Lądowanie sowieckich astronautów na Srebrnym Globie miało ostatecznie upokorzyć USA. Ale komuniści posiadali tylko jednego genialnego konstruktora rakiet, zbyt małą liczbę niemieckich inżynierów i fatalnego ministra zdrowia
Pod koniec kwietnia portal informacyjny SputnikNews.com ogłosił, że już za 14 lat Rosjanie będą eksplorować Księżyc. Taki cel wyznacza, przyjęty przez Roskosmos (Federalną Agencję Kosmiczną), wieloletni program podboju przestrzeni pozaziemskiej. Zakłada on, że „do 2025 roku będą prowadzone badania na powierzchni Srebrnego Globu oraz na jego orbicie za pomocą automatycznych aparatów kosmicznych”. Wedle oświadczenia szefa Roskosmosu Igora Komarowa znajdzie się tam aż 181 nowych satelitów, zabezpieczających jak najlepsze przygotowanie misji. Potem w 2029 r. przyjdzie pora na wyprawę załogową. Wreszcie na powierzchni Księżyca powstanie stała baza. W ten sposób Rosja udowodni swą mocarstwową pozycję, a także zapewni sobie dostęp do surowców przyszłości. Takich jak hel-3, który łączony z jądrami deuteru (izotop wodoru) ma stanowić wyjątkowo wydajne źródło energii. Plany prezentowane na portalu informacyjnym, finansowanym przez rząd Rosji, przedstawiają się więc wspaniale. Jest jednak drobny feler. Rosyjski przemysł musi zbudować wystarczająco potężną rakietę, by wynieść w stronę Srebrnego Globu duży pojazd kosmiczny wraz z załogą i zapasami paliwa. Poprzednim razem wszystko zakończyło się tak pechowo, że przez wiele lat sowiecki rząd twierdził, iż żadnej księżycowej wyprawy nie planowano.
Niemieccy konstruktorzy pilnie potrzebni
„Kiedy Rosjanie przystąpili 7 września 1945 r. do testowania jednego z silników, które udało im się złożyć, rezultaty przeszły najśmielsze oczekiwania sowieckich naukowców. V-2 miał siłę ciągu dwudziestu siedmiu ton, podczas gdy największe ówczesne radzieckie pociski rakietowe nie potrafiły wygenerować siły ciągu o wartości nawet jednej tony. Było oczywiste, że Niemcy dokonali olbrzymiego skoku technicznego” – opisuje Matthew Brzezinski w książce „Wschód czerwonego księżyca”. Dopiero wówczas na Kremlu zorientowano się, jak ważni są dla ZSRR konstruktorzy, którzy zbudowali pierwszą na świecie rakietę balistyczną V-2. Zwłaszcza że Amerykanie dosłownie się za nimi uganiali, przejmując 118 osób z zespołu stworzonego przez prekursora broni rakietowej Wernhera von Brauna. Każdego z nich błyskawicznie przewożono za Atlantyk, do ośrodka badawczego w El Paso, gdzie w zamian za lojalną pracę na rzecz przemysłu zbrojeniowego Stanów Zjednoczonych oferowano luksusowe warunki życia i wybaczenie zbrodni wojennych. Bardzo szybko więc kolejni inżynierowie zaczęli oddawać się w ręce armii USA, byle tylko zostać wywiezionymi za Atlantyk.
Natomiast Sowieci nie cieszyli się opinią atrakcyjnego pracodawcy. Dlatego rozpoczęte z opóźnieniem polowanie NKWD na ludzi von Brauna przynosiło marne rezultaty. Wprawdzie ujęto ponad 6 tys. osób, lecz byli to głównie: technicy, kreślarze, szeregowi projektanci drobnych podzespołów. Inżynierów, ogarniających całość bardzo skomplikowanej maszyny, brakowało. Tymczasem Stalin, po zapoznaniu się z raportami o fantastycznych osiągach niemieckich rakiet, żądał odtworzenia i kontynuowania programu badawczego. Szczęściem dla szefostwa NKWD udało się ująć zastępcę von Brauna, który zaprojektował dla V-2 system naprowadzania na cel – Helmuta Gröttrupa. Uradowany Stalin nakazał, by naukowcowi przychylono nieba, co szybko wyczuła żona konstruktora.
„Frau Gröttrup mniej więcej co tydzień wyrzucała z pracy kucharza i służących, a niekończąca się lista żądań, którą przedstawiała zdumionym pracodawcom męża, obejmowała nawet zatrudnienie jako osobistego, pełnoetatowego ochroniarza oficera w randze pułkownika” – opisuje Matthew Brzezinski. Jej zachcianki NKWD spełniało od ręki, dostarczając do posiadłości Gröttrupa nawet parę krów, żeby zapewnić gospodyni codziennie świeże mleko. W zamian oczekiwano, że jej mąż pomoże odtworzyć dokumentację techniczną V-2 oraz doprowadzi do finału projekt A-10. Wymarzonej rakiety von Brauna, zdolnej przenieść ładunek wybuchowy z Europy do Nowego Jorku lub wynieść pojazd kosmiczny na orbitę okołoziemską.
Gdy NKWD rozpieszczało Gröttrupów w Moskwie, świeżo odzyskaną wolnością cieszył się Siergiej Korolow. Piętnaście lat wcześniej zaczynał swoją karierę konstruktora w biurze znakomitego projektanta samolotów Andrieja Tupolewa. Jednak klasyczne silniki niezbyt interesowały młodego inżyniera, marzącego o lotach kosmicznych. Podobnie jak von Braun zajął się więc projektowaniem napędu rakietowego. Ale wkrótce drogi życiowe obu geniuszy zaczęły biec nieco inaczej. Ten pierwszy został pupilem Hitlera, a Korolowa w 1938 r. aresztowano i skazano na wieloletni pobyt w łagrze za rzekome spiskowanie przeciwko władzom. Szczęściem dla niego III Rzesza najechała na Związek Radziecki i konstruktor rakiet stał się dla reżimu użytecznym człowiekiem. Co wcale nie oznaczało końca odsiadki, lecz przeniesienie do OKB, czyli biura doświadczalno-projektowego, nadzorowanego przez NKWD. Przetrzymywani w tych niezwykłych więzieniach naukowcy dostawali szansę pracy na rzecz przemysłu zbrojeniowego ZSRR. Zaś dopingowała ich w codziennym wysiłku groźba powrotu do łagru. Korolow na każdym kroku okazywał swe oddanie Związkowi Radzieckiemu i pod koniec wojny doczekał się zwolnienia. Zresztą tylko on miał dość wiedzy i zdolności, by skutecznie nadzorować pracę niemieckich konstruktorów.
Ściśle tajny geniusz
Początkowo NKWD zgromadziło kilka tysięcy Niemców związanych z programem V-2 na terenie miasteczka Bleicherode w Turyngii. Założono tam Przedsiębiorstwo Rakietowe („Raketenbetrieb”) i zaczęto odtwarzać konstrukcję von Brauna. Tymi działaniami wkrótce zainteresował się wywiad USA, co nie umknęło uwadze Sowietów. Wieczorem 21 października 1946 r. urządzono dla zespołu Gröttrupa uroczystą kolację, podczas której wódka lała się strumieniami. Rankiem nieprzytomnych techników rakietowych wraz z rodzinami zapakowano do czekającego już pociągu. Pojechał on wprost do obwodu kalinińskiego (twerskiego) w ZSRR. Tam na jeziorze Seliger znajdowała się wyspa Gorodomlia, gdzie przygotowano dla gości z Zachodu ośrodek badawczy. Na oryginalny transport czekał już Korolow. Pod jego okiem podzielono przybyszy na kilka odizolowanych od siebie zespołów. Każdy opracowywał jakiś element rakiety, a wszystko scalał w jedną maszynę naczelny konstruktor Siergiej Korolow. Gdy tylko otrzymał ten tytuł, jego personalia stały się jedną z najściślej strzeżonych tajemnic w ZSRR. O istnieniu takiej osoby nie wolno było wspominać nie tylko w prasie, ale też w partyjnych dokumentach. Jakby w ogóle nie istniał.
Przez następne lata naczelny konstruktor był dla Kremla ostatnią nadzieją na zredukowanie przewagi strategicznej Stanów Zjednoczonych. Wprawdzie dzięki świetnej pracy sowieckiego wywiadu na terenie USA udało się przejąć technologię produkcji bomb atomowych, jednak nie dysponowano środkami transportu zdolnymi przenieść śmiercionośną broń na inny kontynent. Tymczasem amerykańskie bombowce strategiczne B-47 mogły bez problemu dotrzeć z ładunkami jądrowymi nad każdy cel na terytorium ZSRR. Korolow znalazł się więc pod ogromną presją, żeby zbudować rakietę balistyczną dalekiego zasięgu. Pierwszym krokiem w tym kierunku stało się powiększenie rozmiarów V-2. Tak zmodyfikowana rakieta o nazwie R-2 potrafiła przenieść głowicę bojową na odległość prawie 650 km. Stany Zjednoczone nadal więc pozostawały bezpieczne.
Szczęściem dla głównego konstruktora w 1953 r. zmarł Stalin. Miejsce tyrana zajął dużo mniej krwiożerczy Nikita Chruszczow, który łatwo dał się uwieść Korolowowi. Zaraz po przejęciu władzy na Kremlu niemający żadnego wykształcenia Chruszczow (pochodzący z ukraińskiej wsi pierwszy sekretarz KPZR był de facto samoukiem) pojechał odwiedzić tajne miasteczko konstruktorów NII-88. Tam pierwszy raz w życiu zobaczył z bliska rakietę balistyczną. „Gapiliśmy się na nią jak stado owiec. Byliśmy jak chłopi na targu. Chodziliśmy dokoła rakiety, dotykaliśmy jej, stukaliśmy w nią, by sprawdzić, czy jest dostatecznie mocna – mało co jej nie polizaliśmy, żeby się przekonać, jak smakuje” – zapisał w pamiętniku przywódca ZSRR. Od tego momentu naczelny konstruktor dostawał wszystko, czego zażądał, byle tylko zbudował pocisk zdolny przenieść głowicę atomową lub wodorową na odległość 8 tys. km. Mając wsparcie niemieckich podwładnych, Korolow stopniowo doskonalił projekt A-10, wydłużając kadłub rakiety do 40 m i wyposażając ją aż w pięć zmodyfikowanych silników, używanych w pociskach V-2. Tak powstał pierwszy międzykontynentalny pocisk balistyczny R-7. „Ojciec przyznał mi się później, że był po prostu sparaliżowany, kompletnie onieśmielony potęgą tej konstrukcji, dzieła ludzkich rąk” – opowiadał po latach syn pierwszego sekretarza, notabene inżynier konstruktor, Siergiej Chruszczow.
Przypadkowy ojciec kosmonautyki
Wprawdzie R-7 prezentowała się imponująco, ale zaraz po starcie czar pryskał. Kolejne egzemplarze wybuchały lub rozpadały się w locie. Wszystkie próby przeprowadzone wiosną 1957 r. zakończyły się spektakularnymi katastrofami. Zaś Chruszczow wraz z całym Biurem Politycznym niecierpliwili się coraz bardziej. Aż wreszcie 21 sierpnia 1957 r. R-7 przeleciała całe 8 tys. km i grzmotnęła prosto w cel umieszczony na Kamczatce. „Naczelny Konstruktor wpadł w taką euforię, że nie spał do trzeciej nad ranem i z podnieceniem rozprawiał o tym, jak pokonano właśnie nową barierę” – opisuje Matthew Brzezinski. „Był jednak jeden szkopuł. Osłona termiczna zaszwankowała i głowica spłonęła w czasie powrotu do atmosfery” – dodaje.
Rakiety balistyczne tracące głowice atomowe podczas lotu nad stratosferą były równie przydatne jak te wybuchające tuż po starcie. Stworzenie osłony termicznej, wytrzymującej dwukrotne przejście przez ziemską atmosferę, wymagało czasu. Tymczasem Kreml tracił cierpliwość. Pamięć o tym, jak wygląda codzienne życie w gułagu, zdopingowała Korolowa do szukania niestandardowych rozwiązań. Wówczas wpadł na genialny pomysł, jak odwrócić uwagę członków Biura Politycznego. Skoro R-7 potrafiła tylko jeden raz bezpiecznie przejść przez atmosferę, to znaczyło, że spełniała wszelkie kryteria kosmicznej rakiety nośnej. Wystarczyło tylko na jej szczycie zamontować zamiast głowicy atomowej sztucznego satelitę.
Pomimo oporu całej generalicji, która miała w nosie loty kosmiczne i marzyła jedynie o ataku atomowym na USA, naczelny konstruktor narzucił swoją wolę otoczeniu. W zaledwie dwa miesiące zbudowano malutkiego (ważył niewiele ponad 80 kg) satelitę, wyposażonego w dwa nadajniki radiowe. Miały one emitować stały sygnał, oznajmiający całemu światu obecność pojazdu na okołoziemskiej orbicie. Kluczowe wymogi wskazane przez Korolowa budowniczym pojazdu sprowadzały się do dwóch rzeczy – satelita o nazwie Sputnik musiał być kulą i mieć wypolerowaną na błysk aluminiową powłokę. Co zapewniało najmocniejsze odbijanie światła słonecznego. Dzięki temu tak malutki obiekt mógł być dostrzeżony z powierzchni Ziemi.
Kiedy 4 października 1957 r. rakieta R-7, po starcie z poligonu Bajkonur (wkrótce był to już kosmodrom), wniosła Sputnika na orbitę, cały świat zamarł z wrażenia. Zacofany i pogardzany Związek Radziecki zostawił w pobitym polu Stany Zjednoczone. „Jest to punkt zwrotny w rozwoju cywilizacji, do którego doprowadzić mógł tylko kraj mogący zaoferować swoim naukowcom i inżynierom pierwszorzędne warunki pracy” – napisał 6 października „New York Times”. Amerykę wkrótce ogarnęła prawdziwa histeria, podsycana przez media. Po raz pierwszy w historii USA oceany przestawały stanowić naturalną barierę zapewniającą bezpieczeństwo krajowi. Twórca amerykańskiej bomby wodorowej Edward Teller nazwał Sputnika „technologicznym Pearl Harbor”. Efekty taktycznej rozgrywki Korolowa, by zyskać na czasie, przeszły zapewne nawet najśmielsze oczekiwania naczelnego konstruktora. Nie tylko podniosły prestiż ZSRR i autora sukcesu, ale też rozpętały kosmiczny wyścig. Amerykanie wprawdzie zapewnili zespołowi von Brauna luksusowe warunki życia, lecz skąpili środków na najbardziej ambitne projekty. Choć niemiecki uczony od lat uparcie powtarzał, że ludzkość musi eksplorować Księżyc, a potem rozpocząć kolonizację Marsa. W Waszyngtonie nikt o tym nie chciał słyszeć, dopóki Związek Radziecki nie poniżył Stanów Zjednoczonych. Po pierwszym policzku przyszły kolejne. Rakieta Korolowa wyniosła w przestrzeń kosmiczną psa Łajkę, a potem w kwietniu 1961 r. Jurija Gagarina. Za każdym razem Amerykanie pozostawali kilka miesięcy w tyle. Lecz kiedy wyścig kosmiczny wystartował, von Braun mógł w końcu liczyć na nieograniczone fundusze. A bardzo dobrze wiedział, w co je zainwestować.
Zoperowane marzenia
Nikita Chruszczow i reszta członków Biura Politycznego miała wiele powodów, by darzyć Korolowa ślepym uwielbieniem. Za sprawą pocisków balistycznych Stany Zjednoczone utraciły swoją przewagę strategiczną. Nowa broń mogła przenieść w zaledwie 30 min głowice atomowe nad Nowy Jork lub Waszyngton. Amerykanie musieli od tej pory utrzymywać stale w powietrzu sporą liczbę bombowców strategicznych, by zachować szansę na uderzenie odwetowe. W pośpiechu więc budowali własne rakiety dalekiego zasięgu. Na dokładkę triumfalny podbój kosmosu sprawił, że komunizm zaczął odzyskiwać swą uwodzicielską moc, zwłaszcza w krajach Trzeciego Świata.
A jednak po tych nieprawdopodobnych osiągnięciach Korolow padł ofiarą własnego sukcesu. Jego nieszczęścia miały swój początek 25 maja 1961 r. za sprawą przemówienia Johna F. Kennedy’ego. „Postanowiliśmy w tej dekadzie dotrzeć na Księżyc, a także zrobić inne rzeczy nie dlatego, że są łatwe, ale dlatego, że są trudne” – ogłosił nowy prezydent USA. Wcale nie ukrywając, że rzuca wyzwanie Związkowi Radzieckiemu. „Zamierzamy ten pojedynek wygrać” – podsumowywał. Komitet Centralny KPZR musiał podjąć rękawicę, acz swoją uchwałę utajnił. Oczywiście, jeśli Amerykanie wybierali się na Srebrny Glob, to – bez względu na koszty – sowiecki kosmonauta musiał tam dotrzeć pierwszy. Ale Korolow nie miał już do pomocy niemieckich inżynierów, których uznano za zbędnych i w 1956 r. odesłano do domu. Naczelny konstruktor podupadł też na zdrowiu. Wiele lat ciężkiej pracy i stresu przyniosły pierwszy zawał. Mimo to z typową dla siebie energią przystąpił do projektowania nowej, tym razem już niewzorowanej na niemieckich konstrukcjach, rakiety. Musiała ona nie tylko wynieść pojazd kosmiczny na ziemską orbitę, ale też nadać mu prędkość ponad 11 km na sekundę, by pokonał ziemską grawitację i dotarł w pobliże Księżyca.
Przygotowywana w Ameryce przez zespół Wernhera von Brauna rakieta nośna Saturn V miała pond 110 m długości i ważyła 3 tys. ton. Zaprojektowana pod kierunkiem Korolowa N-1 była niewiele mniejsza. Od swego amerykańskiego odpowiednika odróżniała ją przede wszystkim liczba silników pierwszego członu. Startującego Saturna V wnosiło w górę pięć potężnych silników rakietowych. Jak się okazało, zbudowanie tak wydajnego napędu przekraczało technologiczne możliwości ZSRR. Korolow, by uzyskać potrzebną do startu siłę ciągu, postanowił wyposażyć pierwszy człon N-1 aż w trzydzieści silników rakietowych. Ich duża liczba wszystko komplikowała, bo awaria tylko jednego uniemożliwiała N-1 dolecenie na orbitę. Zdając sobie sprawę z tej słabości, naczelny konstruktor opracował alternatywny plan, zakładający użycie sprawdzonych już pojazdów. Niezawodne R-7 miały wynieść w kosmos statek Sojuz z trzema astronautami na pokładzie. Obok niego znalazłoby się też pięć innych Sojuzów, zamienionych w cysterny z paliwem. Po połączeniu wszystkich w jeden pojazd miał on ruszyć w stronę Księżyca. Plan ten przedstawia się bardzo obiecująco, ale władze ZSRR nie chciały rezygnować z własnej superrakiety, skoro taką mieli Amerykanie. Zwłaszcza gdy po przewrocie pałacowym rządy na Kremlu objął Leonid Breżniew.
Nowy przywódca pragnął równie efektownych sukcesów, jakie były udziałem Chruszczowa. W Gwiezdnym Miasteczku pod Moskwą kosmonauci trenowali więc lądowanie na Srebrnym Globie. Rozważano też, czy ma na nim postawić stopę Gagarin, czy też lepiej powierzyć ten zaszczyt Aleksiejowi Leonowowi. Pierwszemu człowiekowi, który w 1965 r. wyszedł w otwartą przestrzeń kosmiczną. Gotowy był już nawet lądownik. Tylko N-1 zawodziła. Zestresowany Korolow czuł się coraz gorzej, a na dokładkę w pracy przeszkadzały mu hemoroidy. Pozbyć się ich postanowił z początkiem 1966 r. Powiadomione o tym Biuro Polityczne zrobiło wszystko, by bezcennego uczonego otoczyć najlepszą opieką. Do rutynowej operacji oddelegowano ministra zdrowia Borysa Pietrowskiego. Co okazało się niekoniecznie najlepszym pomysłem. Dobry w gierkach politycznych chirurg, gdy rozpoczął zabieg, spostrzegł u pacjenta guz nowotworowy w okolicach okrężnicy. Narośl natychmiast wyciął, czym wywołał obfite krwawienie. Pomimo wysiłków lekarzy naczelny konstruktor 14 stycznia 1966 r. zmarł na stole operacyjnym. Dopiero wówczas sowieckie gazety poinformowały obywateli, że ktoś taki w ogóle istniał.
Wyścig uznany za niebyły
Trudno powiedzieć, czy Rosjanie wylądowaliby na Księżycu, gdyby nie hemoroidy i chirurg w randze ministra. Jednak po pechowym zgonie Korolowa wszystko zaczęło się w ich programie kosmicznym sypać. Kolejne starty N-1 przynosiły spektakularne eksplozje. Zwykle z powodu zbyt mocno wibrujących trzydziestu silników rakietowych. Również plan alternatywny stanął pod znakiem zapytania, gdy 24 kwietnia 1967 r. Sojuz z Władimirem Komarowem na pokładzie roztrzaskał się o ziemię podczas lądowania. Wprawdzie po modyfikacji nowy Sojuz, nazwany „Zondą”, we wrześniu 1968 r. okrążył Księżyc. Jednak gdyby na pokładzie znajdowali się ludzie, wówczas już by tam nie doleciał, z powodu szybszego zużycia paliwa.
Ostatni akt dramatu zaczął się 3 lipca 1969 r., gdy już cały świat wiedział, że za trzynaście dni wyruszy w księżycową misję statek kosmiczny Apollo 11. Wszystko wskazywało na to, że odniesie sukces, bo rakieta Saturn V sprawdzała się znakomicie. Zdesperowani Rosjanie przygotowali na kosmodromie Bajkonur do startu kolejną N-1, tym razem umieszczając na niej statek typu Sojuz 7 wraz z lądownikiem. Gdyby wyniosła ładunek na orbitę, w kolejnym Sojuzie siedzieliby już kosmonauci. Ale zaraz po uruchomieniu silników jeden z nich przestał pracować. Wówczas system sterowania automatycznie wstrzymał działanie pozostałych 29. Olbrzymia rakieta N-1 przechyliła się w powietrzu, po czym runęła wprost na wyrzutnię, niszcząc ją doszczętnie. Tak ostatecznie przepadła szansa wyprzedzenia Amerykanów. Wówczas decyzją Breżniewa dalsze przygotowania do wysłania człowieka na Księżyc wstrzymano. Zrobienie tego po triumfalnym powrocie Apollo 11 stanowiłoby otwarte przyznanie się do porażki. Na Srebrny Glob w listopadzie 1970 r. poleciał więc tylko mały, bezzałogowy pojazd łunochod, żeby zademonstrować, że Związek Radziecki, gdyby chciał, to też potrafiłby posłać tam kosmonautów. Ale jak konsekwentnie głosiła sowiecka propaganda, nigdy nie miał takiego zamiaru.
Gapiliśmy się na rakietę balistyczną jak stado owiec. Chodziliśmy dokoła niej, stukaliśmy, by sprawdzić, czy jest dostatecznie mocna – mało co jej nie polizaliśmy, by się przekonać, jak smakuje – zapisał w pamiętniku Nikita Chruszczow