Panuje u nas przekonanie, że Niemcy to największy adwokat Rosji w świecie Zachodu. Dochodzące zza Odry reakcje na kryzys krymski po raz kolejny dowodzą, że rzeczywistość jest trochę bardziej skomplikowana. Wszystko dlatego, że nakładają się tu na siebie dwa obrazy. Pierwszy to przekaz medialny. Pod tym względem niemieckie gazety, portale czy serwisy informacyjne nie są jakoś znacząco odmienne od mediów polskich.



Próżno tu szukać jakiegoś szczególnego zrozumienia dla rosyjskiej polityki wobec Ukrainy. Można nawet powiedzieć, że świadomi powagi sytuacji komentatorzy chcą przede wszystkim opowiedzieć się po właściwej (a więc zachodniej) stronie. A nie wikłać w finezyjne tłumaczenie motywacji Moskwy. Władca Kremla jest tu więc kreślony grubą i mocno uproszczoną kreską.
„Putin to autokrata, którego ukształtowała zimna wojna i który sięga do XIX-wiecznego wielkorosyjskiego nacjonalizmu. Na dodatek jest nieprzewidywalny, bo rozsądek nigdy nie był mocną stroną wyznawców idei narodowej” – pisze komentator „Sueddeutsche Zeitung” Kurt Kister. „Dialog ma sens tylko pod warunkiem, że uświadomimy sobie, z kim negocjujemy. I że na Putinie wrażenie mogą zrobić tylko realne sankcje gospodarcze” – dodaje z kolei Klaus-Dieter Frankenberger z „Frankfurter Allgemeine Zeitung”.
Podobnie było zresztą jeszcze przed wybuchem kryzysu krymskiego. Niemieckie media z podobną do polskich sympatią opisywały rewolucję na Majdanie. Tym bardziej że prowadzona ona była pod hasłem zbliżenia z Unią Europejską. Niemcy łatwiej niż Polacy idealizowali też takich polityków ukraińskiej opozycji jak Julia Tymoszenko, stylizując ich na niewinne ofiary kleptokratycznego reżimu Wiktora Janukowycza.
Na tym medialnym tle mamy jednak dużo ostrożniejszą niż choćby polska klasę polityczną. I nie chodzi już nawet o przywoływanego zwykle przy takich okazjach byłego kanclerza Gerharda Schroedera. Nawet w Niemczech jest on uważany za nieformalnego ambasadora putinowskiej Rosji. I tak też traktowane są jego publiczne wypowiedzi. Jednak zarówno szef MSZ Frank-Walter Steinmeier (polityczny wychowanek Schroedera), jak i kanclerz Angela Merkel mówią o Rosji, Putinie i Ukrainie, wznosząc się na wyżyny dyplomatycznej nowomowy. Czyli tak, by powiedzieć, co trzeba, a jednocześnie nie zamknąć sobie drogi do żadnego politycznego rozwiązania konfliktu. Większości mediów to nie do końca satysfakcjonuje.
Ale taki już chyba podział ról we współczesnych demokracjach. Media pokrzykują „śmielej, śmielej!”. A politycy przesuwają się co najwyżej o centymetr, twierdząc, że nie mogą ani o milimetr dalej.