Jak się jest na zgrupowaniu, to odpoczynek nie może się kończyć upijaniem się, bo jednak trzeba pracować. Inaczej jest na bankietach po dużych zawodach lekkoatletycznych, tam niektórzy odpuszczają.
Magazyn DGP, 9-11 marca / Dziennik Gazeta Prawna
Pan z nimi biegał.
I czasem nawet wygrywałem.
Serio?
Ale tylko dlatego, że byli młodsi... Potem role się odwróciły i nasi czterystumetrowcy ze sztafety przeganiali mnie. To, co zrobili w Birmingham na halowych mistrzostwach świata, ten rekord świata, to absolutny kosmos.
Tak machnąć Amerykanina na ostatniej prostej...
To był mój najszczęśliwszy dzień jako ministra sportu. Kamil Stoch, inni – to wspaniałe, ale 400 m to jednak moja dyscyplina, moi koledzy.
Czym pan świętował?
Nie było nic w lodówce, a nie chciało mi się iść do sklepu. Poza tym zaraz po biegu rozdzwoniły się telefony od kolegów czterystumetrowców z mniej lub bardziej cenzuralnymi komentarzami do tego, co też nasi zrobili.
Wykpił się pan od odpowiedzi.
Ja jestem chłop ze Śląska, piwa bym się napił.
A kiedy pan biegał, to jak było?
Na zgrupowaniu w RPA poznałem Marca Raquila, francuskiego mistrza Europy na 400 m. Leżał w dyskotece na stole.
Toście sobie nie pogadali.
Ale on wcześniej na tym stole tańczył. W lutym i marcu lekkoatletyczny świat jeździ na zgrupowania do Potchefstroom w RPA, niedaleko Johannesburga. I tam w dzielnicy dla białych była dyskoteka, w której zawsze można spotkać sportowców, wszyscy wyluzowani. Obok dyskoteki była budka z hot dogami. Matko, normalnie to w życiu nie zjadłbym takiego hot doga, ale na tych imprezach wszystkim to coś smakowało i nikt się nie zatruł. Zresztą, kogo to obchodziło o trzeciej nad ranem?
Ładnieście trenowali.
To był cały tydzień nieprawdopodobnie ciężkiej harówki, a najgorszy trening był w sobotę. Po południu odnowa biologiczna, a wieczorem trener Józef Lisowski zamykał się w pokoju i odpoczywał.
A wy?
Stare chłopy, wszyscy dorośli, a przemykaliśmy po kątach... Wie pan, jak się na zgrupowaniach spędza więcej czasu niż w domu i ciągle z tymi samymi facetami, to raz na miesiąc w sobotę trzeba gdzieś wyjść, żeby sobie po mordach nie dać.
I trenowaliście 4 x 100 gramów?
Raczej piwo, nie wódkę.
To pewnie 4 x 400.
Nie, było grzecznie. Jak się jest na zgrupowaniu, to nie może się to kończyć upijaniem się, bo trzeba pracować. Inaczej jest na bankietach po dużych zawodach lekkoatletycznych, tam niektórzy odpuszczali. Koledzy opowiadali, że rekordy były bite w 2006 r., po halowych mistrzostwach świata w Moskwie. Tam wódka lała się strumieniami, Jamajczycy umierali, a jedynymi, którzy to wytrzymali, prócz gospodarzy, byli nasi.
Wytrenowani.
Ba, uwarunkowania genetyczne.
A kto był chorążym w naszej ekipie?
Bez nazwisk, tym bardziej, że mnie tam nie było. Ale nasi młociarze, dyskobole, miotacze kulą byli mistrzami nie tylko na stadionach. Naprawdę nie musieliśmy się za nich wstydzić.
A pan?
Byłem przeciętnej klasy zawodnikiem i w tej konkurencji również nie byłem najlepszy.
Koledzy bili na głowę?
Powiem tak: wszyscy braliśmy udział w tych zawodach, ale przecież młociarzy nie pobijemy. Gdzie my do takich chłopów?
To już zostawmy te zawody. Co było najgorsze?
Pierwszy start w sezonie, kiedy organizm nie jest jeszcze przygotowany, a tu trzeba dać z siebie wszystko. Organizm się przeciera, a ty umierasz. Tak się mówi, ale 400 m to naprawdę morderczy dystans. Biegnie pan czterdzieści kilka sekund...
Akurat ja kwadrans...
I to wszystko na długu tlenowym. Mój trener mówił, że po 300 m oddziela się chłopców od mężczyzn.
Brzmi poetycko.
To specyficzna poezja. Wie pan, ja nie bałem się rywalizacji, nawet z szybszymi od siebie, ale zawsze odczuwałem strach przed bólem. I każdy, ale to każdy, się tego fizycznego bólu boi.
Co boli?
Wszystko. Głowa pęka, nogi odmawiają posłuszeństwa, boli tyłek i plecy, masz gwiazdki przed oczami. Po biegu leżysz, jesteś kompletnie ścięty, rzygasz jak nieprzytomny. Piotrek Rysiukiewicz, legenda 400 m, niejednokrotnie miał podawaną glukozę, żeby go zebrać z tartanu, bo leżał martwy. To był facet, który potrafił na bieżni doprowadzić swój organizm niemalże do zapaści, to był fenomen. Tak dać z siebie wszystko...
Pan opowiada o tym z fascynacją, ja słucham z przerażeniem.
Bo trzeba mieć coś z głową, żeby biegać 400 m. Dlatego czterystumetrowcy nie są do końca normalni.
Pański rekord życiowy?
46,11 w 2007 r., na rok przed Pekinem. I było mnie stać na 45,30, ale znów kontuzja mi nie pomogła...
Do szczytu trochę panu zabrakło.
Indywidualnie dwa razy srebro na młodzieżowych mistrzostwach Polski, w seniorach zawsze ktoś był lepszy. Sukcesy miałem w sztafecie...
Brąz na mistrzostwach świata w Osace to było coś.
Biegałem tam w eliminacjach, to chyba największy sukces. Jeszcze złoto i srebro na uniwersjadach, ale indywidualnych sukcesów zabrakło. Jestem biegaczem niespełnionym. Miałem mniej talentu, ale zasuwałem więcej od innych, byłem na treningach tytanem pracy i to mnie zgubiło.
Jak to?
Przeciążyłem się, nabawiłem się kontuzji, pojawiła się przepuklina, kłopoty zdrowotne.
Taki był pan ambitny?
Byłem strasznie ambitny.
Była zazdrość o sukcesy?
Bardziej żal do siebie niż zazdrość. W końcu z jednej strony jesteśmy w sztafecie, z drugiej – indywidualnie rywalizujemy. Zresztą i do sztafety musimy się eliminować. Frustracja pojawia się, gdy cały czas trenujesz równie ciężko jak inni, a czasami i ciężej, a w eliminacjach do sztafety przegrywasz o dziesięć setnych sekundy. Wie pan ile to jest dziesięć setnych? To klata bardziej wypięta do przodu. Rok przygotowań i przegrywasz o długość dłoni.
Co wtedy?
Dół. Zawsze tak jest. Na mistrzostwa Europy jedzie piątka, a ty byłeś szósty, bo tego dnia coś nie poszło. I co? Cały rok w plecy.
I dlatego trenował pan bardziej?
Trenowałem też inaczej, bardziej wytrzymałościowo.
To może trzeba było spróbować 800 m?
To mi mówił nawet trener Lisowski. Nawet kiedyś na zgrupowaniu w RPA podszedł do Pawła Czapiewskiego, rekordzisty Polski na tym dystansie, i powiedział: „Patrz, Czapi, on cię kiedyś pobije na osiemset”.
Miałby pan szanse jak Adam Kszczot, rozwalać ich na finiszu.
Kilku trenerów mi to mówiło i to był mój największy błąd sportowy, że nie spróbowałem nigdy 800 m. Ale w sumie nie żałuję, choć sukcesów mogło być więcej.
I nie korciło pana, by sobie jakoś pomóc? Jakimś specyfikiem?
Doping? W życiu! Wolałbym przestać trenować.
No tak, panu nie wypada teraz mówić inaczej...
To nie o to chodzi, ja po prostu nigdy nie miałem takich pokus, nie myślałem o tym nawet. Wiem, że sport może być czysty.
Taki pan uczciwy?
Wie pan, nigdy nie miałem pokusy, by ukraść gumę ze sklepiku szkolnego czy wręczyć komuś łapówkę, tym bardziej wziąć doping. Po prostu nie przyszło mi to do głowy, a nawet gdyby przyszło, tobym się bał.
Że złapią?
Wie pan, jaki to wstyd? Jak później z tym żyć?
Na starcie jest adrenalina?
Ogromna i to bardzo pomaga. Taki mobilizujący stres. Często przed startem masz nogi jak z waty, jesteś sparaliżowany. Wchodzisz w bloki i kiedy myślisz, że nie dasz rady nawet nogi podnieść, to pada strzał, a ty pędzisz jak opętany. Wszystko mija.
Biegnąc, myśli pan o czymś?
Jest tylko bieg. Myśli pan tylko, żeby szybko pobiec pierwsze 200 m i potem kontrolować bieg.
Ale jak pan wie, czy pobiegł o pół sekundy w tę, czy we w tę?
To jest pamięć biegowa, to trudno wyjaśnić, ale ja wiem po biegu, jaki był czas. To są setki, tysiące biegów i to się wie.
To nie jest frustrujące, że jak młody Polak zaczyna trenować sprinty i jedzie na mistrzostwa...
Jest.
Muszę dokończyć pytanie. Że tak czy owak na igrzyskach czy mistrzostwach wygrywają czarnoskórzy atleci.
No wygrywają, trudno z faktami dyskutować. Na setkę nie będziemy lepsi od Jamajczyków, ale jak się trafi grupa dobrych sprinterów, to o medale mistrzostw Europy w sztafecie możemy walczyć. Ale za to mało kto tak rzuci młotem jak Polak.
Ale ilu ludzi na świecie rzuca młotem?
Tak się buduje potencjał sportowy, jesteśmy też najlepsi w skokach narciarskich, a ilu ludzi skacze na nartach? Holendrzy są najlepsi w panczenach i są z tego dumni, bądźmy więc dumni z naszych młociarzy.
Ależ jestem, chciałbym tylko, by do nich ktoś dołączył.
W samej lekkiej atletyce ma pan dysk, pchnięcie kulą, młodych oszczepników... Mało?
Niech mi pan wytłumaczy jedno - jakim cudem naszym się udało? Jakub Krzewina w biegu indywidualnym nie łyknąłby tego Amerykanina, tym bardziej startującego z taką przewagą.
Ech, zespół to zupełnie coś innego, to moc drużyny, która wyzwala w człowieku większą mobilizację.
Krzewina miał jednak sporą stratę.
Poczuł krew. Zobaczył, że Amerykanin słabnie, i mu się włączyło jakieś turbodopalanie. Dostał takiego powera jak nigdy, poczuł, że to może być jego bieg życia.
I był.
A na ostatnich metrach dostał atomowego przyśpieszenia. Ale przecież potem za to wszystko zapłacił. Taki Łukasz Krawczuk po swojej zmianie wymiotował, wszyscy zdychali z bólu i wysiłku.
Kiedy się pan zorientował, że biega szybciej niż koledzy?
Kiedy rodzice fortelem, w porozumieniu z moim nauczycielem wf, wystawili mnie na zawody w biegach przełajowych i choć byłem młodszy o rok, to wygrałem.
Dlaczego musieli uciekać się do fortelu?
Bo jako dziecko oczywiście nie lubiłem lekkiej atletyki, wolałem grać w piłkę. Trafiłem nawet do Rozwoju Katowice, tego samego klubu, w którym zaczynał Arek Milik. I po tym biegu podpuścili mnie, że w piłce zwycięstwo rozkłada się na drużynę, za to w biegach cały splendor przypada zwycięzcy.
A pan był łasy na splendory?
Na tyle, że w wieku 17 lat zacząłem trenować. Poszedłem do trenera Jana Dery i powiedziałem: „Ale chcę być w kadrze Polski”, bo nie po to rezygnowałem z piłki, żeby sobie pobiegać.
I trafił pan do kadry.
Poświęciłem się, codziennie dwie, trzy godziny treningu, dzień w dzień.
Gdzie czas na dziewczyny, książki, imprezy?
Byłem szurnięty na punkcie sportu, w sumie grzeczny, ambitny chłopak.
Już się nudzę.
Ja nie miałem czasu na nudę. Po szkole trening i wracałem do domu po godz. 19 kompletnie wykończony. Dziewczyny poznawało się takie, które też trenowały, jeździły na zgrupowania, imprezy rzadko i tylko tam. Tylko tak możesz osiągnąć w sporcie sukces. Jak się ktoś rozdrabnia, dzieli swą uwagę, czas, energię, to nigdy nie wejdzie na szczyt.
A opłaca się?
Finansowo? Nie, przynajmniej nie w lekkoatletyce.
Nie pytam o pieniądze, a o życie.
A, w tej kategorii? Oczywiście, że się opłaca. Kiedy w 2005 r. założyłem trykot z orłem na piersi, to się trząsłem. Nie ma większego wzruszenia, dumy. Pojechaliśmy na młodzieżowe mistrzostwa Europy do Erfurtu i w sztafecie wygraliśmy z Niemcami, na ich terenie. To było coś fenomenalnego.
No tak, dołożyć Niemcom...
Wie pan, kiedy nasza sztafeta biegnie najszybciej? Kiedy ma obok siebie Niemców lub Rosjan, serio... Jak masz któregoś z nich przed sobą, to go dojdziesz, nie ma mocnych.
Takie chwile rekompensują tę harówkę?
Z nawiązką. Strój z tych mistrzostw do teraz nabożnie przechowuję w domu.
Kiedy pan skończył uprawiać sport?
Tak naprawdę w 2011 r., choć cała moja rodzina z małżonką na czele namawiała mnie, bym biegał dalej. Całe szczęście ich nie posłuchałem.
Dlaczego?
Bo trzeba wiedzieć, kiedy zejść z bieżni, wziąć odpowiedzialność za rodzinę, zarobić na utrzymanie, a nie zamęczać wszystkich swoimi niespełnionymi ambicjami. Raz, drugi nie wyszło, przyszły kontuzje, trudno – jest rodzina, są obowiązki. Trzeba dorosnąć.
I dorósł pan.
Żona pracowała i namawiała mnie do wytrwania, ale jak bym się czuł, gdybym sobie biegał po lasach na utrzymaniu żony?
Do polityki trafił pan, bo PiS potrzebował swojego sportowca.
Mój przykład powinien być dla wielu optymistyczny. Okazuje się, że nie trzeba być teczkowym, by cię zauważyli. Wystarczy wykazać się ciężką pracą, umiejętnościami.
Jak się pan wykazał?
Nigdy nie ukrywałem swoich poglądów i w 2015 r. na Śląsku pomagałem PiS w kampanii. Wtedy mnie zauważono, po wyborach było kilka rozmów i propozycja objęcia funkcji ministra.
Ponieważ nie jest pan zasłużonym działaczem, będzie można się pana łatwo pozbyć.
A wie pan, co mi daje satysfakcję? Że ktokolwiek po mnie przyjdzie, z jakiejkolwiek partii, pewne programy będzie musiał realizować, bo po prostu są dobre i nikt ich nie zmieni. Moim marzeniem jest, by Polska przeszła drogę Wielkiej Brytanii, która po klęsce w Atlancie w 1996 r., gdzie była niżej od nas w klasyfikacji medalowej, całkowicie zmieniła system wspierania sportu. Efekt? Na ostatnich igrzyskach Anglicy zdobyli 67 medali. Nasz system też przyniesie efekty dopiero po kilku latach, ale one będą.
I tak pan zrobi karierę?
Ja nie jestem działaczem partyjnym, nie mam takiego ciągu, by zrobić wielką karierę polityczną. Mam swoją pracę do wykonania i jeśli to zrobię, to będzie coś zauważalnego.
I pan awansuje?
W ogóle o tym nie myślę, bo polityka przyszła niespodziewanie i nie muszę jej uprawiać do końca życia.
Może sport to tylko początek? Aldo Moro był ministrem w co najmniej czterech resortach...
O tak, a Aleksander Kwaśniewski był ministrem sportu. Nie, proszę mnie do tego nie przymierzać. Zamiast śnić o zaszczytach, muszę się skoncentrować...
By oddać dwa dobre skoki.
Bo jak wyląduję na buli, to się skończy rumakowanie.
Nie zdążył pan poznać Lecha Kaczyńskiego...
Nie zdążyłem.
A on miał w głowie wszystkie wyniki Wunderteamu.
A nie, to Jarosław Kaczyński również. I zdziwiłby się pan, ale on zna też wyniki bieżące, śledzi to. Jak się widzimy, to zawsze mnie czymś zaskoczy, wypytuje o kulisy.
Wygląda, jakby go ktoś przygotował.
Niemożliwe, on to po prostu wie. I ogląda powtórki tych wszystkich biegów, więc naszą sztafetę też na pewno widział. Ja bym prezesa namawiał na wywiad z jakimś rasowym, dobrym dziennikarzem sportowym, to by wielu ludziom szczęki poopadały.
Jak się odreagowuje stresy w polityce?
Tak samo jak w sporcie.
4 x 100 gramów?
Teraz już nie jestem na diecie, więc można odreagowywać jedzeniem.
Były już szef dyplomacji Witold Waszczykowski mówił mi o kabanosach w majonezie.
Ach, piwo i kabanos to jest to. Jak widać Witki mają coś wspólnego, chociaż ja bez majonezu, taki suchutki, chrupiący kabanos, jeszcze bułka z masłem...
A i tak jest pan przeraźliwie chudy.
Byłem. Kilka kilo urody mi przybyło. Zaczynałem, jak miałem 76 kg, teraz już 83-84 kg.
A ze sportu coś panu zostało?
Czasem biegam dla przyjemności, ale zawsze sobie obiecuję, że będę częściej.