Proponują państwo dyskusję o wizjach przyszłości. A jak mówił jeden z kanclerzy Niemiec: jak ktoś ma wizję, to powinien iść do lekarza – mówi DGP prezydent Bronisław Komorowski. Z Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej Bronisławem Komorowskim rozmawiają Jadwiga Sztabińska, Grzegorz Osiecki, Zbigniew Parafianowicz.

Panie prezydencie, jakie najważniejsze cele chce pan zrealizować do końca kadencji?

Wychodzę z założenia, że prezydent powinien koncentrować się na zadaniach strategicznych, trzymając się roli strażnika konstytucji. Przygotowana przeze mnie Strategia Obronności i Bezpieczeństwa Państwa jest nie tylko gotowa, ale już wdrażana, przewiduje m.in. zmiany systemu dowodzenia w polskiej armii, rozbudowę ochrony przestrzeni powietrznej. Drugi dokument strategiczny – który chciałbym, żeby wyznaczył na dłużej niż jedną kadencję kierunek działań polskiego państwa – jest odpowiedzią na trwający kryzys demograficzny. Potrzebna jest strategiczna wizja kompleksowej polityki państwa wobec rodziny. Przedstawię taki dokument do końca półrocza. W tym obszarze wiele dzieje się zresztą już dziś. Choćby przez wpływ na kształt ustaw czy budowanie atmosfery wrażliwości i życzliwości dla rodzin, np. poprzez prowadzoną na gruncie samorządów akcję „Dobry klimat dla rodziny”.

Jaki cele wyznaczy strategia demograficzna?

Podstawowym celem jest przełamanie narastającego kryzysu demograficznego, który wpływa na gospodarkę, szkolnictwo, właściwie na każdą dziedzinę życia w coraz większym i bardziej bolesnym stopniu. Polska, mimo bieżących kłopotów z bezrobociem, w rzeczywistości stoi w obliczu problemu braku rąk do pracy w przyszłości. Wystarczy spojrzeć, jak sytuacja na rynku pracy będzie wyglądała za 10–15 lat, by stwierdzić, że może nam zabraknąć ludzi pracujących, aby utrzymać rosnącą armię emerytów.

Ma pan pomysł na zahamowanie negatywnych tendencji?

Jestem realistą. Żeby przełamać kryzys demograficzny, najpierw należy go powstrzymać. Zamierzam przekonywać Polaków do posiadania przynajmniej dwójki dzieci. Pakiet rozwiązań, które ten cel zrealizują, jest w przygotowaniu. Drugie dziecko w polskich rodzinach oznaczałoby znaczne spowolnienie spadku liczby urodzeń. Ale jego przełamanie wymaga długiej i konsekwentnej polityki rodzinnej ułatwiającej podejmowanie decyzji rodzicielskich przez młodych Polaków i powrót do dzietności mniej więcej na poziomie 2,1.

Cel jest ambitny. Dziś mamy 1,4.

Dlatego to muszą być rekomendacje możliwe do wdrożenia, a nie akty strzeliste prorodzinnych deklaracji. To będzie wymagało rozmów z rządem, zwłaszcza z ministrem finansów. Ale uważam, że nadeszła pora na to, aby złapać byka za rogi przez budowanie istotnych mechanizmów polityki prorodzinnej także w obszarze podatkowym.

Zaproponował pan zwiększenie kwoty wolnej od podatku w zależności od liczby dzieci. Wydaje się, że zarówno to jako metoda, jak i cel, czyli wspieranie urodzeń pierwszego i drugiego dziecka, idą w poprzek planów rządu, który chciałby zachęcać do posiadania trójki i więcej dzieci ulgami.

Nie, to się składa w dobrą całość. Dochowaliśmy się z żoną piątki dzieci, a to zobowiązuje. Po przedstawieniu moich propozycji przyjdzie czas na rozmowy z rządem, ale także pora na dyskusje z opinią publiczną i siłami politycznymi. Chciałbym, by to nie był jednorazowy fajerwerk, ale żeby udało się uzgodnić sposób postępowania, który będzie mógł być realizowany nie tylko przez jeden rząd, parlament czy jednego prezydenta, ale w perspektywie dłuższej niż jedna kadencja.

Mamy sytuację politycznego zwarcia. Szerokie porozumienie w takiej sprawie jest realne?

Liczę na prostą refleksję w kręgach politycznych. Dotychczas polskie państwo wydawało sporo pieniędzy na politykę prorodzinną z bardzo ograniczonymi efektami. Efektownie jak w wypadku becikowego, ale nieefektywnie. Nie wchodzi w grę znalezienie w sposób cudowny wielkich dodatkowych pieniędzy. Chodzi o istotne ich przesunięcie. Celem, i tu jest pełna zgodność z polityką rządową, będzie zbudowanie rynku usług i powiększenie liczby instytucji wychowawczych – przedszkoli, miniżłobków, klubów dziecięcych, które pozwoliłyby młodym matkom nie stawać w obliczu wyboru: dziecko czy praca. Uważam, że powinniśmy dążyć do maksymalnie elastycznego systemu urlopów rodzicielskich. Rodzice powinni mieć prawo do skorzystania w częściach z płatnego urlopu rodzicielskiego bez wydłużania go ponad to, co proponuje rząd, do czwartego roku życia dziecka. Takie rozwiązanie daje możliwość wykorzystania urlopu wtedy, gdy jest to najdogodniejsze. Więc tu nie ma sprzeczności. Będziemy rozmawiali w duchu poszukiwania optymalnych rozwiązań.

Demografia na pewno będzie kluczowa, ale teraz mamy spowolnienie. Co z gospodarką?

To trzeci obszar strategii, na którą stawiam. Raport w sprawie konkurencyjności polskiej gospodarki przygotowuje profesor Jerzy Hausner. Chciałbym, aby efektem jego prac były rekomendacje w tej kwestii. Bez konkurencyjności nie będzie wzrostu gospodarczego na satysfakcjonującym poziomie i podobnie jak w przypadku polityki rodzinnej to nie jest kwestia działań na jedną kadencję, ale systematycznych wieloletnich starań kolejnych ekip władzy. Budowanie wzrostu wymaga konsekwencji.

Jakie są pana recepty?

Jedna jest już zrealizowana, a przynajmniej poważnie zaawansowana. Mówię o reformie emerytalnej, do której zachęcałem rząd i która została już wdrożona. Dziś już w zasadzie nikt jej nie kontestuje. Bo zainteresowani zrozumieli, że to szansa dla nich na przyszłość, a doraźne wyrzeczenia są niewielkie.



A propos kwestii emerytalnych. W tym roku ma się rozstrzygnąć sprawa docelowego systemu wypłat emerytur z OFE. Mamy z jednej strony rząd, który chce maksymalnie wcześnie przenieść oszczędności do ZUS i wypłacać właśnie przez państwowego ubezpieczyciela. Z drugiej strony prywatne fundusze, które chcą wypłacać same, proponują nawet, by było to tylko przez określony czas, potem przejmowałby to ZUS.

Każde manipulowanie przy systemie emerytalnym jest związane z ryzykiem utraty wiarygodności przez państwo. Ale są takie sytuacje, gdy może się to okazać niezbędne ze względu na problem narastającego długu publicznego czy inne ważne racje. Kiedy w 1999 r. wprowadzano reformę systemu emerytalnego, nie podniesiono składki na ubezpieczenia emerytalne i wiadomo było, że przez wiele lat trzeba będzie obsługiwać równocześnie dwa systemy emerytalne – wypłacać świadczenia dla „starych emerytów” i tych, którzy ze względu na wiek nie mogli być objęci nowym systemem, a jednoczenie odkładać na przyszłe emerytury wypłacane z OFE.

Wiadomo było, że to będzie bardzo znaczne obciążenie i wobec tego – co było bodaj najistotniejszą zmianą – tak w części świadczeń objętych systemem ZUS, jak i w części objętej OFE, wysokość przyszłego świadczenia uzależniono od pochodzących ze składek środków zgromadzonych na odrębnym rachunku każdego przyszłego emeryta. Oznaczało to zmniejszenie relacji przyszłego świadczenia do ostatniej płacy o kilka procent. Jednak mimo tych zamierzonych oszczędności dopłaty związane z koniecznością obsługi równocześnie dwóch systemów świadczeń emerytalnych z roku na rok rosły. Razem z nimi rosło zadłużenie Skarbu Państwa, tym bardziej że nie przeprowadzono na czas innych ważnych reform w świadczeniach emerytalnych, a z niektórych w ogóle się wycofano. Kolejne rządy emitują coraz więc obligacji skarbowych potrzebnych dla obsługi tych obu systemów, te obligacje następnie nabywają OFE, którym rząd – naturalnie – musi płacić od tych papierów skarbowych jeszcze procent. Na dokładkę za te dość proste operacje zakupu i sprzedaży obligacji towarzystwa zarządzające OFE każą sobie słono płacić. Prawda, już nie tyle co wcześniej, ale jednak nadal sporo. Wszystko to stanowi znaczne obciążenie finansów publicznych. Jednocześnie wyniki osiągane przez towarzystwa emerytalne na rzecz przyszłych emerytów nie są oszałamiająco duże, znacznie poniżej ich pierwotnych obietnic. Nie może to zresztą dziwić. Muszą mieć na uwadze pewność wypłat przyszłych świadczeń, więc nie mogą inwestować w bardziej ryzykowne instrumenty na rynkach finansowych.

Z drugiej strony trójfilarowy system zabezpieczenia emerytalnego też jest wartością, z której szkoda by było rezygnować. To problem wyboru, którego musi dokonać rząd. Dla mnie jest ważne, by realizowane były cele nie tylko jednego resortu – finansów. Chodzi o to, aby efektem były zmiany na lepsze w funkcjonowaniu państwa i społeczeństwa. Nie ulega też kwestii, że likwidacja OFE oznaczałaby wycofanie się z systemu ubezpieczeń wielofilarowych, uwzględniających rozwiązania kapitałowe, które są na świecie coraz bardziej powszechne.

No nie bardzo, dominują systemy repartycyjne.

Jak długo w puli wypłacanych świadczeń dominują generacje nieobjęte reformą z 1999 r., tak musi być. Jednak normalnością jest to, że obok systemów repartycyjnych istnieją systemy kapitałowe, gdzie człowiek sam się ubezpiecza, rezygnując z części bieżących wydatków, a nie wszystko zależy od budżetu i reszty społeczeństwa. Więc nie miejmy żadnych złudzeń: likwidacja OFE może być odejściem od kierunku na normalność. Dlatego z punktu widzenia strategicznych celów, jakimi są głębokie przekształcenia mechanizmów emerytalnych, byłby to istotny regres.

Przy jakich warunkach możliwe jest odejście od OFE?

Ja nie formułuję takiego poglądu. Proszę pytać tych, którzy ewentualnie to proponują.

Jest pan zwolennikiem utrzymania OFE?

Jestem zwolennikiem rozsądku w polityce i szukania rozwiązań optymalnych.

Mamy spowolnienie gospodarcze, kiepskie wyniki budżetu. Na ile to może weryfikować pana strategiczne plany?

Może tylko zwiększyć determinację, by jak najszybciej przekuć rekomendacje z raportu prof. Hausnera w konkretne działania. Bo co to znaczy spowolnienie? To, że dają o sobie znać nie tylko skutki kryzysu, lecz także zmniejszonej konkurencyjności polskiej gospodarki. Na kryzys europejski mamy ograniczony wpływ. Kurczą się rynki zbytu w niektórych krajach z kłopotami, więc trzeba szukać nowych. Dlatego trzeba wzmacniać konkurencyjność polskiej gospodarki. Musimy pamiętać, że kraje naszego regionu, jak Słowacja, kraje bałtyckie, Skandynawia, wychodzą z kryzysu, z gospodarkami bardziej konkurencyjnymi niż nasza. Według mnie podobny proces będziemy mogli zobaczyć na południu Europy. Nie chciałbym, abyśmy zostali w tyle. Wspieranie konkurencyjności musi dotyczyć naszego atutu: małych i średnich firm, a także firm rodzinnych. Ważne jest, aby firmy mikro mogły się rozwijać w kraju, a małe i średnie mogły konkurować na rynkach zewnętrznych i były wyposażone w możliwości odnoszenia realnych sukcesów. To między innymi kwestia ich dostępności do kredytów, poręczeń i gwarancji, ale także i mentalności zarządów tych firm. Na szczęście w wielu środowiskach i kręgach eksperckich coraz więcej się mówi o potrzebie konkurowania. Od konkurencji nie da się uciec. Trzeba uczyć się i chcieć konkurencję wygrywać.



Czy zdaniem pana prezydenta ozusowanie tzw. umów śmieciowych w momencie spowolnienia gospodarczego powinno mieć miejsce? Czy nie upodabnia nas to do państw południa Unii?

Naszą ambicją powinno być mentalne dołączenie do Europy Północnej. Pytają mnie państwo, czy należy iść w kierunku oskładkowania umów. Uważam, że trzeba pilnować, aby to, co miało być wyjątkiem, nie stało się regułą. Problem nie jest jednak zero-jedynkowy. Z jednej strony dla pracodawców to metoda, by nie mieć zbyt dużych zobowiązań wobec pracowników. Z kolei dla młodych ludzi to czasami jedyna szansa na pracę. Jeśli teraz najważniejszą sprawą dla społeczeństwa jest zmniejszenie, a nie zwiększenie bezrobocia, to trzeba znaleźć rozwiązanie kompromisowe i w tej kwestii. Niektóre typy umów możemy ozusować, ale jeśli postąpimy tak ze wszystkimi, to zabijemy rynek pracy i zamkniemy szanse dla wielu młodych ludzi. Zresztą nie należy demonizować zjawiska umów o pracę, od których nie jest płacona składka ZUS. Dzisiaj na takich umowach zatrudnione jest bodaj niecałe 4 proc. wszystkich pracujących Polaków.

Przejdźmy do euro. Jak w kontekście problemów gospodarczych Europy i spowolnienia w Polsce wygląda kwestia naszego wejścia do unii walutowej?

Integracja europejska to kierunek strategiczny. Stąd moje zaangażowanie w odejście od polityki łatwych deklaracji dotyczących daty wejścia do strefy euro na rzecz polityki twardego i konsekwentnego wykonania przygotowań. Myśmy się już parokrotnie jako państwo i jako społeczeństwo opowiadali za wejściem do strefy euro, wiedząc, że ani konstytucja tego nie dopuszcza, ani nie jesteśmy do tego gotowi w sensie spełnienia konkretnych warunków. To niepoważne. Grozi śmiesznością i irytacją opinii publicznej. Uważam, że należy przerwać politykę składania łatwych deklaracji i podgrzewania emocji na rzecz wyznaczenia cezury roku 2015 w sprawie stworzenia realnych podstaw do podjęcia decyzji na tak albo nie. Musimy najpierw wypełnić kryteria z Maastricht, bo to pozwoli nam w ogóle myśleć, że możemy przyjąć euro. 2015 to rok wyborów. Zaproponowałem, by samą decyzję podjąć po wyborach, dysponując wiedzą, czy spełniamy kryteria, czy nie. Jeśli nie, to raczej nie będzie mowy o podejmowaniu jakiejkolwiek decyzji. Zresztą po 2015 będziemy także wiedzieli, jaka jest sytuacja w strefie euro. Jeśli będzie zachęcająca, to można myśleć o zadawaniu Polakom pytań, kiedy wejść do strefy. Ważną kwestią będzie ocena, czy z politycznego punktu widzenia wejście Polski do strefy wzmocni polską pozycję w Europie. Wydaje się, że odpowiedź jest prosta i oczywista – wzmocni. Ale jest też inne pytanie stawiane przez ekspertów: czy wprowadzenie unijnej waluty będzie służyło polskiej gospodarce. Jak będziemy mieli pozytywną odpowiedź na trzy pytania: tak – spełniamy kryteria z Maastricht, tak – w strefie euro się uspokoiło, tak – mamy pewność, że to wzmocni polską pozycję polityczną i nie osłabi gospodarki, wówczas można rzetelnie Polaków przekonywać do pokonania ostatniej, ale dziś decydującej o wszystkim bariery, jaką są zapisy w obowiązującej konstytucji.

Czy dopuszcza pan scenariusz referendum w sprawie euro? W końcu to inna strefa euro niż wtedy, gdy wchodziliśmy do Unii. To niemal wejście do Unii bis.

Dopuszczam, ale warto pamiętać, że barierą są zapisy konstytucji, a referenda w Polsce nie mają mocy wiążącej. Zawsze więc wróci pytanie, jak uzyskać konieczne 2/3 głosów w parlamencie. Referendum tego nie zapewni, ale może pomóc. Z punktu widzenia zwolennika pogłębionej integracji europejskiej oceniam, że nieodpowiedzialnością jest zapowiadanie tego, co jest dzisiaj niewykonalne. Po wyborach będzie widać, czy jesteśmy w stanie zmienić konstytucję. I będzie widać, czy można mieć wpływ na zachowanie klubów parlamentarnych na przykład poprzez referendum. Bo referendum nie oznacza decyzji, a może być tylko ważną wskazówką. O tym, że dziś tej możliwości nie ma, sam się przekonałem, składając w Sejmie projekt wprowadzenia do konstytucji rozdziału „Polska w UE”. Miał on także zmienić zapisy konstytucji uniemożliwiające dzisiaj wprowadzenie euro. Okazało się, że większość parlamentarna wówczas tego nie chciała. Więc przestańmy się oszukiwać, że przy takim kształcie sceny politycznej można zmienić ustawę zasadniczą. Boleję, że tamta próba okazała się nieudana, bo to był na długo ostatni moment, gdy opinia publiczna była przekonana, że warto iść do strefy euro. Dziś to fantazja polityczna. Szkodliwa dla sprawy.

Noblista Paul Krugman odradza nam wchodzenie do strefy. Radzi, byśmy nie wysyłali kawalerii na czołgi.

I nasi ekonomiści, którzy jeszcze niedawno byli euroentuzjastami, teraz stawiają pytania, przedstawiają zróżnicowane opinie. Więc nie trzeba sięgać aż po ekspertów z zagranicy, którzy wmawiają nam, że chcemy z szablami iść na czołgi, wystarczy nasza własna polska refleksja i rozsądek. My róbmy swoje, dopilnujmy, aby naszej gospodarce opłacało się spełnienie kryteriów z Maastricht. W moim przekonaniu opłaci się, nawet gdyby decyzja w sprawie wejścia do strefy miała być negatywna. Tym bardziej się opłaci, jeśli zapadnie decyzja pozytywna. A ta aluzja o szarży z czapką na czołgi to echo propagandy hitlerowskich Niemiec, warto o tym pamiętać!

Jeśli jest tyle wstrzemięźliwych deklaracji w Polsce w sprawie euro, to skąd taki entuzjazm MSZ w tej sprawie?

Jest pewien podział ról w państwie. Chcemy przecież, by liczące się kraje w UE serio traktowały nasze zapewnienia, że pragniemy być w centrum integracji europejskiej. MSZ zajmuje się dyplomacją i ocenianiem tego, co służy od strony polityki zagranicznej naszemu państwu i dobru, wypełnia swoje zadanie. Od kwestii gospodarczych są resorty gospodarki i finansów.



Ma pan pomysł, jak w okresie przejściowym Polska ma się odnaleźć w rozjeżdżającej się na wiele prędkości Europie?

Polskie obawy, że będziemy mieli Europy kilku prędkości, niestety stały się faktem. Dziś dokonujemy wyboru, w którym kręgu integracji chcemy być. Jak się odnaleźć w Europie kilku prędkości? Jak nie zmarnować naszych szans, na jakich zasadach uczestniczyć w pogłębionej integracji europejskiej? Właśnie dlatego przyjmujemy pakt fiskalny. Dlatego staramy się utrzymywać dobre kontakty z krajami, które będą decydowały o kształcie pogłębionej integracji. Mam na myśli m.in. Niemcy i Francję. Szukamy także partnerów w najbliższym otoczeniu, czyli w Grupie Wyszehradzkiej. Chodzi o to, by przekonać pozostałych Europejczyków, że chcemy być jednym z liderów integracji europejskiej, a innym dodać wiary, że wspólnym wysiłkiem możemy w tych procesach integracji znaleźć naszą szansę. Także szansę innych krajów postkomunistycznych.

Partnerzy z Zachodu nakłaniają pana, by Polska obrała szybki kurs na euro?

Wciąż używają państwo słowa szybciej i szybciej. Czy mam powtórzyć wykład? To tak jak słynna rozmowa Mazowieckiego z Jaworskim w obozie internowania: – Nie mówiłem, panie Tadeuszu, ostrzej? – A nie mówiłem, panie Sewerynie, mądrzej? Ja mówię: mądrzej, czasami ostrzej, ale nie zawsze tylko szybciej.

Odbijając się od euro...

Szkodliwa jest dyskusja o tym, czy możemy wskoczyć do strefy euro. Najpierw proponuję znaleźć patent na zmianę konstytucji w tej sprawie.

...jaka jest według pana granica federalizmu europejskiego, który Polska może zaakceptować?

Proponują państwo dyskusję o wizjach przyszłości. A jak mówił jeden z kanclerzy Niemiec: jak ktoś ma często wizje, to powinien iść do lekarza.

Te wizje często przekładają się na konkrety. Dystrybucję władzy w nowej Europie.

Nie ma co straszyć federalizmem. Zresztą na Polaków to nie działa, bo myśmy żyli kilkaset lat w państwie federalnym. Ale mogę zaręczyć, że dziś wizja federacji europejskiej to bardziej polityczne marzenia. Realnością są problemy strefy euro. Dla mojego pokolenia na pewno. Dla państwa pokolenia pewnie też. Być może to państwa dzieci będą rozstrzygać tę kwestię nie jako teorię, ale jako konkretne wyzwanie.

Minister spraw zagranicznych co chwilę porusza kwestie kształtu Europy pokryzysowej.

I słusznie. Kryzys w UE się skończy, ale nie sądzę, aby problem federalizmu wyszedł szybko poza dyskusje klubowe czy seminaryjne.

Ale to w ramach tej debaty minister Sikorski idzie do Sejmu i mówi o federalizmie, a dziennikarze pytają go, czy w ramach tego federalizmu polski budżet ma być sprawdzany w Brukseli, czy nie.

Cieszę się, że polski minister spraw zagranicznych ujawnia determinację w kwestii uczestniczenia przez Polskę w procesie pogłębionej integracji, bo też tak rozumiem polski interes narodowy.

Trybunał Konstytucyjny przyznał rację ministrowi sprawiedliwości. To nie zniechęca PSL, który razem z klubami opozycyjnymi chce przeforsować w Sejmie obywatelską ustawę odwracającą zmiany w sądach rejonowych wprowadzone przez ministra Gowina. Wszystko wskazuje, że zostanie pan arbitrem.

Wczoraj zaproponowałem PSL i PO mój pomysł na wyjście z zaistniałej sytuacji. A sytuacja jest niezdrowa. Brak wcześniejszych konsultacji i ustaleń wewnątrz koalicji rządzącej zaowocował arbitralnymi decyzjami ministra i odpowiedzią w postaci projektu ustawy de facto oddającej znaczny obszar władzy (ale bez odpowiedzialności) Sejmowi. Jeżeli wejdzie w życie, Sejm będzie mógł ustawami tworzyć lub likwidować każdy sąd w Polsce, nie biorąc odpowiedzialności za efekty jego pracy, za wydatkowane pieniądze, za politykę kadrową. To szkodliwy nonsens. To wypędzanie diabła Belzebubem.

Uważam, że można by ograniczyć arbitralność radykalnych decyzji ministra, wprowadzając kryteria obiektywne jako przesłankę ewentualnych jego decyzji, np. poprzez ograniczenia związane z liczebnością populacji obsługiwanej przez sąd lub z ilością spraw prowadzonych w ciągu roku w sądzie.

Mamy Platformę Oburzonych. Mieliśmy strajk. Zmienia się klimat społeczny. To normalna reakcja na spowolnienie czy powinniśmy zacząć się zastanawiać?

Zapraszałem pana Piotra Dudę do siebie przed strajkiem, bo liczyłem, że będę mógł wskazać kilka kwestii wartych wspólnego przedyskutowania i przekonać, że strajk jest ostateczną i wobec tego nieadekwatną do sytuacji formą protestu. Przecież i związkowcy wiedzą dobrze, że od strajku miejsc pracy raczej nie przybywa. Polska jest w stosunkowo dobrej sytuacji. Zatem strajk nie jest adekwatną, jak np. w Grecji i w Hiszpanii, reakcją na kłopoty gospodarcze. Być może chodzi więc o inne motywacje, które nie są dla mnie do końca jasne. Zawsze pozostaje pytanie o ich ekonomiczną i polityczną cenę.

A podnoszone przez Oburzonych kwestie jednomandatowych okręgów wyborczych czy zwiększenia referendów?

Trudno mi to zrozumieć. Szczególnie gdy na stronie Kancelarii Prezydenta jest od paru tygodni zamieszczony projekt ustawy, w której zawarto propozycję wielu elementów demokracji bezpośredniej w samorządach. Kiedy wiadomo, że niedługo mają się zakończyć prace nad ustawą poszerzającą zakres wyborów bezpośrednich, bo włączającą taki tryb na poziomie powiatów. Nie rozumiem, dlaczego czyni się z tego problem polityczny. Po co stawiać kwestię elastycznego rozliczania czasu pracy jako problem wart strajków, gdy można to załatwić nieomal od ręki. Związkowcy wiedzą, że nie ma możliwości podjęcia takiej decyzji bez zgody przedstawicieli pracowników. Wiedzą też, że elastyczny czas pracy może być przekleństwem, ale i gigantyczną szansą. Choćby dla młodych matek czy ojców. Dla ludzi, którzy łączą różne aktywności zawodowe z życiem rodzinnym. Zamiast strajkować, lepiej siąść razem i przedyskutować, czy nie można zwiększyć elastyczności, także poprzez uzyskiwanie elastycznego czasu pracy na wniosek pracownika. To jest przecież osiągalne. Nie wymaga protestów, tylko rozwiązań. Trzeba jedynie wykazać determinację, dobrą wolę i chęć rzeczywistego rozwiązywania problemów.