego Pekin nie bierze – albo nie chce brać – pod uwagę, jest to, że zmienia się tożsamość mieszkańców Tajwanu. W 1992 r., gdy po raz pierwszy przeprowadzono takie badania, 46 proc. ankietowanych określiło się, że są jednocześnie Tajwańczykami i Chińczykami, zaś do wyłącznie tajwańskiej tożsamości przyznało się 17 proc. W 2014 r. tylko za Tajwańczyków uznało się już 60 proc. pytanych. Tsai Ing-wen nie mówiła w kampanii o niepodległości, ale dla kolejnych pokoleń mieszkańców Tajwanu zjednoczenie z Chinami jest jeszcze bardziej abstrakcyjną perspektywą. ©?