Polska chce zapłacić USA 2 mld dolarów za stałe bazy wojskowe – taki tytuł nosiła jedna z ostatnich publikacji dotyczących Polski w prestiżowym portalu Politico. Wczoraj wpływowy emerytowany amerykański generał Ben Hodges, do niedawna dowódca US Army w Europie, zaapelował, by takich baz w Polsce nie umieszczać. Argumentował, że podstawą sukcesu Sojuszu Północnoatlantyckiego jest jednomyślność jego członków. A taka decyzja, o stałej obecności wojsk USA w Polsce, budzi sprzeciw m.in. w Niemczech. Hodges uważa także, że nie ma sensu karmić lęków Rosji, że NATO zbliża się do jej granic, i twierdzi, że obecność rotacyjna jest dobra ze względów militarnych, bo pozwala wojskom regularnie trenować przerzucanie dużych sił.



Te dwa artykuły pokazują, że polskie starania o obecność stałych baz USA zostały zauważone. Z zainteresowaniem będę śledził debatę na ten temat w Senacie USA (ma się niebawem odbyć). Jednak oprócz obruszania się (słusznie), że NATO nieco inaczej traktuje swoich członków na wschodniej flance, powinniśmy też odrobić pracę domową. A zadane mamy dużo.
Wojsko Polskie samodzielnie będzie się w stanie bronić przed napaścią ze Wschodu kilka dni. Gdy kilka lat temu powiedział to generał Waldemar Skrzypczak, spotkał się z dużą krytyką. Ale wojskowi wiedzą to od lat. Potencjał militarny Rosji jest nieporównywalnie większy od naszego. Podstawą naszego bezpieczeństwa, poza jak najbardziej sprawną armią, jest zapewnienie naszym sojusznikom możliwości szybkiego przerzucenia wojsk do Polski. W Europie sojusznicze kolumny wojskowe nie mogą się po prostu ot tak przemieszczać. Zawsze potrzebne jest załatwienie zgody na przejazd, a to może zająć tygodnie. O tym, że potrzebna jest „wojskowa strefa Schengen”, wspominany gen. Hodges mówił już trzy lata temu. Ten problem dalej nie jest rozwiązany.
Równie istotnym, a być może nawet poważniejszym problemem są nasze braki w infrastrukturze. Odpowiednia nośność mostów, budowa kolejnych, by wojska mogły się bez trudu przemieszczać, długość pasów startowych, odpowiednie zaplecze infrastrukturalne (np. zapasy materiałowe, jak paliwo czy amunicja) w jednostkach wojskowych – tu mamy sporo zaległości. Mimo że cały czas coś poprawiamy, potrzeba na to więcej pieniędzy.
Kolejnym problemem jest to, że dysponujemy w dużej mierze przestarzałym, poradzieckim sprzętem, który nie pasuje do standardów NATO. Z jednej strony mamy samoloty F-16, z jakich korzystają nasi sojusznicy, z drugiej Su-22, które od standardów Sojuszu są odległe. Wymiana sprzętu powinna postępować szybciej.
Przyjmowanie standardów sojuszniczych i zwiększanie możliwości współdziałania wojsk postępuje zdecydowanie zbyt wolno. Jeśli chcemy pozwolić sobie pomóc w przypadku zagrożenia, musimy włożyć w to więcej wysiłku. Warto, by polscy politycy i kierownictwo MON równie energicznie co o bazy USA zabiegali też o nasze przystosowanie do przyjęcia wojsk sojuszniczych. Przyjeżdżający do nas zza Atlantyku żołnierze mają problemy, gdy chcą np. podładować swoje telefony komórkowe. Wtyczki do kontaktu mają inne, w Polsce nie wszędzie się podłączą do prądu. Podobnie Brytyjczycy. A im większy sprzęt, tym problemy większe.