Ten nasz najgłębszy państwowy lęk – że pewnego dnia znielubią nas Stany Zjednoczone – w tym tygodniu wypełzł z nieświadomości narodowej, gdzie zwykle cicho sobie przebywa, i pokazał swój brzydki, kosmaty i nagle bardzo realny łeb.
Magazyn DGP 02.02.18 / Dziennik Gazeta Prawna
Dzięki czemu? Dzięki naszej Maszynie Bezpieczeństwa Narracyjnego (MaBeNa), która po raz kolejny za rządów PiS okazała bezwartościową kupą złomu operowaną przez jakichś pilnych uczniów znanych nam z czeskiego serialu animowanego „Sąsiedzi”. Ci, którzy serial oglądali, wiedzą, że owi sąsiedzi, gdy chcieli naprawić cieknący kran, dzięki łańcuchowi idiotycznych decyzji zwykle w całkowicie dobrej wierze doprowadzali do powodzi, zburzenia domu albo wybuchu instalacji. Nasi politycy zaś, słusznie pragnąc naprawić wypaczaną niekiedy wizję roli Polski w Zagładzie Żydów i walczyć z powszechnym użyciem mylących wyrażeń w rodzaju „polskie obozy śmierci”, napisali nowelizację ustawy o IPN. Zapis kryminalizuje publiczne przypisywanie Polsce współodpowiedzialności za Holokaust – i zamiast magicznie w ten sposób uleczyć nasz mocno zszargany wizerunek, powoduje wybuch całej i tak już nadwerężonej instalacji dyplomatycznej. Z dnia na dzień wywołaliśmy bezprecedensowy konflikt z Izraelem i USA, który rozpędza się jak kula śnieżna. W chwili, gdy oddaję ten tekst, docierają do nas informacje o odwołaniu z Warszawy ambasador Izraela Anny Azari. Gdy zaczynałam go pisać, rzeczniczka Departamentu Stanu USA Heather Nauert opublikowała właśnie oświadczenie wyrażające zaniepokojenie nowym polskim prawem. Nawet jeżeli nie brzmi to spektakularnie, pamiętajmy, że jeśli Waszyngton jest „zaniepokojony”, w języku dyplomacji połączonej z amerykańskim zamiłowaniem do grzecznych eufemizmów oznacza to mniej więcej: „chyba oszaleliście”.
Wielu ekspertów, polityków i publicystów z obu stron barykady pastwi się dziś nad porażającą niekompetencją dyplomatyczną, jaką zaprezentowało w tej kwestii państwo polskie. I dobrze, pastwić się trzeba; jeśli tego wymaga sytuacja, nawet brutalnie – taka jest właśnie jedna z głównych ról wartości zwanej wolnością słowa: władza, która dała ciała, musi zostać napiętnowana. My jednak, myśląc o całym tym zamieszaniu, zostawmy niekompetencję i skupmy się właśnie na tej wartości, tej zasadzie, która pozwala nam krytykować nowelę ustawy o IPN. Jaką rolę gra wolność słowa w kontekście kontrowersyjnego prawa, które czeka teraz na podpis prezydenta?
Nieszczęsna ustawa zabrania wypowiedzi, które „przypisuj[ą] Narodowi Polskiemu lub Państwu Polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie nazistowskie”. Mało tego, wedle tego prawa nie tylko nie pozwalamy sobie przypisać win nazistów, ale i wszelkich innych historycznych win, które ktoś nam może „wbrew faktom” (słowa znowelizowanej ustawy) imputować – na przykład za „inne przestępstwa stanowiące zbrodnie przeciwko pokojowi, ludzkości lub zbrodnie wojenne”. Zapis penalizuje nie tylko jednoznaczne przypisanie winy Polakom za Holokaust czy inne zbrodnie; domaga się kary także dla tych, którzy po prostu „rażąco pomniejsza[ją] odpowiedzialność rzeczywistych sprawców tych zbrodni”. Za tego typu wypowiedzi grozi grzywna lub kara pozbawienia wolności do lat trzech.
Wielu rzeczy więc mówić, na gruncie tej ustawy, nie można. Żydzi boją się, że poskutkuje to ściganiem ich za upublicznianie rodzinnych historii, w których przecież niekiedy występują jacyś polscy zbrodniarze – nawet jeśli to nie jest intencją twórców regulacji, litera prawa taką możliwość faktycznie sugeruje. Gdy ktoś przemaszeruje przez Warszawę z transparentem „Polacy winni wszystkich wojen”, teoretycznie może się z nim przywitać policja. Niebezpieczne staje się publiczne wspieranie Jana Grossa, a już na pewno bycie Janem Grossem. Jak trzeźwo zauważył Piotr Szymaniak w DGP, sformułowanie „polskie obozy śmierci” jako takie w ogóle w dokumencie się nie pojawia, więc trudno powiedzieć, czy trąbienie o „Polish death camps” na Twitterze staje się ryzykowne – eksperci twierdzą, że raczej nie. Można natomiast do woli obwiniać Polaków, gdy uprawia się naukę albo sztukę – a więc jeśli Nergal, zamiast jak niegdyś drzeć Biblię na scenie, zacznie śpiewać o Polakach-nazistach, sąd go pewnie znów uniewinni. Choć nie do końca wiadomo, co się stanie, gdy artysta opowie o swoim utworze w wywiadzie dla gazety, przenosząc się z muzyki w sferę publicystyki. Naukowiec piszący o współudziale Polaków w pogromie też jest bezpieczny – ale tylko dopóki ogranicza się do słania swych teorii do naukowych periodyków, bo gdy napisze cierpki tekst w gazecie, atmosfera nagle się zagęszcza.
Nie ma wątpliwości więc, że ta ustawa – jak każda regulacja zabraniająca wyrażania pewnych myśli – jest w konflikcie z konstytucyjnie nam gwarantowaną wolnością słowa. Ale, jak słusznie powiedział kiedyś profesor Stanley Fish, amerykański literaturoznawca i teoretyk prawa, nie ma czegoś takiego jak czysta wolność słowa. Ba, żadna wolność, nawet gdy się ją wyryje ostrym cyrklem w ustawie zasadniczej, poniekąd nie istnieje – bo jak głosi Hobbes, gdyby istniała naprawdę i w całej swojej krasie, to zamiast czytać konstytucję, biegalibyśmy nerwowo w kółko, strzelając do innych z kradzionej sobie nawzajem broni palnej. Byłby to bowiem tak zwany stan natury, gdzie każdy może wszystko, ale każdy ma z tego guzik z pętelką. Wolność musi być ograniczona, choćby wolnością drugiego; żadna nie jest absolutna. Ba, żadna wartość w organizacji politycznej nie może być absolutna, bo wszystkie są ze sobą w konflikcie – daj wszystkim równość, a musisz zabrać własność; daj wszystkim wolność, a musisz zabrać równość. Samo więc to, że coś jest w konflikcie z wolnością słowa, jeszcze tego czegoś nie przekreśla – ów konflikt może bowiem być najzwyczajniej w świecie słuszny.
Dlatego właśnie zabraniamy na przykład bezpodstawnego szkalowania innych – bo moja wolność nazwania kogoś złodziejem i zdrajcą uderza w jego dobre imię, w tej sytuacji ważniejsze od mojego gadania. Można więc twierdzić słusznie, że zakres wolności słowa jest zawsze do negocjacji – na to zresztą zezwala explicite ustawa zasadnicza, pod warunkiem że ograniczenie zakresu danego prawa jest zasadne i – uwaga – nie narusza jego istoty.
Różne nacje mają różną tolerancję dla ograniczania wolności słowa i różne strategie radzenia sobie z kłopotliwymi poglądami. Co dla jednego jest już „naruszeniem istoty” tego prawa, dla drugiego jest działaniem zdroworozsądkowym. My w Europie zabraniamy na przykład promowania nazizmu; potencjalne szkody związane z dostępnością publiczną tej ideologii wydają nam się zbyt kosztowne. Można to rozwiązanie krytykować jako przeciwskuteczne – Noam Chomsky na przykład, jeden z tych intelektualistów, których nie sposób posądzić o nazistowskie sympatie, twierdził kiedyś, że w Ameryce, gdzie można być bezkarnie faszystą, o faszystach prawie się nie słyszy – we Francji zaś, gdzie takie poglądy są karalne, każdy wioskowy faszysta ma szansę na ogólnopaństwową sławę. Ale sposób obchodzenia się z wolnością słowa, to, jak dalece jesteśmy w stanie ją ograniczać, zależy przede wszystkim od tego, jaki ma ona według nas cel.
Po co jest wolność słowa? Żeby nam było milej, ciekawiej, bezpieczniej? Też. Ale Amerykanie (liberalni Amerykanie, niekoniecznie zaś dzisiejsza skrajna lewica) mają w tym względzie bardzo mocną intuicję; sądzą mianowicie, że wolność słowa służy prawdzie. Tylko wówczas, gdy można o różnych rzeczach mówić na różne sposoby, jest szansa na to, że na rynku idei pojawi się ta prawdziwa. Lecz cóż z tego, że owa delikwentka mignie na chwilę, jeśli zaraz zginie w powodzi głupot i kłamstwa? Może lepiej po prostu tych kłamstw zabronić i w ten sposób chronić delikatną prawdę? Nie, w tej koncepcji wierzy się bowiem w siłę prawdy. Prawda ma moc i jest zdolna do samoobrony; stoi za nią argument, dowód i fakt; każdy, kto się na nią zamachnie, w końcu pewnego pięknego dnia się wykopyrtnie. Prawda, choć jej perypetie są skomplikowane i miewa trudne przygody, jest koniec końców ewolucyjnie najlepiej przystosowana do przetrwania w darwinowskim świecie debaty i publicznej ekspresji. Ten pogląd idzie w parze ze skromnością poznawczą: żeby zabronić kłamstw, trzeba już dziś, już teraz wiedzieć, co jest prawdziwe. Czym jednak można poprzeć wiarę w absolutną słuszność decydenta? Rozumienie sprawiedliwości się nam zmienia, jest wrażliwe na kontekst; wolność słowa zaś to wartość stabilna i niezmienna w czasie. Dlatego trzeba móc mówić największe głupoty, rzeczy najmniej smaczne – bo prawda biegnie ścieżkami, które historycznie osadzone ludzkie oko zobaczyć nie zawsze jest w stanie.
Jest to spójna wizja filozoficzna, która stanowi stabilny kamień probierczy dla wielu politycznych decyzji. Amerykański rząd ma w konflikcie z nami, jako twardy sojusznik Izraela, swoje polityczne interesy. Ale ma też – a przynajmniej twierdzi, że ma – interes ideowy. O ile Żydzi (słusznie) protestują przeciwko tej noweli dlatego, że nastaje ona na pewną konkretną, ważną dla nich prawdę, o tyle w retoryce USA „zaniepokojenie” dotyczy kwestii systemowej. Amerykańscy kongresmeni napisali w swoim napomnieniu: „Wolność słowa i otwarta debata są życiową treścią wszystkich demokracji; zwłaszcza w kwestiach, w których najtrudniej o zgodę”. Departament Stanu USA pisze: „Niepokoi nas, że przygotowywane prawo może naruszyć wolność słowa i działalność akademicką [...] Wierzymy, że otwarta debata, badania naukowe i edukacja to najlepsze sposoby walki z nieprawdziwymi i szkodliwymi wypowiedziami”. Według nich więc owa „istota” prawa do wolności wypowiedzi, której zachowanie nakazuje nam konstytucja, może zostać ustawą o IPN poważnie naruszona.
Są takie momenty, gdy nagle boleśnie staje się jasne, że istnieje coś takiego jak kompetencja dyplomatyczna – i że jej częścią jest, niestety, jakaś spójna i sensowna filozofia polityki. Do tego trzeba wiedzy, mądrości, doświadczenia i wielu przeczytanych książek.
Próbujmy ugasić jak najszybciej ten bezsensowny pożar i przestańmy dopuszczać do MaBeNy „sąsiadów” w rodzaju Patryka Jakiego, bo nam pójdzie z dymem cały dom. A kiedy sprawa się nieco uspokoi, weźmy napomnienia Amerykanów za dobrą monetę i zadajmy sobie kilka ważnych, pozornie czysto teoretycznych pytań. To one tak naprawdę, jeśli się je porządnie przemyśli, stają się najlepszym kompasem w codziennych politycznych działaniach. A więc: co stanowi dla nas nienaruszalną istotę wolności słowa? Czy jesteśmy gotowi wolność słowa ograniczać ze względu na własne oburzenie? Kto określi nasze „fakty”, zanim zaczniemy karać za zaprzeczanie faktom? Jaką rolę pełni debata w naszej demokracji? Jaka to ma być debata? I pamiętajmy, że jeśli zrobilibyśmy to odpowiednio wcześniej, dzisiaj moglibyśmy się dalej spokojnie kłócić z UE.