Uczciwie przeprowadzone wybory to luksus, którym mogą się cieszyć przede wszystkim obywatele bogatych krajów. Ci biedniejsi dostają przeważnie podróbkę, tracąc szansę, by w ich państwach cokolwiek zmieniło się na lepsze.
Wśród Polaków krążył w 1980 r. dowcip. Dzwoni słuchacz do mitycznego Radia Erewań, aby zadać pytanie: „Jakie jest wyjście z sytuacji bez wyjścia?”. Na co oburzony spiker odpowiada: „Sprawami wewnętrznymi bratniej Polski się nie zajmujemy”. Dziś sytuacja jako żywo przypomina dowcipy o Radiu Erewań. Ponoć zwycięskie Prawo i Sprawiedliwość otwarcie twierdzi, że wybory samorządowe sfałszowano, choć nie do końca wiadomo, kto i gdzie układał wyniki. Ale i tak w praktyce oznacza to, że żadne następne głosowanie już nie będzie godne zaufania. Druga strona zachowuje się jak małe dziecko, wmawiające sobie, że gdy zamknie oczy, to zagrożenie samo zniknie. Należy więc demonstracyjnie nie dostrzegać, jak wielką katastrofą dla mocno podzielonego społeczeństwa jest podważenie zaufania do systemu wyborczego. Coś, co budowano przez dwie dekady, zawaliło się w ciągu tygodnia. A obarczenie całą winą Państwowej Komisji Wyborczej w niczym nie pomaga. Po kilku wcześniejszych aferach z podsłuchową na czele trudno nie dostrzec, jak fatalnie funkcjonuje Polska w obszarach będących fundamentami dla każdego kraju wysokorozwiniętego. Nie potrafi chronić swych tajemnic, stworzyć klarownego systemu prawnego ani fiskalnego, na koniec przeprowadzić wyborów bez wzbudzania podejrzeń co do ich uczciwości. Niemożność sprawnego policzenia głosów jest kolejnym dowodem, że „tanie państwo” żegluje w stronę Trzeciego Świata. Na poparcie tej tezy można przytoczyć wyliczenia badaczki z Uniwersytetu Oksfordzkiego Anke Hoeffler, pracującej w Centre for the Study of African Economies. W opublikowanym w tym roku raporcie przeanalizowała ona wybory przeprowadzone w 169 krajach w latach 1975–2011. Kryteria w pełni wolnych i uczciwych spełniło 53 proc. z tej liczby. Pozostałe w mniejszym lub większym stopniu sfałszowano. Przy czym w państwach bogatego Zachodu ok. 90 proc. wyborów można uznać za „wolne i uczciwe”. Na drugim biegunie znajdują się Bliski Wschód i Afryka Północna, gdzie jedynie 6 proc. elekcji nie jest fałszowanych. Fakt, że sposób przeprowadzania wyborów samorządowych kompromituje cały system polityczny, to ostry dzwonek ostrzegawczy. Demokracja bardzo łatwo może przekształcić się w fasadową. Potem żyć pozorami można przez dekady, lecz do niczego dobrego to nie prowadzi.
Zgniła Izba Gmin
Jeśli system demokratyczny nie ewoluuje wraz z zachodzącymi w państwie zmianami, narażony jest na stopniowe degenerowanie się. A gdy to już nastąpi, ponowne wprowadzenie uczciwych reguł gry napotyka ogromny opór grup interesów, które zyskują w momencie, kiedy parlamentaryzm staje się teatrem pozorów. W ojczyźnie nowoczesnej europejskiej demokracji Anglii funkcjonujący przez cały XVIII wiek ustrój polityczny z demokracją tak naprawdę nie miał wiele wspólnego. Wprawdzie Ustawa o prawach (Bill of Rights) przyjęta w 1689 r. ustanowiła zwierzchność parlamentu nad monarchą oraz rządem, jednak diabeł tkwił w szczegółach. A ściślej mówiąc, w ordynacji. Przez trzysta lat nie zmieniono granic raz ustanowionych okręgów wyborczych, niezależnie od przemian demograficznych i ekonomicznych. Mające status okręgu wyborczego miasta delegowały 432 deputowanych do Izby Gmin, zaś hrabstwa ziemskie 122. Czterech posłów mogły wyłonić posiadające specjalny status Oxford i Cambridge. W okręgach ziemskich prawo głosu miał każdy obywatel wykazujący się dochodem 40 szylingów rocznie z gruntów prywatnych (niedzierżawionych). Mieszkańcy miast dziedziczyli przywilej bycia wyborcą na przeróżnych zasadach. „W niektórych prawo głosu mieli wszyscy mieszkańcy płacący podatki, w innych tylko dziedzicznie wolni mieszczanie, po których też już czasem nawet śladu nie było, a jeszcze w innych członkowie korporacji miejskich” – opisuje Jerzy Z. Kędzierski w „Dziejach Anglii”. Bywały nawet miejscowości, gdzie prawo głosowania na posłów otrzymywały osoby mogące pochwalić się posiadaniem kominka lub paleniska („potwallopers”). Rzecz wcale nie tak absurdalna, ponieważ jeśli kogoś stać było na ogrzewanie domu drogim drewnem, musiał należeć do ludzi zamożnych. Cenzus majątkowy oraz inne ograniczenia powodowały, że w Wielkiej Brytanii spośród 16 mln mieszkańców prawo do wybierania posłów posiadało jedynie 160 tys. ludzi. I tak za sprawą przestarzałej ordynacji w mieście okręgu Gatton mogło brać udział w wyborach tylko siedmiu mieszkańców, zaś w Pevensey – sześciu mieszczan. Co i tak nie stanowiło rekordowo małej liczby. „Kwakrowie od lat agitujący za reformą wyborczą obliczali w 1793 r., że 70 posłów w Anglii i Walii reprezentowało okręgi, w których wyborców nie było już wcale. 90 posłów było wybieranych przez mniej niż 50 wyborców (w każdym okręgu), a 37 przez mniej niż 100 wyborców” – podsumowuje Jerzy Z. Kędzierski. Taki system wprost prosił się o manipulowanie w majestacie prawa elekcją deputowanych. „Z tych 432 posłów (z okręgów miejskich –aut.) 200 zależało od swoich patronów prywatnych, rozporządzających głosami miejscowymi, a 180 okręgów było w każdych wyborach do kupienia” – dodaje Kędzierski. Zamożny i ambitny polityk, jeśli chciał zasiąść w Izbie Gmin lub mieć w niej swojego posła, odkupywał za średnio 7 tys. funtów kilkuosobowy okręg. A gdy nadchodziły nowe wybory, starannie dbał, by zamieszkujący jego miasteczko wyborcy głosowali tak, jak powinni. Acz jeśli walka polityczna między dwiema głównymi partiami wigami i torysami, się zaostrzała, ceny kilkuosobowych okręgów, nazywanych potocznie zgniłymi, szły gwałtownie w górę. „W 1768 r. Bentinckowie wydali 40 000 funtów w Cumberland i Westmorland” – opisuje Jerzy Z. Kędzierski. Rekord inwestycyjny należał ponoć do Lorda Miltona, który, chcąc zasiąść w Izbie Gmin, kupił w 1807 r. zgniły okręg za astronomiczną wówczas kwotę 200 tys. funtów. Taki stan rzeczy powodował, że zamożniejsi i bardziej obrotni torysi przez kilkadziesiąt lat regularnie wygrywali kolejne elekcje, zdobywając w Izbie Gmin większość niezbędną do sformowania rządu. Wedle wyliczeń księcia Richmond z 1780 r., aby wówczas zwyciężyć, wystarczyła im kontrola nad okręgami zamieszkałymi w sumie przez... 6 tys. wyborców. Ich głosami obsadzono aż 357 miejsc w parlamencie. Najważniejsza jednak była sieć nieformalnych powiązań między kluczowymi politykami z obu partii. Wedle tropiących wyborcze przekręty kwakrów podczas kolejnych elekcji o składzie Izby Gmin decydowała zmowa zaledwie 40 lordów.
Nikt nie miał złudzeń, że system całkowicie się zdegenerował i jest przeżarty korupcją. Jednak trwał bez zmian przez grubo ponad sto lat. Reformy wymusiła dopiero rewolucja przemysłowa, która przyniosła gwałtowny rozwój miast, migracje ludności oraz pojawienie się nowych grup społecznych. Bogacący się właściciele zakładów przemysłowych chcieli mieć wpływ na politykę państwa, podobnie jak organizujący się w związki zawodowe robotnicy. Dwie nowe siły coraz mocniej żądały przeprowadzania uczciwych wyborów parlamentarnych. Jednak klika lordów nie zamierzała się z nikim dzielić władzą. Po sfałszowanych jak zawsze wyborach w 1830 r. nowy premier lord Wellington na pierwszym posiedzeniu Izby Gmin uroczyście zapowiedział, iż żadnych zmian w ordynacji nie będzie. W odpowiedzi doszło w Londynie do zamieszek. Po upadku rządu Wellingtona nowy premier Charles Grey przedstawił umiarkowany program reform, likwidujący zgniłe okręgi oraz dający prawo wyborcze każdemu mężczyźnie osiągającemu odpowiedni dochód roczny. Co zablokowała Izba Lordów. Dopiero samorozwiązanie się Izby Gmin i nowa fala zamieszek w wielkich miastach, stawiająca kraj na krawędzi wojny domowej, złamały opór lordów. Reformy weszły w życie i od 1832 r. w Wielkiej Brytanii przeprowadzano wolne wybory parlamentarne, których wyników nie ustalono jeszcze przed głosowaniem.
Kortezy kacyków
Uzdrowienie brytyjskiego systemu wyborczego zbiegło się z czasami największego rozkwitu imperium. Odwrotnie rzecz się miała z Hiszpanią, gdzie ustanowienie fasadowej demokracji zamykało czasy imperialne, owocując po czterech dekadach krwawą wojną. Tak przynajmniej twierdzi historyk z Uniwersytetu Bristolskiego dr Francisco Romero Salvado, autor monografii „Wojna domowa w Hiszpanii”. Po przegranych walkach o kolonie, stoczonych z Wielką Brytanią i USA, rządząca Hiszpanią dynastia Burbonów zgodziła się na daleko idącą demokratyzację. Kortezy, czyli parlament, zyskały możliwość stanowienia prawa i nadzorowania rządu. Zaś w 1890 r. wprowadzono powszechne prawo wyborcze dla mężczyzn. „Hiszpania wydawała się iść w awangardzie współczesnych europejskich ustrojów politycznych” – zauważa Francisco Romero Salvado. „W rzeczywistości dwie dynastyczne, czyli monarchistyczne formacje, konserwatyści i liberałowie, sprawowały monopol w sferze władzy, wymieniając się urzędami tak systematycznie, że praktyka ta zyskała miano »turno pacifico« (pokojowej wymiany)” – dodaje. Feudalne zwyczaje, bliskie Hiszpanom przez stulecia, wkomponowano w demokratyczny ustrój. Rządziły dwie partie kierowane przez wodzów otoczonych wąskim gronem zaufanych współpracowników. Każdy z przybocznych wodza tworzył swój własny dwór, będąc jego suwerenem. Niżej sytuowani członkowie partii wisieli na klamce swego dobroczyńcy. Temu stanowi rzeczy najbardziej zagrażał moment głosowania, kiedy wyborcy mogliby wybrać nie tak, jak się od nich oczekiwało. „Funkcjonowanie liberalnej Hiszpanii zależało całkowicie od fałszowania wyborów, szerzącej się apatii politycznej i, jeśli było to konieczne, przemocy fizycznej” – wyjaśnia historyk. Jak dodaje: „każda administracja fałszowała wyniki i zapewniała sobie w ten sposób wystarczającą większość w następnych Kortezach”. Przy czym procesu tego wcale nie inicjowały władze centralne, lecz odbywał się oddolnie, na szczeblu poszczególnych gmin. W demokratycznej Hiszpanii wyniki wyborów układali lokalni notable, nazywani „caciques”, czyli „kacykami”. Co ciekawe, wcale nie byli to jedynie lokalni przywódcy rządzących partii. „Kacykami mogli być lichwiarze, posiadacze ziemscy lub ich przedstawiciele, urzędnicy, a nawet księża” – wyjaśnia Francisco Romero Salvado. Wpływowe osoby, nim nadchodził dzień wrzucania głosów do urn, ustalały, kto z okręgu pojedzie do Madrytu zasiąść w Kortezach. Następnie wymuszano na obywatelach zatwierdzenie tej decyzji. „Kacykowie dostarczali głosów ze swoich okręgów wyborczych, a w zamian pozwalano im traktować te tereny jak prywatne lenna” – podsumowuje. W systemie tym jedynie socjaliści i anarchiści stanowili realną opozycję skazaną dożywotnio na margines życia politycznego.
Ale udawana demokracja nie potrafiła stawić czoła żadnym większym wstrząsom. Gdy tuż po I wojnie światowej Hiszpania znalazła się w głębokim kryzysie gospodarczym i kraj paraliżowały kolejne fale strajków, król Alfons XIII stracił złudzenia co do szansy naprawienia państwa przez rządzące elity. Poszukał więc oparcia wśród mundurowych. Za jego przyzwoleniem w 1923 r. władzę przejął wojskowy Dyrektoriat na czele z generałem Miguelem Primo de Riverą. Generałowie zdelegalizowali wszystkie partie. Zastąpiła je Unión Patriótica Espanola (Hiszpańska Unia Patriotyczna). De Rivera jednak za szybko zamienił mundur na garnitur. Ogłaszając się cywilnym premierem, nie przewidział, iż w 1929 r. wybuchnie światowy kryzys gospodarczy, a koledzy z armii zmuszą go do dymisji. Nowy przywódca admirał Juan Bautista Aznar-Cabanas nie utrzymał się długo przy władzy. Zbyt ufny w swą popularność, wiosną 1931 r. zgodził się na przeprowadzenie uczciwych wyborów samorządowych, traktując je jak sondaż opinii publicznej. Rzetelne przeliczenie głosów przyniosło miażdżące zwycięstwo sojuszu zawiązanego przez republikanów i socjalistów. Zaskoczony Aznar podał się do dymisji, a rządy przejął Komitet Rewolucyjny, który ustanowił republikę. Przegrany król Alfons XIII abdykował, co wcale nie oznaczało zwycięstwa demokracji. Skorumpowany system polityczny wykopał w społeczeństwie podziały trudne do przezwyciężenia. Nie zasypały ich nawet uczciwe wybory parlamentarne w lutym 1936 r. Lewicowy Front Ludowy dostał w nich ponad 4,1 mln głosów, zaś prawica i centrum 4,3 mln. Obie strony nie zamierzały szukać kompromisów, co ostatecznie przyniosło wybuch wojny domowej. Największym pechem dla biednej Hiszpanii stało się to, że w jej wewnętrzny spór zaangażowały się totalitarne mocarstwa: III Rzesza i Związek Radziecki. Do kraju nieposiadającego prawie przemysłu zbrojeniowego nagle szerokim strumieniem napłynęła z zagranicy broń oraz wojskowi doradcy, ochotnicy i najemnicy, podsycając walki. Co pchnęło Hiszpanów w kilkuletnią krwawą rzeź, a o prawdziwej demokracji musieli zapomnieć na kolejne pół wieku.
Sejsmiczne wybory
Nie tylko na Półwyspie Iberyjskim przekonano się, że budowanie państwa wokół pozorowanej demokracji na dłuższą metę może przynieść fatalne efekty. Po wojnie domowej i dekadzie niepokojów społecznych w 1929 r. władzę nad Meksykiem przejęła Partido Revolucionario Institucional, w tłumaczeniu na polski Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna. Połączenie ognia z wodą, czyli biurokracji i rewolucyjności, udawało się jej działaczom zadziwiająco dobrze aż przez 71 lat. Choć ściślej mówiąc, poza lewicową retoryką była to typowa, biurokratyczna monopartia skupiona na tym, żeby raz zdobytej władzy nigdy już nie oddać. Starannie więc dbano, aby konkurencyjne ruchy polityczne nigdy zanadto nie urosły w siłę. Służył temu system fałszowania wyborów na poziomie lokalnym, niezwykle podobny do hiszpańskiego. Choć właściwe głosowanie rzadziej wymuszano groźbami, a częściej po prostu płacono określone kwoty obywatelom za pójście do urny i postawienie krzyżyka we wskazanym miejscu.
Kluczową rolę w stwarzania pozorów odgrywała zawsze osoba prezydenta. Zgodnie z konstytucją mający szerokie prerogatywy prezydenci Meksyku mogli sprawować władzę tylko przez jedną sześcioletnią kadencję. Kraj przed dyktaturą zabezpieczał zakaz ubiegania się prezydenta o reelekcję. Zasady tej ściśle się trzymano i nie musiano jej zmieniać, bo każdy kolejny kandydat Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej co sześć lat w pierwszej turze otrzymywał ponad 70 proc. głosów. Meksyk tkwił przez dekady w biedzie i marazmie, lecz społeczeństwo bezwolnie akceptowało maskaradę. Podobnie jak i społeczność międzynarodowa. Aby rozbić status quo, konieczne okazało się trzęsienie ziemi. I to dosłowne. Niespełna rok przed rozpoczęciem mistrzostw świata w piłce nożnej 19 września 1985 r. Meksyk dotknęło gigantyczne trzęsienie ziemi o sile 8,1 stopni w skali Richtera. Ponad ćwierć miliona ludzi straciło dach nad głową, a śmierć poniosło wedle szacunków od 10 do 40 tys. osób. Katastrofa naturalna i konieczność zorganizowania mundialu obnażyły wszystkie słabości państwa. Skorumpowana, źle zarządzana administracja nie radziła sobie z niesieniem pomocy ofiarom kataklizmu, a w społeczeństwie narastała chęć buntu przeciwko establishmentowi. Do tego jeszcze Meksyk znalazł się przez wiele miesięcy w centrum zainteresowania całego świata. Pod tak silną presją po raz pierwszy doszło do ostrego konfliktu w łonie Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej, zakończonego rozłamem. W wyborach prezydenckich w 1988 r. dwie frakcje obozu władzy wystawiły własnych kandydatów. Wygrał niewielką większością Carlos Salinas de Gortari dzięki przewadze zdobytej na prowincji. Gdzie wyniki wyborów fałszowało się zawsze najłatwiej, o czym natychmiast przypomnieli zwolennicy jego konkurenta Cuauhtémoc Cárdenas Solórzano. Przedstawiono też liczne dowody na oszustwa w okręgach wiejskich. Carlos Salinas został jednak głową państwa i okazał się całkiem sprawnym prezydentem. Tak zaczęła świtać nadzieja na ustanowienie rzeczywiście uczciwych procedur demokratycznych. Zwłaszcza że na przełomie wieków po raz pierwszy w prezydenckiej elekcji zwyciężył przedstawiciel opozycji Vicente Fox Quesada. Niestety, zmiany zaczęły się zbyt późno, bo w międzyczasie Meksyk stał się kluczowym regionem dla karteli narkotykowych rozprowadzających stamtąd środki odurzające na teren USA. Słabe państwo podjęło wojnę z setkami gangów, której nie potrafi wygrać. A co gorsza, objawy jego rozkładu są coraz mocniej widoczne i zachodzi obawa, iż Meksyk wcześniej stanie się państwem upadłym niż w pełni demokratycznym.
Na oczach świata
Gdy w Europie Wschodniej upadał komunizm i triumfowała demokracja, amerykański politolog Francis Fukuyama zapowiedział „koniec historii”. Co rozumiał jako nieuchronne zbliżanie się triumfu demokracji oraz gospodarki wolnorynkowej na całym świecie. Faktycznie, w Europie Środkowej te prognozy się sprawdziły, natomiast podejmowane przez Zachód wysiłki, by zdemokratyzować także Trzeci Świat, zaowocowały serią bolesnych klęsk. Ostatnie z nich można śledzić na bieżąco w Iraku i Afganistanie. W nowych czasach dyktatorzy regularnie odgrywają dla krajów demokratycznych spektakl pod tytułem „wolne wybory”. Udając, że ich nie fałszują, a świat udaje, iż tego nie widzi. Jedno z najbardziej spektakularnych przedstawień przygotował prezydent Sudanu Omar al-Bashir, przymuszony do niego traktatem pokojowym wynegocjowanym pod egidą ONZ w 2005 r., który kończył sudańską wojnę domową. Umowa podpisana w Nairobi gwarantowała Sudanowi Południowemu szeroką autonomię, a wszystkim obywatelom obiecywała wolne i uczciwe wybory. Al-Bashir prezydentem był od 1989 r., kiedy władzę zdobył za sprawą wojskowego puczu. Wiele lat rządów nauczyło go, jak organizować demokratyczne elekcje. Aż pięć lat Al-Bashir ciężko pracował na nowy sukces wyborczy. Granice okręgów wytyczono tak, by przeważali w nich zwolennicy reżimu. Nastąpił wysyp partii o nazwach niemal identycznych jak kluczowych ugrupowań opozycyjnych. Przebieg liczenia głosów monitorowały organizacje pozarządowe założone za pieniądze Al-Bashira. Stosowano też bardziej prymitywne sposoby agitowania obywateli.
„Osoby postrzegane jako krytycznie nastawione wobec władz były aresztowane, torturowane lub poddawane innym formom złego traktowania oraz oskarżane za korzystanie z prawa do wolności słowa, stowarzyszania się i zgromadzeń” – alarmowała w 2010 r. Amnesty International w specjalnym raporcie o sytuacji na terenie Sudanu. „Zamknięto »Rai Al Shaab«, gazetę związaną z opozycyjną Ludową Partią Kongresową (Popular Congress Party), a pięciu jej pracowników zostało aresztowanych. Abuzar Al Amin, zastępca redaktora naczelnego, skazany został na pięć lat więzienia, natomiast Ashraf Abdelaziz, jeden z redaktorów, oraz Al Tahir Abu Jawhara, szef działu politycznego, otrzymali wyroki dwuletniego pozbawienia wolności. Wobec dziennikarzy stosowano tortury i inne formy złego traktowania” – dodawano. Tak intensywna kapania wyborcza przyniosła pożądane owoce. W kwietniu 2010 r. urzędujący prezydent wygrał w pierwszej turze z poparciem 68 proc. głosujących. „Mimo zarzutów o łapówkarstwo i fałszerstwa wyborcze, które skłoniły niektóre partie opozycyjne do wycofania się z wyborów” – jak podkreślało Amnesty International. Po czym Al-Bashir wznowił wojnę z Sudanem Południowym. Podobnych historii w Trzecim Świecie wydarza się całe mnóstwo. Dyktatorzy odgrywają teatr demokracji, a potem robią swoje. Być może dopiero z takiej perspektywy dobrze widać, jak cenną wartością są wolne wybory, które nie budzą żadnych podejrzeń.
Jeśli system demokratyczny nie ewoluuje, narażony jest na degenerowanie się. A ponowne wprowadzenie uczciwych reguł gry napotyka opór grup interesu, które zyskują, kiedy parlamentaryzm staje się teatrem pozorów