Amerykanie grożą nalotami na Syrię, Kreml zestrzeliwaniem rakiet. Narasta konflikt między mocarstwami. Najlepszym przykładem może być Afganistan, wydawałoby się – dla Rosjan rozdział zamknięty.
Lata lecą, a Donald Trump niestrudzenie tweetuje. „Rosja zapowiada zestrzelenie wszystkich rakiet wystrzelonych w kierunku Syrii. Przygotuj się Rosjo, bo one nadchodzą: fajne, nowe i «inteligentne». Nie powinniście byli się zadawać z Zabijającym Gazem Zwierzęciem, które morduje swój naród i któremu sprawia to przyjemność!” – taki wpis pojawił się na koncie prezydenta Stanów Zjednoczonych w środowy poranek (choć w czwartek w kolejnym tweecie dodał, że nie powiedział kiedy wyda rozkaz ataku).
Był to komentarz do prawdopodobnego ataku chemicznego rządowej syryjskiej armii na ostatni bastion rebeliantów w regionie Wschodnia Ghouta, do którego doszło w ostatnią sobotę – miało w nim zginąć 40 osób, przede wszystkim cywilów, a kolejne kilkaset odnieść obrażenia. Popierani przez Zachód bojownicy, według ostatnich informacji, utrzymywali się na pozycjach w mieście Douma do czwartku 12 kwietnia.
Na reakcję Waszyngtonu nie trzeba było długo czekać: padły groźby nalotów. Na to jednak odpowiedziała Rosja, w sposób taki, jak opisał to w swoim poście Trump. I ten fakt jest znaczący – jeszcze kilka lat temu, gdy Baszar al-Asad zaczął używać przeciwko rebeliantom broni chemicznej, Kreml wyciągnął co prawda do reżimu w Damaszku pomocną dłoń, negocjując porozumienie o pozbyciu się syryjskiego arsenału chemicznego, ale jednocześnie dystansował się od samego ataku. Teraz Moskwa zbywa zarzuty Amerykanów wzruszeniem ramion. – Nie uprawiamy twitterowej dyplomacji – ripostował zimno rzecznik Kremla Dmitri Pieskow.
To dobitnie pokazuje, jak daleką drogę przeszliśmy w ciągu zaledwie kilku lat: od trudnej, ale sporadycznie przynoszącej efekty współpracy – do konfrontacji. Co więcej – Moskwa staje w Syrii po stronie wieloletniego sojusznika i w obronie swojego ostatniego przyczółka na Bliskim Wschodzie. Ale są miejsca, gdzie nowa zimna wojna przynosi zupełnie niespodziewane owoce – sojusze z wieloletnimi wrogami. Takim przykładem może być choćby Afganistan.
Tam Rosja zbroi talibów – jak zarzucają Kremlowi już od miesięcy Amerykanie. Jakkolwiek taki sojusz wydaje się być w poprzek konsekwentnie prowadzonej polityki Moskwy wobec świata muzułmańskiego, to taktycznie nie byłoby w takim aliansie nic nowego. Rosja po prostu nigdy nie wypadła ze współczesnej wielkiej gry, a zmieniające sie realia nadały tej rywalizacji nową dynamikę.
Nie licząc papierkowej roboty
„Tej ostatniej nocy gen. Gromow nie przespał dobrze. Opuściły go emocje: radość z poprzedniego dnia ulotniła się. O czwartej zdrzemnął się, ale obudził się jeszcze przed dzwonkiem budzika. O piątej baza tętniła życiem. Żołnierze krążyli i śmieli się głośno, i pierwsze pojazdy rozgrzewały silniki. Ktoś zaczął śpiewać” – tak ostatni poranek Armii Czerwonej w Afganistanie opisuje Rodric Braithwaite, brytyjski dyplomata i historyk, w bestsellerowych „Afgańcach. Ostatniej wojnie imperium”.
Rankiem 15 lutego 1989 r. przez most wiodący z ostatniej przed granicą bazy tranzytowej Chairaton ruszyły w kierunku ZSRR transportery opancerzone, „kilku żołnierzy miało łzy w oczach”. Kwadrans po wyjeździe pierwszego pojazdu wystartował ostatni w kolumnie – pojazd dowódcy kontyngentu gen. Borysa Gromowa. Po radzieckiej stronie granicy czekali już korespondenci i bliscy wojskowych. „Ludzie obejmowali żołnierzy, całowali ich, rzucali kwiaty pod gąsienice pojazdów – pisze Braithwaite. – Był tam syn Gromowa – Maksim, który podbiegł do ojca, aby go uścisnąć. Potem nastąpiły przemówienia, obiad dla oficerów w pobliskiej restauracji. Gromow zatelefonował do Jazowa (ostatniego mianowanego marszałka ZSRR, wówczas ministra obrony – red.), który złożył mu pozbawione entuzjazmu gratulacje”.
Choć w witającym tłumie padały już pytania, jak to wszystko było możliwe i co Armia Czerwona przez ponad dziewięć lat robiła w „Wietnamie Sowietów”, dziennik „Prawda” wyliczał jeszcze osiągnięcia interwencji. „W ciągu dziesięciu lat sowieccy żołnierze w Afganistanie wyremontowali i zbudowali setki szkół, uczelni technicznych, ponad 30 szpitali i podobną liczbę przedszkoli, ok. 400 bloków mieszkalnych oraz 35 meczetów. Wydrążyli kilkadziesiąt studni i wykopali prawie 150 km rowów i kanałów nawadniających. Uczestniczyli też w strzeżeniu zagrożonych wojskowych i cywilnych instalacji” – napisano w najważniejszej wówczas gazecie imperium.
„A potem, jeśli nie liczyć papierkowej roboty, wszystko się skończyło” – konkluduje brytyjski autor.
Ale to nie do końca prawda.
Sprzedać nursiki i do domu
Nawet gdy wóz Gromowa przejeżdżał przez most, pod Hindukuszem wciąż byli Rosjanie: w Kabulu ostała się chroniona przez komandosów ambasada, specjaliści wojskowi doradzali armii rządowej przy obsłudze co bardziej wyrafinowanych urządzeń i instalacji wojskowych, siły specjalne i zwiadowcze operowały w prowincjach graniczących z ZSRR. Kabul żył z radzieckiej pomocy żywnościowej, wojskowej i paliwowej. Trzy miesiące po wyjściu Armii Czerwonej w Kabulu pojawiła się delegacja wojskowa z Moskwy, a do 1990 r. wartość udzielonej przez Kreml pomocy sięgnęła równowartości 3 mld dol.
Ale i te niedobitki zbierały się do odwrotu – żołnierze wyprzedawali dobytek i żywność. Nadarzyła się też ostatnia okazja do zrobienia przekrętów, pod postacią nursików – plastikowych ochraniaczy na głowice pocisków rakietowych. Żołnierze zaczęli o nie dopytywać u afgańskich handlarzy, zapewniając, że plastikowe nasadki „są bardzo użyteczne, bardzo rzadkie i bardzo drogie”. Na bazary rzucono niewielką partię nursików, które wtajemniczeni żołnierze wykupili szybko po wysokich cenach, jakich zażyczyli sobie handlarze. Wtedy pomysłodawcy całego systemu podrzucili kabulskim sklepikarzom dwie ciężarówki nasadek – i zniknęli.
Stare sojusze nieubłaganie dobiegały jednak końca. Rząd w Kabulu i afgańska armia stopniowo traciły kontrolę nad krajem, a oddziały podległe poszczególnym komendantom mudżahedinów podchodziły coraz bliżej pod stolicę. Upadł ZSRR, nowy przywódca Rosji Borys Jelcyn nie był zainteresowany łożeniem na przegraną sprawę, a Mohammad Nadżibullah, ostatni prezydent Afganistanu czasu wojny, był na dodatek uznawany w Moskwie za człowieka KGB, któremu w czasach wewnątrzrosyjskiej konfrontacji tym bardziej nie można ufać. Późnym latem 1992 r. ewakuowano ambasadę w Kabulu.
Ale i to nie oznaczało wycofania się spod Hindukuszu – przeciwnie, gdy w pierwszej połowie lat 90. watażkowie stojący na czele rozmaitych frakcji w ruchu mudżahedinów skoczyli sobie do oczu, rosyjscy dyplomaci dwoili się i troili, byleby do nich dotrzeć. Jeden z najsłynniejszych bohaterów antysowieckiego oporu, nazywany Lwem Pandższiru Ahmad Szah Masud, nawiązał takie użyteczne relacje już w 1992 r. – gdy zwycięscy mudżahedini starali się w Kabulu sklecić swój rząd. Próby formowania gabinetu skończyły się totalną klapą, a spór przekształcił się w niemal czteroletnie obracanie stolicy Afganistanu w perzynę za pomocą rakiet i mało udanych ofensyw. Zwaśnionych antysowieckich ekspartyzantów wyrzucili z miasta dopiero talibowie w 1996 r.
W tym czasie Masud był już bliskim sojusznikiem Moskwy, który udowodnił swoją użyteczność w czasie wojny domowej w poradzieckim Tadżykistanie. „To było mądre posunięcie” – pisze Antonio Giustozzi, specjalizujący się w Afganistanie badacz z London School of Economics w książce „Empires of Mud”. „Choć pomoc udzielana przez rząd tadżycki nie wykraczała poza serwisowanie helikopterów oddziałów Masuda i pewne wsparcie logistyczne, to przede wszystkim otworzono w ten sposób Tadżykistan dla rosyjskich (a co ważniejsze irańskich) dostaw, które okazały się kluczowe dla przetrwania oblężonego już w Pandższirze Masuda”– wyjaśnia. Nie uchroniło to Masuda przed śmiercią w zorganizowanym przez Al-Kaidę zamachu (na dwa dni przed atakami 11 września), ale też Lew Pandższiru nie był jedyną kartą w rosyjskiej talii.
Ahmed Rashid – legendarny pakistański reporter, który przez dwie dekady śledził burzliwą sytuację w regionie – w swojej najgłośniejszej książce opisał ówczesny dylemat Moskwy: gra toczyła się o to, by poradzieckie republiki Azji Centralnej (Tadżykistan, Kirgistan, Uzbekistan, ale przede wszystkim bogate w surowce Turkmenistan i Kazachstan) nie wyrwały się spod politycznego zwierzchnictwa Kremla. Uspokojenie sytuacji w Afganistanie oznaczałoby budowę szlaków transportu gazu i ropy na południe, a co za tym idzie – uniezależnienie się poradzieckich autokratów we wspomnianych republikach. Zatem należało utrzymywać stan wrzenia, nawet jeżeli oznaczało to nieformalne wsparcie dla nowego gracza pod Hindukuszem – talibów.
Mudżahedin, ale nasz
Jeden z najlepszych rosyjskich filmów minionej dekady to „Kandahar”– trzymająca w napięciu historia schwytania w 1995 r. przez talibów rosyjskiej załogi samolotu, który wylądował w Afganistanie. Lotnicy na rok utknęli w zaimprowizowanych aresztach w mateczniku talibów, mieście Kandahar. Po 12 miesiącach uwięziona załoga dowodzona przez kpt. Władimira Szarpatowa – która w międzyczasie miała też dbać o utrzymanie swojej maszyny w gotowości do lotu – uprowadziła samolot, którym przyleciała pod Hindukusz. Brawurowa eskapada powiodła się, a uciekinierów witano w Rosji jak bohaterów. W 2010 r. ich historia została sfilmowana, a film obsypano nagrodami.
Twórcy „Kandaharu” nie wspominają jednak o kłopotliwym detalu. Załoga samolotu pracowała dla Wiktora Buta, handlarza bronią i byłego wojskowego Armii Czerwonej, który tuż po upadku Związku Radzieckiego wziął się do robienia interesów w najdalszych zakątkach świata. Choć Szarpatow nie poleciał pod Hindukusz z bronią, to But już wówczas zaczynał wywozić do Trzeciego Świata zapasy z poradzieckich arsenałów.
Eksperci wiążą uprowadzenie załogi Szarpatowa z początkami nowego sojuszu. Przez pamiętny rok aresztu w kwaterach talibskich komendantów mieli pojawić się zarówno wytrawny rosyjski dyplomata Zamir Kabułow, jak i sam Wiktor But – twierdzi Damien Lewis, autor opublikowanej niedawno książki o wieloletniej obławie na Buta. Formalnej dyplomacji nie udało się wiele zwojować, a sam przemytnik dowodził później, że Szarpatow nie tyle uciekł talibom, ile został z Afganistanu wyciągnięty. Fakty są jednak takie, że już wkrótce maszyny Buta zaczęły lądować pod Hindukuszem regularnie. „Obie strony (talibowie i opozycyjny wobec nich Sojusz Północny – red.) miały radzieckiej produkcji czołgi T-54 i T-62, działa, najrozmaitsze wyrzutnie rakietowe oraz myśliwce MiG-21 i SU-17: wyposażenie, którego posiadanie, obsługa i przeglądy wymagały pomocy z zagranicy” – piszą Douglas Farah i Stephen Braun, analitycy, którzy tropili interesy Buta w latach przed schwytaniem „Handlarza Śmiercią”. „Nie wiadomo, czy działalność Buta stanowiła część oficjalnie zaaprobowanych przez rząd w Moskwie dostaw” – podkreślają. Inna sprawa, że firmy Buta działały bez większych kłopotów również z terytorium Stanów Zjednoczonych czy Europy Zachodniej.
Błyskawiczna wojna, będąca wynikiem zamachów 11 września, po raz kolejny wywróciła szachownicę. „Rosja opowiedziała się po stronie wszystkich uczestniczących w wyścigu o władzę «koni», poza talibami” – pisał były brytyjski ambasador w Kabulu Sherard Cowper-Coles we wspomnieniach „Cables From Kabul. The Inside Story of The West,s Afghanistan Campaign”. Ba, Moskwa opowiadała się za zmiażdżeniem resztek ugrupowania siłą i dopiero z czasem przyjęła ton nieco bardziej umiarkowany. „Ale wciąż niektóre osoby w tym systemie, jak choćby ambasador w Afganistanie Zamir Kabułow (ten sam, który negocjował uwolnienie załogi samolotu) wykluczały porozumienie polityczne, którego stroną byliby talibowie” – dorzucał dyplomata z Wysp.
Przyszły prezydent Afganistanu Hamid Karzaj dwukrotnie został przyjęty na Kremlu. Niegdysiejszy wierny towarzysz Ahmada Szaha Masuda, minister wojny Mohammad Kasim Fahim, wynegocjował z Kremlem pomoc wojskową, której wartość sięgnęła w pewnej chwili 30 mln dol. rocznie. Alians Kabulu z Moskwą zaczął jednak trzeszczeć po 2004 r. i ukraińskiej pomarańczowej rewolucji, gdy prezydent Władimir Putin zaczął przybierać coraz bardziej antyzachodni ton. Współpracę nawiązano dopiero po 2010 r. i trwa ona do dziś, obejmując m.in. dostawy broni oraz szkolenie sił rządowych. Tyle że, o ironio, tym razem Kreml stawia na absolutnie wszystkie konie.
Zimnowojenni rywale
Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem – ta stara reguła wojenna okazała się raz jeszcze aktualna w 2015 r. W kolejnych krajach muzułmańskich zaczęły się wówczas tworzyć przyczółki będącego u szczytu potęgi Państwa Islamskiego (ISIS). Nie chodziło tylko o pseudokalifat, jaki pojawił się na terytoriach Syrii i Iraku, lecz także o ekspozytury w państwach takich jak Libia i Afganistan. O ile jednak w Afryce czy na Bliskim Wschodzie ISIS najczęściej wrastało w struktury miejscowych radykałów, o tyle pod Hindukuszem ta sztuka się nie powiodła: miejscowi talibowie wcale nie mieli zamiaru oddawać rządu dusz wysłannikom kalifa.
Z kolei Rosja była od lat zwolennikiem walki z islamskim radykalizmem za pomocą wszelkich środków. Ale Państwo Islamskie to, można by rzec, dla Kremla sprawa wręcz osobista, przynajmniej odkąd okazało się, że kalifat przyciągnął tysiące radykalnych muzułmanów z południowego pogranicza dawnego imperium – od Kaukazu po regiony graniczące ze środkowoazjatyckimi republikami. Zresztą również obywatele tych poradzieckich republik stanowią dla Rosji czynnik ryzyka, biorąc pod uwagę, jak wielu przyjeżdża tu w poszukiwaniu pracy.
W Syrii dobór sojusznika był oczywisty – początek aliansu z reżimem Asadów można datować na lata 70. Pod Hindukuszem nie ma już oczywistych sojuszy, więc i do talibów – zwłaszcza kierowanych przez nowe pokolenie przywódców – można przywyknąć. Dlatego też, gdy pod koniec 2015 r. gruchnęła wieść o współpracy Rosji z pogrobowcami mułły Omara – lidera rebelii talibskiej z lat 90. – Kreml nawet się nie wypierał. – Kontakt między Moskwą a talibami ogranicza się do dzielenia się danymi wywiadowczymi i wymiany informacji odnośnie do Państwa Islamskiego – ucinała rzeczniczka rosyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych Maria Zacharowa.
W Kabulu przypuszczano, że dane wywiadowcze pozwoliły talibom dwukrotnie – w 2015 r. i 2016 r.– przechwycić prowincję Kunduz, a mułła Abdul Salam, jeden z liderów rebelii, miał okazję jeździć na „konsultacje” z Rosjanami w Tadżykistanie. Ba, takich spotkań miało być już do tej pory kilka, w tym z najważniejszym komendantem „czarnych turbanów”, mułłą Achtarem Mansurem, w Iranie. Tyle że wkrótce Mansur zginął od wystrzelonej z amerykańskiego drona rakiety.
– Powiązania między ISIS i pełzającą rebelią na Północnym Kaukazie, fakt, że ludzie z tego regionu walczą w Syrii, i to w rolach przywódczych, nawet jeżeli nie w takiej liczbie, jaką posługuje się rosyjski rząd (szacunki dotyczące osób z rosyjskim obywatelstwem w oddziałach kalifatu diametralnie się różnią: od ok. 2,5 tys. osób w 2015 r. do 5 tys. osób tylko z Dagestanu w roku ubiegłym – red.), oznaczają, że Rosja dostrzega w Państwie Islamskim i stowarzyszonych wokół niego grupach zagrożenie nieproporcjonalnie większe niż w talibach – podkreślała ekspertka waszyngtońskiego Center for Strategic and International Studies Olga Oliker. – Rosjanie mogą zatem uważać, że talibowie to mniejsze zło – kwitowała.
Ale już wówczas analitycy wyczuwali, że niecodziennego aliansu nie sposób sprowadzić wyłącznie do podrzucania sobie informacji. – Putin chce powrotu do lat 70., kiedy Związek Radziecki i Stany Zjednoczone miały status równoważnych geopolitycznych liderów jako zimnowojenni rywale, ale siadały do stołu negocjacyjnego i zawierały porozumienia – kwitował Matthew Rojansky z Woodrow Wilson Center.
Nowe fronty, stare rany
I prawdopodobnie trafił w sedno. Państwo Islamskie jest dziś już cieniem potęgi sprzed trzech lat, tymczasem – jeśli wierzyć Amerykanom – współpraca Kremla z „czarnymi turbanami” kwitnie.
Choć Waszyngton długo odżegnywał się od oficjalnych oświadczeń, już rok temu jeden z wysokich rangą wojskowych z Pentagonu w rozmowie z dziennikiem „The Washington Post” otwarcie potwierdzał, że od końca 2015 r. w Afganistanie znów pojawiło się rosyjskie wyposażenie i broń – głównie mniejszego kalibru. Jesienią pod Hindukuszem miały się pojawić niewielkie wyrzutnie rakietowe. Formalnie przeznaczony do walki z ISIS w północnych prowincjach kraju arsenał zaczął też przeciekać na południe, do prowincji Kandahar i Helmand, gdzie zwolenników Państwa Islamskiego jest jak na lekarstwo, za to z kolei talibowie atakują oddziały NATO.
– Jakakolwiek broń, która jest wysyłana z innego kraju, a nie trafia do rządu Afganistanu, stanowi pogwałcenie prawa międzynarodowego – odgrażał się wówczas sekretarz obrony USA, emerytowany gen. James Mattis. Bezskutecznie, tymczasem talibowie są dziś militarnie mocniejsi niż kiedykolwiek: wiosną ubiegłego roku użyli najprawdopodobniej rosyjskiej broni w samobójczym rajdzie na koszary armii rządowej w Mazar-e-Szarif. Na jesieni niemal przechwycili stolicę prowincji Farah, co skłoniło rząd w Kabulu do dramatycznych apeli do Rosji pod hasłem „ręce precz od Afganistanu”. – Wiele krajów jest wplątanych w afgańską wojnę – dowodził kilka miesięcy temu gen. Mohammad Naser Hedajat, jeden z czołowych dowódców armii Afganistanu. – Możemy wskazać Rosję, która aktywnie miesza się do sytuacji w prowincji Farah. Przejęliśmy znaczne ilości rosyjskiej broni, w tym snajperskie noktowizory – wymieniał.
magazyn DGP 13.04.18 / Dziennik Gazeta Prawna
Lokalni notable pod Hindukuszem uskarżają się też, że broń i gotówka trafiają do oddziałów wiernych rozmaitej maści lokalnym komendantom w prowincjach Kunduz, Sar-e Pol, Badachszan czy Baghlan. Dziś oddziały te są jeszcze lojalne wobec Kabulu, jutro mogą być zarzewiem buntu lub zmienić się w przestępcze gangi – twierdzą eksperci z organizacji zachodnich działających w Afganistanie. Analogiczne opowieści o karawanach z kałasznikowami snują też przemytnicy działający na północnych rubieżach zanarchizowanego kraju.
Złudzeń co do intencji graczy w wielkiej grze XXI wieku nie mają nawet sami zainteresowani. – Kiedy Trump naciska na Iran, Rosję i inne kraje, to one próbują utrudniać życie Stanom Zjednoczonym w Afganistanie – wzruszał ramionami Mudżda, jeden z dawnych talibskich liderów, dziś odcinający się od poprzednich towarzyszy broni. – To zawsze była część tej gry, która toczy się w Afganistanie – dorzucał. W taki sposób nowa zimna wojna, poza otwieraniem nowych frontów – jak w Syrii – prowadzi też do otwierania starych ran.