Przeglądając krzykliwe nagłówki czasopism, dojść można do wniosku, że ich autorzy żyją w skrajnie różnych światach: według jednych rząd ograniczany jest przeróżnymi więzami, według drugich jego władza jest nieograniczona. W zależności od optyki rząd albo nie może realizować swobodnie woli ludu, albo przeprowadza zamach na demokrację.
Wielkie słowa (naród, demokracja) i wielkie kwantyfikatory (wszyscy, każdy) dominują w publicznym dyskursie od dawna. Szczególne upodobanie w ich używaniu znajduje ta strona sporu politycznego, która akurat jest w opozycji. Wskazuje to, moim zdaniem, na jedną z większych słabości polskiego ustroju politycznego, a mianowicie na brak zrozumienia dla bycia opozycją i jej roli poza ogólną postawą bycia przeciw.
Zgodnie z tradycyjnym konstytucjonalizmem przed absolutystycznymi zakusami władzy politycznej broni nas konstytucyjnie określony podział władz. Mechanizmy wzajemnej kontroli i współdziałania władz mają zarówno zapewnić sprawne działanie instytucji państwowych, jak i zapobiegać sytuacjom, w których dany organ państwowy wykraczałby poza określone w konstytucji i ustawach kompetencje. Dzielimy zatem władze państwowe na władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Jednakże, jak wskazywał często ostatnio cytowany teoretyk prawa Hans Kelsen, władza ustawodawcza może tylko wtedy kontrolować władzę wykonawczą, gdy przyzna się określone prawa opozycji (tu można wskazać np. przewodnictwo ważnych komisji, konieczność odpowiedzi na zapytania, konieczność składania sprawozdań lub informacji przez ministrów).
Zakładając, że rząd (władza wykonawcza) jest niejako emanacją większości parlamentarnej (a więc władzy ustawodawczej), to twierdzenie, iż parlament kontroluje rząd, w zasadzie oznacza, że stronnictwo lub stronnictwa polityczne, które mają większość w parlamencie, kontrolują same siebie (co nie jest oczywiście niemożliwe). W takiej sytuacji wzrasta rola podziału na większość konstytuującą rząd i mniejszość znajdującą się w opozycji. Dopiero przyznanie opozycji specjalnych uprawnień pozwalałoby zrealizować tradycyjny model trójpodziału władzy. Problem tkwi w tym, że zakłada to także współpracę konkurencyjnych sił politycznych w wypracowywaniu reguł, według których funkcjonować miałaby opozycja parlamentarna.
Abstrakcyjnie rzecz ujmując, wszystkie strony sporu politycznego powinny być zainteresowane wzmocnieniem roli opozycji, albowiem w systemie demokratycznym każda z partii prędzej czy później się w niej znajdzie. Władza polityczna nie jest dana raz na zawsze. Tego wydają się nie dostrzegać polscy politycy, a często także niektórzy komentatorzy życia publicznego, którzy mocno angażują się po jednej ze stron sporu politycznego. Ze strony opozycji słyszymy często zarzuty, że rządzący nie tyle podejmują nietrafne decyzje, ile wręcz nie są patriotami, stanowią wyalienowaną elitę czy też, że są zwyczajnie pozbawieni elementarnej racjonalności. Ze strony rządzących znajdziemy podobny zestaw wykluczających epitetów. Wydawać by się mogło, że mamy do czynienia ze sporem o prawdę absolutną, którą posiada tylko jedna opcja polityczna. Bycie w opozycji jest w takim razie stanem negatywnym, z którego „w imię dobra, piękna i prawdy” należy się wydobyć.
Wydaje się, że tu tkwi problem roli opozycji: zarówno politycy, jak i komentatorzy (a przypuszczalnie także społeczeństwo) mają problem z uznaniem pluralizmu i konieczności zawierania kompromisów. Wielość i zmienność sądów oraz postaw nie jawi się jako stan normalny, lecz jako przeszkoda w osiągnięciu jedności, która sprawi, że w pełni – jako naród – zrealizujemy tkwiący w nas potencjał. W dyskursie politycznym widać to w tendencji do zawłaszczania pojęć takich jak patriotyzm, racjonalność czy demokracja. Często przybiera to formę: „my jesteśmy frakcją patriotyczną (w domyśle: oni nie)”, „my jesteśmy racjonalni (w domyśle: oni nie)”. W skrajniej wersji przeciwnik polityczny reprezentuje „obce interesy” lub „żądzę władzy wodza”, co prowadzi do teorii zamachu czy to na władze RP, czy to na demokrację.
Dlatego gdy dana partia jest w opozycji, to traktuje to niemalże jako życie pod okupacją, a przejęcie władzy jako odzyskanie – zależnie od opcji – niepodległości lub demokracji. Wszak po wyborach budzimy się w nowej Polsce! Z takiej perspektywy władzę powinno się zdobywać raz na zawsze. Przecież demokratyczna wola powszechna nie może błądzić, czy też nie powinna, a skoro mamy absolutną pewność, co jest patriotyczne, racjonalne itp., to dlaczego skazywać mamy ją na popełnianie błędów? Przesadny język sporu politycznego sprawia, że trudno jest o ponadpartyjną współpracę czy też wycofanie się z określonych propozycji pod wpływem krytyki opozycji. Prowadzi też do działań na granicy norm konstytucji. Obserwowaliśmy spór kompetencyjny między premierem a prezydentem o udział w Radzie Europejskiej, obecnie obserwujemy spór dotyczący obsady sędziów Trybunału Konstytucyjnego.
Jednym z najczęściej pojawiających się słów w postanowieniu Trybunału Konstytucyjnego dotyczącego wyżej wymienionego sporu prezydenta i premiera było „współdziałanie”. „Współdziałanie – jak stwierdza trybunał – zakłada obustronną otwartość na współpracę i gotowość do jej podjęcia”. Można powiedzieć, że współdziałanie władz, a także większości parlamentarnej z opozycją mogłoby zapobiec wielu sporom, które wpływają negatywnie nie tylko na społeczne postrzeganie rangi polityków, ale też na ogólną ocenę samej polityki („polityczny” staje się zarzutem, niejako w opozycji do „merytoryczny”).
Jednakże polskim życiem politycznym wydaje się rządzić – przepraszam logików – logika ekskluzji: albo my, albo oni. Napisanie konstytucji od nowa nic tu nie zmieni, bo to nie w przepisach tkwi problem. Wielkie kwantyfikatory (wszyscy Polacy itp.) i retoryczna przesada (zamach na demokrację itp.) znamionują niską kulturę sporu, która wiąże się z niską otwartością na dialog i kompromis. Można odnieść wrażenie, że dla głównych aktorów sporu politycznego wolność słowa zapanuje wtedy, gdy wszyscy inni podzielą ich punkt widzenia. Polski dyskurs publiczny cechuje maksymalizm roszczeń co do słuszności sądów i przekonań. A „jeśli zaś wola państwowa – pisał wspomniany Hans Kelsen – nie ma wyrażać jednostronnego interesu stronnictwa, muszą istnieć gwarancje wypowiedzenia się i współzawodnictwa wszystkich, o ile możności, interesów partyjnych, w celu wytworzenia ostatecznego kompromisu”. Dopóki brakować będzie woli kompromisu, czyli dopóki nie odrzucimy logiki ekskluzji, pojawiać się będą kryzysy konstytucyjne, albowiem większość parlamentarna (niezależnie od opcji) będzie się postrzegała jako jedyna słuszna. A przecież niesłuszne jest przeszkadzanie w robieniu rzeczy słusznych.