Turecki kryzys pokazuje, do czego może doprowadzić ograniczanie samodzielności i siły państwowych instytucji, oraz bezwzględne podporządkowywanie ich rozkazom politycznego centrum.
Proces, którego fatalne skutki obserwujemy teraz nad Bosforem, trwa niestety również w Polsce. Załamanie tureckiej waluty i kryzys finansowy nie są przypadkowymi wynikami geopolitycznych zawirowań. Niepewność dotycząca rynków wschodzących i wojny na Bliskim Wschodzie jedynie obnażyły słabości i problemy, które w Turcji narastały od lat.
Recep Tayyip Erdoğan budował popularność swoją oraz swojego ugrupowania m.in. na sukcesie gospodarczym. Szybki wzrost był połączony ze skokiem cywilizacyjnym, z którego korzystały warstwy społeczne przez lata w tureckiej gospodarce pozostawiane na uboczu – miejska biedota i anatolijskie chłopstwo. Podstawami wzrostu były silne fundamenty tureckiej gospodarki, dobra infrastruktura, baza przemysłowa i doskonała sytuacja demograficzna.
Trudno jednak utrzymywać jednocześnie wysoką dynamikę konsumpcji, realizować ambitne projekty inwestycyjne i prowadzić aktywną politykę zagraniczną. Utrzymywanie rozgrzania gospodarki prowadziło do narastania bańki kredytowej. Takie zjawisko nie jest niczym niezwykłym i wpisuje się w logikę cyklów ekonomicznych, w których po okresie wzrostu następuje oczyszczające spowolnienie bądź stagnacja. Populistycznej władzy szukającej w sukcesie gospodarczym legitymizacji swojej władzy trudno było jednak zrezygnować ze wzrostu.
Dookoła premiera, a potem prezydenta Erdoğana było wielu polityków mających świadomość narastających zagrożeń. Jednak ci, którzy mieli wiedzę oraz poczucie odpowiedzialności i zdobywali się na szczere ostrzeżenia, byli usuwani. „Sułtana” zaczęli otaczać jedynie posłuszni pochlebcy. Zaczęto ograniczać niezależność banku centralnego, którego polityka miała służyć podtrzymywaniu wzrostu gospodarczego „niestandardowymi metodami”. Wszystko to odbywało się w imię obrony dobrobytu ludu przed złymi rynkami i spekulantami i wpisywało się w logikę ostrego konfliktu politycznego. Podobnie jak w Polsce głębokie podziały pokrywały się z różnicami światopoglądowymi i konfliktem między prowincjonalnym „ludem” a wielkomiejskimi „elitami”.
Władca uwierzył w swoją wyjątkowość. Uwierzył, że polityczni przeciwnicy są wrogami państwa. Że obrona władzy jest obroną kraju. Policjanci, prokuratorzy i aktywiści demaskujący korupcję i nepotyzm rządzących mieli być częścią tego sterowanego z zagranicy spisku. Wspierających ich przedsiębiorców i międzynarodowy biznes trzeba było spychać na margines – ważniejsi byli „swoi”, nawet gdy byli mniej efektywni. O zagrożeniach i ryzykach nie było komu mówić i pisać. Media zostały przejęte przez „zaprzyjaźnionych i patriotycznych” biznesmenów. I tak w imię obrony kraju złamano kręgosłup niezależnym instytucjom.
Polskę od Turcji dzieli bardzo wiele. Nie można w żadnym stopniu porównywać skali napięć wewnętrznych ani zestawiać większości zachowań władz w Ankarze z Warszawą. Jest jednak jedna bardzo niepokojąca analogia. Pod hasłem prawdziwej demokracji w Polsce odbywa się stopniowe „odzyskiwanie” kolejnych instytucji. Instytucji, które aby działać sprawnie w imię obywateli i służyć Rzeczypospolitej, muszą być niezależne i samodzielne. Nie mogą być podporządkowane chwilowym interesom i kaprysom władcy – niezależnie od tego, czy nazwiemy go sułtanem, czy też prezesem.