Nikt przy zdrowych zmysłach nie chce i nie pochwala wojny. Ale też częściej niż zwykle przytaczana jest teraz starożytna paremia: si vis pacem, para bellum. Chcesz pokoju, gotuj się do wojny. W ostatnich 25 latach łatwo było o niej zapomnieć. Niektórzy uwierzyli, że tezę Francisa Fukuyamy o końcu historii i zwycięstwie demokracji należy rozumieć w ten sposób, iż cały świat dojrzał do wolności, niekonfliktowego współistnienia i dobrobytu. Wyjątki (choć były i są liczne) miały tylko potwierdzać regułę, a widoczny w ich przypadku deficyt wspomnianych wartości uznawano (naiwnie?) za przejściowy. W Europie nawet konflikt na Bałkanach wydawał się przypadkowym zgrzytem, echem odległej przeszłości.
Dziś przybyło przyznających rację Samuelowi Huntingtonowi, wieszczącemu zderzenie cywilizacji, czy Georgowi Friedmanowi co do agresywnych planów Rosji i nieszczęść, które może przynieść XXI wiek. A przecież żaden z nich, snując swoje wizje, nie przewidywał wielkiego kryzysu finansowego oraz globalnych zawirowań gospodarczych, z którymi się zmagamy i które dodatkowo komplikują sytuację.
Rzymianie mieli rację. Zasługą Putina jest to, że o tym przypomniał, otrzeźwiając wszystkich (niestety, nie bez wyjątków), a roztropnych zmuszając do refleksji i działania. Przegląd, a następnie przystosowanie prawa czy infrastruktury na wypadek przeróżnych okoliczności, w tym destabilizacji czy wojny, jest w sumie najprostszym, acz obowiązkowym, zadaniem. Innym – np. produkcja bądź zakup dobrego uzbrojenia. Co do zasady przecież słuszne jest, by gorąco wierząc w jak najlepszą przyszłość, być przygotowanym na najgorsze.