Kiedy Donald Trump stał się oficjalnym kandydatem Partii Republikańskiej na prezydenta USA, ogłosił, że „Ameryka będzie miała wspaniałe relacje z Putinem i Rosją”. Dwa lata później wciąż wydaje się to nierealne
Przyczyn nie trzeba daleko szukać. Wystarczy zajrzeć do Strategii Bezpieczeństwa Narodowego oraz Narodowej Strategii Obrony – dokumentów wyznaczających kierunki polityki zagranicznej i wojskowej. Ta pierwsza nazywa Rosję „rewizjonistyczną potęgą”, a druga stwierdza, że Moskwa jest „strategicznym konkurentem” dla Waszyngtonu. Nie są to określenia kraju, z którym lada moment miałoby dojść do przełomu w stosunkach.
Trudno jednak o inną diagnozę: przez ostatnie cztery lata Kreml dokonał aneksji Krymu, oderwał od Ukrainy jej wschodnią część i za pomocą interwencji wojskowej uratował przed upadkiem syryjskiego przywódcę Baszara al-Asada. – Tymi działaniami Rosjanie sprawdzają, na ile mogą sobie pozwolić i w jaki sposób zareaguje Zachód – napisał w niedawnej analizie Mathieu Boulegue z Chatham House, brytyjskiego think tanku.
Działania te jednocześnie stoją na drodze do poprawy stosunków amerykańsko-rosyjskich. Były sekretarz stanu USA Rex Tillerson nie ukrywał jednak, że największą przeszkodą jest Ukraina. – Możemy mieć odmienne zdanie w sprawie Syrii. Możemy się różnić w innych sprawach. Ale jeśli jeden kraj napada na inny, trudno przymknąć na to oczy i się na to zgodzić – mówił były szef dyplomacji podczas szczytu Organizacji ds. Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w grudniu ub.r.
Nawet jeśli Biały Dom planował nową jakość w stosunkach z Rosją, to zazwyczaj takiej inicjatywie towarzyszą zapowiedzi, a następnie dochodzi do serii spotkań na najwyższych szczeblach. Wiceprezydent Joe Biden mówił o konieczności wciśnięcia guzika „reset” w relacjach z Kremlem podczas corocznej konferencji poświęconej bezpieczeństwu w Monachium już kilka tygodni po zaprzysiężeniu Baracka Obamy w 2009 r. Miesiąc później taki guzik faktycznie wcisnęli ówczesna sekretarz stanu Hillary Clinton i jej odpowiednik Siergiej Ławrow. Pół roku po objęciu urzędu Obama leciał do Moskwy.
Tymczasem Donald Trump nie spotkał się z Władimirem Putinem ani razu na oficjalnej wizycie państwowej. Najjaśniejszym punktem wzajemnych relacji była wizyta Ławrowa w Białym Domu, gdzie Trump podjął gościa w Gabinecie Owalnym (przywilej zarezerwowany raczej dla głów państw), co zostało odebrane jako przyjazny gest. Spotkanie jednak odbyło się w cieniu dymisji Jamesa Comeya, szefa Federalnego Biura Śledczego.
To także jest jedna z przeszkód na drodze do poprawy stosunków między Waszyngtonem a Moskwą: Rosja dla Trumpa jest wizerunkowym balastem. Począwszy od kontaktów biznesowych jeszcze sprzed ubiegania się o prezydencką nominację, a na nieprofesjonalnych kontaktach członków sztabu wyborczego z przedstawicielami Rosji skończywszy. Zresztą sami zainteresowani dolali oliwy do ognia, nie zgłaszając tych spotkań – czego wymaga prawo – przed objęciem urzędów. Tym spowodowana była pierwsza dymisja w Białym Domu, doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego gen. Michaela Flynna (który spotkał się z rosyjskim ambasadorem). Z tego powodu z nadzoru nad śledztwem w sprawie wpływu Rosji na wybory musiał się wycofać prokurator generalny Jeff Sessions (także spotkał się z ambasadorem). Co więcej, problem polega na tym, że Trump nie robi zbyt wiele, żeby to złe wrażenie zatrzeć. Zwolnienie szefa FBI Jamesa Comeya było w tym kontekście fatalnym zagraniem. Zaprzeczanie, jakoby Kreml w jakikolwiek sposób próbował wpłynąć na wynik wyborów, jest jednym z głównych tematów, jakim prezydent poświęca swoją aktywność na Twitterze. Co gorsza, wiele z wpisów poświęconych jest prostowaniu wypowiedzi jego najbliższych współpracowników. Kiedy na niedawnej konferencji w Monachium doradca ds. bezpieczeństwa narodowego gen. Herbert McMaster powiedział, że dowody zebrane przez FBI ponad wszelką wątpliwość wskazują na to, że taki wpływ był, reakcja Trumpa była natychmiastowa. „Generał zapomniał dodać, że Rosjanie nie mieli wpływu na wynik wyborów i że jedyna zmowa, w jakiej Rosja brała udział, była zawarta z oszustką Hillary”.

Zresztą nawet jeśli prezydent chciałby ocieplenia stosunków z Moskwą, to nie wszyscy politycy w Waszyngtonie muszą podzielać jego zdanie. W sytuacji krążących od ponad roku zarzutów o próby wpływu na wybory prezydenckie, polityka zbliżenia z Kremlem nie ma zbyt wielu orędowników na Kapitolu (a zwłaszcza w Senacie). Z tego względu nawet jeśli Trump chciałby wykonać jakiś gest ocieplenia – najprostszym mogłoby być cofnięcie sankcji – to na przeszkodzie może stanąć mu Kongres. Tak było w połowie ub.r., kiedy Kapitol po prostu zażądał od Białego Domu wprowadzenia sankcji na Rosję – i uchwalił prawo, które zabrania mu ich znoszenia bez konsultacji z kongresmenami.