Premier Holandii Mark Rutte znalazł się między młotem a kowadłem
Rozkręca się rozgrywka przed planowanym na 6 kwietnia holenderskim referendum w sprawie umowy o stowarzyszeniu i wolnym handlu Ukrainy z UE (DCFTA). Choć głosowanie będzie miało wyłącznie charakter doradczy, a 1 stycznia porozumienie tymczasowo weszło w życie, politycy w Kijowie, Brukseli i Hadze wolą dmuchać na zimne. Większość Holendrów zapowiada bowiem głosowanie na „nie”.
Z sondażu zamówionego przez program „EénVandaag” wynika, że aż 50 proc. mieszkańców jest zdecydowanych odrzucić integrację z Ukrainą, a kolejne 25 proc. rozważa głosowanie na „nie”. A ponieważ potęga Holandii przez stulecia tradycyjnie opierała się na wolnym handlu, eksperci przypuszczają, że chęć odrzucenia DCFTA nie ma wiele wspólnego z samą Ukrainą, a bardziej z zaniepokojeniem sytuacją w samej UE, zwłaszcza związaną z kryzysem migracyjnym.
Jeśli kwietniowe referendum skończy się porażką sił proeuropejskich, będzie to powtórka z 2005 r., gdy Holendrzy w ślad za Francuzami odrzucili projekt europejskiej konstytucji. Choć główna różnica polega na tym, że obecnie rząd może po prostu zignorować wyniki głosowania (wystarczy, że parlament ponownie zgodzi się na ratyfikację DCFTA), odżyły obawy, że perturbacje wywołane plebiscytem mogą wykroczyć poza granice pomarańczowej monarchii.
– Holenderskie „nie” może otworzyć drzwi do kryzysu na skalę kontynentalną. Nie zmieniajmy referendum w głosowanie nad Europą – apelował szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker w rozmowie z dziennikiem „NRC” i dodawał, że na odrzuceniu umowy może skorzystać jedynie Rosja. „Elity europejskie znów zaczynają nas molestować. Holandia powie im „nie” – odpowiedział mu na Twitterze lider eurosceptycznej Partii na rzecz Wolności Geert Wilders.
Premier Mark Rutte znalazł się w trudnej sytuacji. Z jednej strony popiera DCFTA z Ukrainą, a głosowanie w izbie niższej nad zgodą na ratyfikację zakończyło się stosunkiem głosów 119:31 na korzyść zwolenników porozumienia. Z drugiej jednak strony zignorowanie porażki referendalnej będzie wiatrem w żagle eurosceptyków z Partii na rzecz Wolności, zwłaszcza w kontekście przyszłorocznych wyborów parlamentarnych. Inicjatorami głosowania były trzy organizacje eurosceptyczne, które skorzystały w ten sposób z prawa obowiązującego raptem od lipca 2015 r.
Rząd zapowiedział włączenie się do kampanii promującej głosowanie na „tak” (choć nie zamierza np. płacić za spoty w telewizji). – Jesteśmy narodem kupców. Żyjemy z umów o wolnym handlu, a ta z Ukrainą jest kolejnym tego przykładem. Ludzie, którzy skłaniają się do głosu na „nie”, sądzą, że to wstęp do akcesji do Unii Europejskiej. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego – tłumaczył Rutte. Rząd oświadczył, że dopiero na podstawie wyników głosowania oceni, czy powinien wprowadzić zmiany do polityki wschodniej Hagi. – Jeśli zawczasu obiecamy spełnienie woli wyborców, stworzymy precedens dla kolejnych referendów tego typu. Jeśli zapowiemy jego zignorowanie, podkopiemy demokratyczny instrument w postaci prawa o referendach – tłumaczył szef dyplomacji Bert Koenders.
Własną kampanię informacyjną próbują prowadzić ukraińscy dyplomaci. Jeszcze w listopadzie, tuż po rozpisaniu plebiscytu, w Niderlandach gościł prezydent Petro Poroszenko. – Jesteśmy narodem z ponadtysiącletnią europejską historią – przekonywał podczas spotkania z przewodniczącymi obu izb parlamentu. Ukraińska ambasada wydała z kolei oświadczenie, w którym dementuje niektóre mity narosłe wokół DCFTA. Dyplomaci tłumaczą, że wprowadzenie umowy nie nakłada na europejskich podatników żadnych zobowiązań w stosunku do Ukrainy i że nie jest ona pierwszym krokiem do akcesji tego kraju do UE.