Szansą dla II Rzeczypospolitej na przetrwanie między Niemcami a sowiecką Rosją miał się stać sojusz państw Europy Wschodniej. Jednak cudowne panaceum okazało się niebezpiecznym złudzeniem.
Ze względu na ponowne pojawienie się rosyjskiej siły w najbliższym czasie nieunikniony będzie powrót do idei międzymorza jako sojuszu, któremu wsparcie zapewnić będzie miała nie tyle Francja, jak w pierwotnej koncepcji, ile Stany Zjednoczone” – ogłosiło w połowie stycznia tego roku Strategic Forecasting, Inc. Stratfor. Prywatna firma wywiadowcza założona w 1996 r. przez sławnego politologa George’a Friedmana, nazywana ostatnio cieniem CIA, od dawna interesuje się zmianami zachodzącymi w Europie Wschodniej. Już dwa lata temu ostrzegała w swych raportach przed możliwością podjęcia przez putinowską Rosję ekspansji militarnej w kierunku zachodnim. Dziś Stratfor proponuje, by postawić tamę zagrożeniu, wracając do starych polskich koncepcji geopolitycznych. W ich zmodyfikowanej wersji Stany Zjednoczone musiałyby rozmieścić ograniczone kontyngenty wojskowe na obszarze „od państw bałtyckich przez Polskę, a następnie Rumunię i Bułgarię, aż do Morza Czarnego”. Dbając jednocześnie, żeby wszystkie te państwa podjęły ze sobą ścisłą współpracę wojskową, co byłoby „jasnym sygnałem dla Rosji, że to, co dzieje się na Ukrainie, powoduje zacieśnienie współpracy i scementowanie sojuszu międzymorza”. Jako że gołym okiem widać, iż absolutnie nikt w Europie Zachodniej nie ma zamiaru „umierać za Kijów”, koncepcja strategów ze Stratforu prezentuje się bardzo atrakcyjnie. Niestety jak zwykle diabeł tkwi we wschodnioeuropejskich szczegółach. O czym boleśnie przekonał się Józef Piłsudski, a potem jego ulubiony minister spraw zagranicznych, płk Józef Beck.

Niepodległość w potrzasku

„Nie trzeba się łudzić, nawet jeżeli zawrzemy pokój, zawsze będziemy celem napaści ze strony Rosji” – oznajmił Piłsudski w wywiadzie udzielonym dziennikarzom „Kuriera Porannego” niedługo po największym ze swych triumfów. Pobite pod Warszawą wojska bolszewickie uciekały na wschód, ale Naczelnik Państwa nie miał złudzeń. Polska była zbyt słaba, aby ostatecznie rozgromić sowiecką Rosję. Nie miała też szans na pokonanie Niemiec, pomimo iż te wyszły z I wojny światowej bardzo osłabione. Znalezienie się w kleszczach między dwoma wrogimi mocarstwami oznaczało, że wcześniej czy później II Rzeczypospolita będzie miała do wyboru albo zostanie państwem satelickim jednego z mocarstw, albo rozpaczliwą walkę o przetrwanie. Dlatego Piłsudski z taką determinacją parł do stworzenia Rzeczpospolitej wielu narodów. Pod skrzydłami, pod które schroniliby się Ukraińcy, Białorusini, Litwini, Żydzi oraz wiele innych nacji. Wspólne państwo mogłoby stanowić dla nich bezpieczną ostoję przed agresywnymi poczynaniami Sowietów lub Niemców.
Ale w realiach XX w. powrót do czasów jagiellońskich okazał się jedynie piękną mrzonką. W całej Europie przez wiele dekad dominowała ideologia nacjonalistyczna, propagowana przez rządy i elity intelektualne. Stawiająca znak równości między państwem a narodem. Stąd nawet najmniejsze nacje coraz mocniej pragnęły posiadać własne państwa. W takiej rzeczywistości koncepcje Romana Dmowskiego okazywały się przejawem nowoczesności. Piłsudski był zaś reliktem przeszłości, nawet jeśli jego pomysły stanowiły jedyną realną szansę dla małych narodów Europy Wschodniej na ocalenie kruchej suwerenności otrzymanej dzięki traktatowi wersalskiemu i wsparciu Stanów Zjednoczonych. Przeczucie tymczasowości pokoju w tym regionie świata nigdy nie opuszczało Piłsudskiego. Zwłaszcza że po odejściu prezydenta Woodrowa Wilsona USA wybrały izolacjonizm, odcinając się od europejskich problemów, a Wielka Brytania nie ukrywała swych sympatii dla Berlina. Jedynym realnym oparciem politycznym i militarnym dla Warszawy pozostawała więc pacyfistyczna Francja. A nad Sekwaną mało kto chciał „umierać za Gdańsk” czy też inne miasta gdzieś na wschodzie.
Takie realia polityczne dawały rozpaczliwie małe pole manewru dla polskiej polityki zagranicznej. Marszałek uznał, że jedyne, co jest możliwe, to utrzymywanie jak najlepszych relacji zarówno z Berlinem, jak i Moskwą – wygrywając jednocześnie przeciw sobie oba mocarstwa i tym sposobem starając się zapobiec ich wejściu w bliski sojusz. W momencie gdy doszedłby do skutku, zagłada Polski stawała się nieunikniona. Choć i wtedy Piłsudski widział ostatni cień nadziei. „Balansujcie, dopóki się da, a gdy się już nie da, podpalcie świat” – powtarzał swoim współpracownikom.

Światełko w tunelu

Pomysł, jak wyjść z sytuacji bez wyjścia, narodził się bardzo szybko i wyglądał na wręcz oczywisty. Na początku lat 20. środowisko krakowskich konserwatystów rzuciło hasło powrotu do idei opracowanej przez byłego ministra spraw zagranicznych Rosji, a potem przywódcę polskiej emigracji, księcia Adama Czartoryskiego. W połowie XIX w. Hotel Lambert przekonywał rządy Francji i Wielkiej Brytanii, że należy stworzyć w Europie Wschodniej, pod egidą zachodnich mocarstw, wielki sojusz złożony z Polaków, Litwinów, ale też: Czechów, Słowaków, Rumunów, Węgrów, Serbów i Turków. Taki twór polityczny zapobiegłby nadmiernemu wzrostowi sił Rosji, a także Prus.
Rzecz prezentowała się obiecująco, więc minister spraw zagranicznych Marian Seyda w czerwcu 1923 r. zaprezentował zbliżone cele polityczne na posiedzeniu Komisji Spraw Zagranicznych Senatu RP. W jego opinii jedynie stworzenie sojuszu państw na obszarze od Bałtyku po Bałkany gwarantowało pokój na Starym Kontynencie. Seyda jednak utracił fotel ministra po pięciu miesiącach urzędowania, a osłabione Niemcy i Związek Radziecki zdawały się nie zagrażać Rzeczypospolitej. Jego pomysły trafiły więc ad acta. Odkurzył je dopiero dziesięć lat później, po objęciu szefostwa w MSZ, płk Józef Beck. Miał ku temu bardzo uzasadnione powody. Na wieść o jego nominacji urzędnicy we francuskim MSZ wpadli niemal w amok. Żadnego innego polskiego polityka nie postrzegano w Paryżu gorzej. Pamiętano mu, iż w latach 20. sparaliżował operacje wywiadu III Republiki na terenie Polski. „Dopóki Beck miał wpływ na działalność Drugiego Biura Sztabu Generalnego (wywiad wojskowy – red.), nasza Służba Informacyjna napotykała trudności nie do pokonania, podważano sens jej istnienia, czyniono wszystko, aby uczynić ją bezużyteczną” – napisał w swym raporcie gen. Henri Niessel kierujący francuską misją militarną w Warszawie, obwiniając pułkownika o notoryczne wyłapywanie szpiegów pracujących dla III Republiki. To oraz twarda postawa nowego ministra spraw zagranicznych sprawiły, że gdy przybył z pierwszą oficjalną wizytą do Francji, na paryskim dworcu kolejowym powitali go jedynie urzędnicy niskiej rangi. Potem prezydent Albert Lebrun zaoferował Beckowi skromny podwieczorek. Nikt się też nie pofatygował, by go pożegnać przed wyjazdem. Oficjalnie dlatego, że jadący na dworzec samochód z przedstawicielami francuskiego MSZ uległ awarii. Beck zniósł z kamienną twarzą wszystkie despekty, po czym kiedy w Warszawie z rewizytą zjawił się francuski minister spraw zagranicznych Louis Barthou, odpłacił mu dokładnie tym samym. Odtąd relacje między Paryżem a Warszawą robiły się coraz bardziej napięte. Co więcej, wkrótce Beck wynegocjował zawarcie dwóch niezwykle ważnych układów, podpisanych oddzielnie ze Związkiem Radzieckim oraz III Rzeszą. Dokumenty od 1934 r. regulowały wzajemne relacje, a także dawały teoretycznie gwarancję, że żadne z sąsiednich mocarstw nie planuje wszczęcia wojny przeciw Polsce. Jednak pułkownik (jak na ulubionego ucznia Marszałka przystało) nie żywił złudzeń co do trwałości zawartych paktów o nieagresji. A skoro sojusz z Francją wyglądał na niepewny, to polską niepodległość mogło ocalić jedynie „międzymorze”.

Węzeł prawie gordyjski

Na początku lat 30. w Europie Środkowej II Rzeczpospolita posiadała tylko jednego znaczącego sojusznika. Była nim Rumunia. Przyjaźń ta okazywała się tym cenniejsza, że na dobrych relacjach bardzo zależało obu krajom. Po wojnie z bolszewicką Rosją pierwszym monarchą, który odważył się wybrać do Warszawy, był władca Rumunii Karol II. Król zniósł bez skargi nawet to, że posłaną po niego na granicę luksusową salonkę zdemolował pijany konwojent. „Po dłuższych dopiero wysiłkach udało się służbie kolejowej szaleńca obezwładnić, wynieść z wagonu i umieścić w posterunku policji w Krasnymstawie” – zanotował w pamiętniku adiutant prezydenta Wojciechowskiego por. Henryk Comte. Notabene polska strona też wykazała się maksymalnym poświęceniem. Premier Witos gardził garniturami i frakami, chodząc na co dzień w długiej, białej koszuli, butach z cholewami i filcowym kapeluszu. Ten jedyny raz zgodził się, dla dobra ojczyzny, ubrać w specjalnie uszyty na okazję przywitania monarchy strój. Na dworcu kolejowym w Warszawie witał Karola II w „granatowej, pięknie szamerowanej czamarze (długiej, sięgającej kolan sukmanie, zapiętej pod szyję – red.), stylizowanej na czamarkach powstańców z 1863 roku, w długich lśniących butach, fantazyjnie narzuconym kapeluszu” – opisywał por. Comte. Takie gesty dobrej woli ułatwiały budowanie trwałej przyjaźni. Zawarty już w marcu 1921 r. pakt o wzajemnej pomocy obowiązywał niezmiennie przez następne lata. Niestety sojusz z Rumunią wykluczał trwałe zbliżenie z Węgrami. Budapeszt pragnął odzyskać ziemie utracone po I wojnie światowej na mocy traktatu podpisanego w pałacu Grand Trianon. A jednym z kluczowych obszarów utraconych wówczas na rzecz Rumunii był Siedmiogród.
Podobnie patowa sytuacja ukształtowała się na północy. Od momentu swego powstania II Rzeczpospolita nawiązała bardzo dobre kontakty z Łotwą. Ale między Polską a Litwą od samego początku panowała głęboka wrogość. Litwini próbowali przyłączyć do swojego państwa nawet Suwałki, jednak to Polacy odzyskali całą Wileńszczyznę dzięki sfingowanemu buntowi gen. Żeligowskiego. A w dodatku kierowany przez Walerego Sławka wywiad wojskowy próbował nawet zorganizować zamach stanu, żeby zainstalować w Kownie rząd przychylny Warszawie. Tych krzywd Litwini nie zamierzali zapomnieć. Kiedy w 1923 r. Konferencja Ambasadorów ententy wytyczyła przebieg granicy między oboma krajami, rząd w Kownie zerwał wszelkie kontakty z Warszawą. Rozkopano wszystkie drogi łączące Litwę z Polską, zdemontowano też linie kolejowe. Na granicy nazywanej linią administracyjną regularnie dochodziło do wymiany strzałów między wojskowymi patrolami z obu stron. Sytuację zaogniały też dyskryminowanie litewskiej Polonii oraz surowy zakaz sprzedaży na terenie bałtyckiego kraju polskich książek i gazet, a nawet wyświetlania nakręconych w II RP filmów.
Nie lepiej układały się relacje Rzeczypospolitej z Czechosłowacją. W Warszawie nigdy nie pogodzono się z utratą Zaolzia zagarniętego przez Czechów podczas trwania wojny z bolszewicką Rosją. Do tego jeszcze Praga stała się centrum życia politycznego dla ukraińskich nacjonalistów. Czechosłowacki wywiad dostarczał im broń i pomagał w organizowaniu zamachów terrorystycznych w Galicji. Z tego kłębowiska sprzecznych interesów, wzajemnych animozji i rosnącej nienawiści płk Beck postanowił zbudować jedno „międzymorze”.

Układanie puzzli

Wedle analiz opracowanych w Ministerstwie Spraw Zagranicznych zbudowanie wielkiego sojuszu państw Europy Wschodniej musiało się odbyć czyimś kosztem. Należało zaoferować coś Węgrom w zamian za pojednanie z Rumunami. Dla Becka Czechosłowacja i tak była krajem sezonowym, skazanym na nieuchronny upadek. Jak wyliczano, kluczowy z tworzących ją narodów – Czesi – stanowił jedynie 40 proc. mieszkańców. Dwa miliony Niemców Sudeckich chciało powrotu do Rzeszy, a Słowakom marzyło się własne państwo. Stąd wziął się pomysł, aby doprowadzić do rozczłonkowania południowego sąsiada, po czym Ruś Zakarpacką i ewentualnie większość Słowacji przekazać Węgrom (tereny te zamieszkiwało prawie milion ludzi tej narodowości). Co stanowiłoby odszkodowanie za Siedmiogród, a przy okazji zapewniało wspólną granice polsko-węgierską. Na życzenie Becka w 1935 r. przy Oddziale II Sztabu Głównego (wywiad wojskowy „Dwójka”) utworzono Komitet Siedmiu. Kierujący jego pracami mjr Edmund Charaszkiewicz przygotowywał plany wzniecenia powstania na Zaolziu. Tworzono tam zakonspirowane grupy bojowe i przerzucano broń. Natomiast wiceminister spraw zagranicznych Jan Szembek rozpoczął dyskretne spotkania z posłem węgierskim w Warszawie Andrasem de Horym, przekonując go do pomysłu wspólnej destabilizacji Czechosłowacji. Efektem tego miało się stać odzyskanie przez Polskę Zaolzia oraz zajęcie Słowacji przez wojska węgierskie.
W przypadku upartych Litwinów Beck zamierzał działać mniej brutalnie. Od połowy lat 20. polska dyplomacja naciskała na Kowno, żądając nawiązania stosunków dyplomatycznych i podpisania traktatu pokojowego. Podczas dyskusji na forum Ligi Narodów w odpowiedzi zawsze słyszano, że jest to niemożliwe bez zwrotu Wileńszczyzny. Pat trwał niemal dwie dekady, aż do poranka 11 marca 1938 r. Wówczas to dwaj żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza – Stanisław Wolanin i Stanisław Serafin – ujrzeli jakąś postać próbującą się przekraść na litewską stronę. Gdy nie zatrzymała się na wezwanie, otworzyli ogień. Z drugiej strony granicy natychmiast zaczęli strzelać litewscy żołnierze. Wszystko wyglądało na z góry ukartowaną zasadzkę. Trafiony kulą strzelec Serafin dostał się do niewoli, gdzie wkrótce zmarł. Taki incydent na polsko-litewskiej granicy nie był niczym nowym. Ale tym razem Warszawa zareagowała zupełnie inaczej niż zwykle. Józef Beck przerwał zagraniczną podróż i w pośpiechu wrócił do kraju. W tym czasie III Rzesza dokonywała anszlusu Austrii i oczy całej Europy były zwrócone na Berlin. Drugi raz taka okazja mogła się nie powtórzyć. Po naradzie z prezydentem Mościckim i marszałkiem Rydzem-Śmigłym polskie MSZ, za pośrednictwem poselstwa w Tallinie, przesłało do Kowna niezwykłe ultimatum. Żądano w nim „nawiązania normalnych stosunków dyplomatycznych, bez żadnych conditions préalables (wstępnych warunków – red.)”. Po czym dodawano: „Brak odpowiedzi lub jakiekolwiek dodatki czy zastrzeżenia będą przez Rząd Polski uważane za odmowę. W tym negatywnym wypadku Rząd Polski własnymi środkami zabezpieczy słuszne interesy swego Państwa”. Wojną nie grożono wprost, lecz jednocześnie przez największe polskie miasta przetoczyły się wielkie manifestacje. Tłumy w patriotycznym uniesieniu wzywały Edwarda Rydza-Śmigłego: „Wodzu, prowadź na Kowno!”. On sam pojechał do Wilna nadzorować koncentrację armii w tamtym rejonie. Litewscy dyplomaci rozpaczliwie szukali wsparcia w Paryżu, Londynie, Berlinie i Moskwie. Ale zewsząd odsyłano ich z kwitkiem. W końcu przerażony prezydent Litwy Antanas Smetona zgodził się całkowicie podporządkować woli Becka. Wedle zamierzeń pułkownika miał to być początek wspaniałej przyjaźni.

Jak zagrać się na śmierć

Gdy wciągnięcie Litwy do przyszłego sojuszu zdawało się już całkiem realne, Berlin po raz kolejny pomógł polskiemu szefowi MSZ. Niemcy Sudeccy, ośmieleni roszczeniami Hitlera, coraz odważniej domagali się przyłączenia ich regionu do III Rzeszy. Rozbiór Czechosłowacji zaczynał wisieć w powietrzu. Pod koniec sierpnia 1938 r. w Berlinie ambasador Józef Lipski przekazał premierowi rządu Prus Hermannowi Goeringowi plan rozwiązania czeskiego problemu. Polska proponowała utworzenie autonomicznej Słowacji, Zaolzie rezerwowała dla siebie, a Ruś Zakarpacką dla Węgier. Wybieg ten zapowiadał się bardzo sprytnie, bo jednocześnie Warszawa przekonywała Węgrów, by w dogodnym momencie zagarnęli całą Słowację, działając metodą faktów dokonanych. Wydawało się też, iż marszałek Goering poprze zamysły Becka. Przecież od trzech lat usilnie namawiał go do wejścia w ścisły sojusz z III Rzeszą. Pułkownik nie odmawiał i czynił liczne gesty sugerujące, że może na to przystać. W rzeczywistości grał na czas. Dla Rzeczypospolitej związanie się na stałe z Hitlerem oznaczało godzenie się z rolą państwa satelickiego. A co gorsza, nieuchronną w przyszłości wojnę ze Związkiem Radzieckim. Ale Goering był zbyt zręcznym graczem. Niczego nie obiecał, deklarując jedynie zadbanie przez Hitlera o ustabilizowanie sytuacji w Europie, gdy nastąpi „załatwienie sprawy czeskiej”. Możliwe, iż za jego sprawą o planach pułkownika dowiedział się francuski wywiad, co bardzo celnie uderzyło w kruchy sojusz polsko-francuski. Ambasador Francji w Warszawie Leon Noël oficjalnie zażądał od Becka, by porzucił zaborcze plany wobec Czechosłowacji i wsparł wysiłki Paryża w obronie tego kraju. Minister nie pierwszy raz zignorował postulaty sojuszników. Zresztą wkrótce się okazało, że ani Paryż, ani Londyn nie są gotowe zaryzykować wiele w obronie małego państwa w Europie Środkowej. To, co się wydarzyło pod koniec września 1938 r. w Monachium, kiedy zachodnie mocarstwa postanowiły oddać Sudety III Rzeszy w zamian za gwarancje pokojowe, tylko utwierdziło Becka w przekonaniu o słuszności dokonywanych przez niego wyborów. Wyszkoleni przez „Dwójkę” dywersanci wszczęli akcje sabotażowe na Śląsku Cieszyńskim, a załamany prezydent Edward Benesz ugiął się przed ultimatum przesłanym z Warszawy. Czeska armia nie walczyła, gdy polskie wojska 2 października przekroczyły Olzę. Zawiedli jedynie Węgrzy. Budapeszt nie zdecydował się na anektowanie nawet Rusi Zakarpackiej bez zgody Berlina. Na nic zdała się zorganizowana jesienią akcja „Łom”. Polscy dywersanci zajmowali na Zakarpaciu małe miejscowości, wysadzali w powietrze mosty i linie kolejowe, odcinając cały region od reszty Czechosłowacji. Pomimo to rząd Węgier czekał. Dopiero w połowie stycznia 1939 r. minister spraw zagranicznych Istvan Csaky pojechał nie do Warszawy, lecz do Berlina. Adolf Hitler przyjął go niemal serdecznie. Podczas rozmowy oznajmił Węgrowi wprost, iż jego kraj, III Rzesza i Polska powinny współpracować jak „jedna drużyna piłkarska”. Sugerując wspólne dokończenie rozbioru Czechosłowacji, a potem tworzenie nowego porządku w Europie Wschodniej. Dla Führera koncepcja międzymorza była jak najbardziej trafionym pomysłem. Miało jednak ono powstać pod egidą III Rzeszy, jako narzędzie do przyszłej rozprawy ze Związkiem Radzieckim. Minister Csaky oraz rządzący Węgrami admirał Horthy uznali, że takiej oferty nie mogą odrzucić. W połowie marca 1939 r., gdy niemiecka armia wkraczała do Pragi, węgierska zaanektowała Zakarpacie. To stanowiło dobry początek do znalezienia się w gronie państw Osi, notabene wraz z Rumunią.
Zaskoczony Józef Beck mógł jedynie bezczynnie przyglądać się nagłej klęsce swych planów. Po czymś takim żaden z małych krajów między Bałtykiem a Morzem Czarnym nie zamierzał ryzykować bliskiego sojuszu z Rzecząpospolitą. Nieco wcześniej Berlin ponowił ofertę, by II RP przyłączyła się do jego międzymorza. Po spotkaniu z Hitlerem Beck przekazał prezydentowi Mościckiemu i marszałkowi Rydzowi-Śmigłemu, iż Polsce może grozić konflikt z Niemcami na wielką skalę. Mimo to postulował odrzucenie każdego ultimatum, ponieważ „chwiejne stanowisko z naszej strony prowadziłoby nas w sposób nieunikniony na równię pochyłą kończącą się utratą niezależności i rolą wasala Niemiec” – oznajmił podczas spotkania na Zamku Królewskim w Warszawie. Nie przewidział jedynie tego, że wkrótce Hitler dogada się ze Stalinem w kwestii kolejnego rozbioru Polski. Tak spełniał się najczarniejszy ze snów Piłsudskiego.
Czasy balansowania między Niemcami a ZSRR dobiegały końca, a projekt międzymorza przejęło wrogie mocarstwo. Jedyne, co pozostawało, to odnowić sojusz z Francją i Wielką Brytanią, a potem liczyć na to, iż wspólny najazd dwóch totalitarnych reżimów na Polskę podpali cały świat.