Brazylijski zawodnik oficjalnie został najdroższym piłkarzem w historii futbolu. Ale czy w zamieszaniu wokół jego transferu jest jeszcze miejsce na piłkę nożną?
Paris Saint-Germain zapłacił FC Barcelonie za transfer Brazylijczyka Neymara Jr. rekordową kwotę 222 mln euro. To półtora raza tyle, ile wynoszą łączne budżety 16 klubów polskiej Ekstraklasy i 18 z pierwszej ligi. Nieco więcej, niż kosztowało wybudowanie przed Euro 2012 zupełnie nowych stadionów w Gdańsku lub Wrocławiu. Nieco mniej niż budowa mostu Północnego w Warszawie. To także kwota przewyższająca roczne PKB co najmniej pięciu niepodległych państw – Palau, Wysp Marshalla, Nauru, Kiribati i Tuvalu. Zamiast Neymara można kupić jednego nowego Boeinga 787-9 Dreamliner lub 92 egzemplarze Bugatti Chiron, będącego obecnie najdroższym seryjnie produkowanym samochodem na świecie. Albo kupić dobrze prosperującą firmę z wieloletnią tradycją – w lipcu za minimalnie mniejszą kwotę przejęty został Getronics, holenderska firma z branży IT, która zatrudnia 4,5 tys. osób, działa w 20 krajach i osiąga roczne obroty rzędu 500 mln euro. Można wyliczać dalej – żywy Neymar jest bez porównania więcej wart niż jego naturalnej wielkości i wagi figura ze szczerego złota czy platyny – aby koszt był zbliżony, pomnik piłkarza musiałby zostać wykonany z plutonu, którego cena wynosi ok. 4 tys. dol. za gram. A do tego wszystkiego dochodzi najwyższa w historii futbolu pensja dla piłkarza wynosząca prawie 577 tys. euro netto tygodniowo. Przeciętny Francuz, aby tyle zarobić, musiałby pracować 21 lat i 7 miesięcy. Przeciętny Brazylijczyk – 84,5 roku. Na to, by zarobić 150 mln euro netto, które Neymar dostanie w czasie pięcioletniego kontraktu, i przeciętny Francuz, i przeciętny Brazylijczyk potrzebowaliby tysięcy lat.
Seryjne bicie rekordów
Nie ulega wątpliwości, że transfer Neymara do PSG zmienia reguły gry na piłkarskim rynku. To największe w historii piłki nożnej przebicie dotychczasowego rekordu transferowego – o 124,72 proc. wobec tego, co przed rokiem Manchester United zapłacił za Paula Pogbę – a także pierwszy od 85 lat przypadek, by ów rekord został pobity o ponad 100 proc. Po raz pierwszy tego wyczynu dokonał klub z Francji, której liga w ostatnich latach miała coraz większe problemy z dotrzymaniem kroku angielskiej, hiszpańskiej i niemieckiej. Na dodatek paryski zespół wyciągnął z wyżej notowanej zarówno pod względem sportowym, jak i finansowym Barcelony – i to wbrew jej woli – drugą co do wielkości gwiazdę. Paris Saint-Germain z bogatego klubu z aspiracjami zmienił się w jedną z europejskich superpotęg i faworyta do wygrania Ligi Mistrzów. Ten transfer przenosi również piłkę nożną na zupełnie nowy poziom – jeszcze nigdy przejściu jakiegoś zawodnika nie towarzyszyły takie emocje. Być może jest także ostatecznym potwierdzeniem, że futbol stał się przede wszystkim wielkim biznesem.
Pieniądze i związane z nimi kontrowersje były obecne w piłce niemal od samego początku i udawanie, że pojawiły się one w ostatnich kilku czy kilkunastu latach, byłoby zaprzeczaniem faktom. Zalegalizowanie w 1885 r. przez The Football Association profesjonalizmu zostało wymuszone tym, że kluby z przemysłowej północy Anglii i tak już zaczęły płacić piłkarzom (pierwszy był nieistniejący już Darwen FC w 1878 r., później też Accrington FC oraz Preston North End) i zagroziły stworzeniem własnej federacji. Gdy trzy lata później powstała liga, zawodnicy podpisywali z klubem kontrakt na dany sezon, ale po jego zakończeniu byli wolni i w kolejnym mogli dojść do porozumienia z inną drużyną. Aby zapobiec ściąganiu zawodników przez większe i bogatsze kluby, od sezonu 1893–94 wprowadzono zasadę, że piłkarz – nawet po upływie kontraktu – nie mógł być zarejestrowany w nowym zespole bez zgody dotychczasowego. A kluby szybko wpadły na to, że do wyrażenia takiej zgody można zachęcić pieniędzmi. W 1893 r. Szkot Willie Groves przeszedł z West Bromwich Albion do Aston Villi za sto funtów (ale pamiętajmy, że ówczesne 100 funtów miało zupełnie inną wartość niż obecnie) i transferowa karuzela ruszyła. Granica 1 tys. funtów pękła w 1905 r., gdy walczący o uniknięcie spadku Middlesbrough kupiło z Sunderlandu Alfa Commona. Middlesbrough utrzymało się w lidze, ale wydatek spowodował, że w tamtym sezonie zanotowało stratę w wysokości 1035 funtów.
Szastanie pieniędzmi ponad stan, jak widać, nie jest w piłce nową przypadłością. Bohaterem pierwszego pięciocyfrowego transferu był David Jack. Mający kłopoty finansowe Bolton domagał się za niego od Arsenalu 13 tys. funtów, ale słynny menedżer londyńskiego klubu Herbert Chapman użył podstępu. Gdy przedstawiciele obu klubów spotkali się w jednym z hoteli, by negocjować transfer, dał on kelnerowi dwa funty za to, by jemu i towarzyszącemu mu dyrektorowi Arsenalu nie wlewał alkoholu do drinków. Po kilku kolejkach działacze Boltonu zgodzili się sprzedać piłkarza za 10 890 funtów. Cztery lata później transferowy rekord świata po raz pierwszy został pobity poza Wielką Brytanią. Argentyńczyk Bernabe Ferreyra przeszedł z Tigre do River Plate Buenos Aires za równowartość 23 tys. funtów. W przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze to 1,9 miliona dolarów – polskie kluby nawet teraz nie kupują zawodników za takie pieniądze. Ferreyra był ostatnim przed Neymarem przypadkiem rekordu poprawionego o ponad 100 proc. i pozostaje piłkarzem, który najdłużej cieszył się mianem najdroższego w historii, bo aż przez 17 lat.
Od lat 50. poprzeczka stawiana była coraz wyżej i coraz szybciej. Granica 100 tys. funtów padła, gdy Luis Suarez Miramontes przeszedł w 1961 r. do Interu Mediolan za 152 tys., pół miliona – wraz z transferem Pietro Anastasiego do Juventusu w 1968 r., miliona – gdy Giuseppe Savoldi przechodził w 1975 r. do Napoli za 1,2 mln. Kupiony w 1984 r. przez ten sam klub Diego Maradona został pierwszym zawodnikiem za 5 mln funtów, Jean-Pierre Papin – za 10 mln (do AC Milan w 1992 r.), a Christian Vieri – za więcej niż 30 mln (do Interu w 1999 r. za 49 mln euro, czyli równowartość 32,1 mln funtów), aż wreszcie Gareth Bale, który przechodząc w 2013 r. do Realu Madryt, przebił granicę 100 mln euro (86 mln funtów).
Ale ekscytując się kolejnymi rekordami bądź lamentując nad nimi, zapominamy często o zmieniającej się wartości pieniądza. Śmieszne na dzisiejsze czasy pół miliona, za które prawie pół wieku temu Anastasi przechodził do Juventusu, już tak nie wygląda, gdy wziąć pod uwagę, że to równowartość 10,3 mln dzisiejszych dolarów. Formalnie Maradona kosztował od niego 10 razy więcej, ale faktyczna wartość Argentyńczyka była wyższa niespełna dwa razy. Ale nawet ustawienie transferu Neymara w odpowiednim kontekście nie zmienia faktu, że jest on rekordowy pod każdym względem.
Sport nie dla każdego
Można zapytać: ale w czym problem? Prywatni właściciele klubów piłkarskich wydają na piłkarzy dziesiątki czy setki milionów euro, a kibice tego chcą, skoro kupują coraz droższe bilety na mecze, abonamenty telewizyjne, repliki koszulek i mnóstwo innych gadżetów. Piłka nożna jest dziś bardziej popularna niż kiedykolwiek wcześniej i stoi na wyższym poziomie. Mistrzostwa świata czy Liga Mistrzów gromadzą rekordowe widownie i generują coraz większe przychody. Dotychczasowe rekordowe transfery Realu Madryt, Barcelony, Manchesteru United czy Chelsea wcale nie doprowadziły tych klubów do bankructwa, ale ponoć się zwracają, a najlepsze zespoły mają coraz większą wartość. Dlaczego więc piłkarze nie mają zarabiać kilku, kilkunastu milionów euro rocznie, skoro takie pieniądze dostają aktorzy czy piosenkarze, a w przeciwieństwie do scenicznej kariera sportowa jest ograniczona w czasie?
A jednak problem istnieje. Piłka nożna podbiła cały świat dlatego, że jest najprostszą z gier zespołowych, można ją uprawiać praktycznie wszędzie, a poza tym jest najbardziej nieprzewidywalna – zdarza się, że drużyna z góry skazywana na porażkę pokona faworyta. Tymczasem ten ostatni czynnik wraz z pojawieniem się naprawdę wielkich pieniędzy jest – zwłaszcza w piłce w wydaniu klubowym – coraz skuteczniej eliminowany. Przepaść finansowa między kilkoma najbogatszymi klubami czy ligami a pozostałymi jeszcze nigdy nie była tak duża, a to bezpośrednio przekłada się na rosnący dystans sportowy. Weźmy np. Ligę Mistrzów UEFA, najbardziej prestiżowe rozgrywki klubowe na świecie. W ciągu ostatnich 20 sezonów był tylko jeden zwycięzca i jeden finalista spoza Hiszpanii, Anglii, Niemiec i Włoch (zresztą w tym samym sezonie 2003–04, gdy FC Porto pokonało AS Monaco). Realnie patrząc, szanse na zdobycie trofeum ma sześć–siedem zespołów – te same sześć–siedem zespołów co przed rokiem, te same sześć–siedem co za rok i za dwa. W Pucharze Mistrzów, który był poprzednikiem LM, wygrywały bądź dochodziły do finału kluby z Holandii, Belgii, Portugalii, Rumunii, Jugosławii, Grecji czy Szwecji. Dziś nawet słynne firmy jak Ajax Amsterdam czy Benfica Lizbona nie mają szans na wygraną i stały się dostarczycielami talentów dla klubów angielskich czy hiszpańskich, a rumuńskie czy szwedzkie rzadko kiedy nawet się kwalifikują do tych rozgrywek.
Z pewnością entuzjaści nowoczesnego futbolu mogą w tym momencie zapytać: a kto chciałby oglądać mecz Steaua Bukareszt – IFK Goeteborg, mając do wyboru starcie Realu Madryt z Bayernem Monachium, ale równie dobrze można odwrócić pytanie – ile razy można oglądać mecze tych samych kilku topowych zespołów między sobą? Nie ma żadnych wątpliwości, że rozdział miejsc w Lidze Mistrzów – coraz więcej z góry przydzielonych dla kilku topowych lig i coraz dłuższe eliminacje dla pozostałych – przyczynił się do zwiększania różnic finansowych i sportowych, więc motto UEFA „We care about football” jest czystą hipokryzją.
Turyści na stadionach
Oczywiście tezę o braku miejsca na niespodzianki we współczesnej piłce nożnej podważa zeszłoroczne, zupełnie sensacyjne, mistrzostwo Anglii zdobyte przez Leicester City, klub przed rozpoczęciem sezonu wskazywany jako kandydat do spadku z ligi. Ta historia jest trudna do wyjaśnienia, lecz także niemożliwa do powtórzenia – taki sezon zdarza się raz na pół wieku i giganci już więcej na to nie pozwolą. Ale tu warto zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze, spośród czołowych lig w Europie to mogło się zdarzyć tylko w Anglii, bo wskutek sprzedawanych coraz drożej praw do transmisji telewizyjnych (obecny kontrakt to 5,1 mld funtów za trzy sezony) nawet słabsze kluby weszły na zupełnie nowy poziom finansowy i są w stanie wydawać 20–30 mln funtów na jednego piłkarza. Rzeczywistość wygląda tak, że nawet zupełnie przeciętne zespoły z Premier League jak Burnley czy Stoke mają dziś większą wartość rynkową i większe możliwości niż Ajax Amsterdam czy Benfica Lizbona. Po drugie, zainteresowanie i sympatia, jakie pod koniec sezonu na całym świecie zaczął budzić Leicester, pokazują, że kibice chcą niespodzianek i zamknięta liga z tymi samymi zespołami – np. europejska superliga, która prędzej czy później pewnie powstanie – może się znudzić.
Problem istnieje także dlatego, że wskutek pojawienia się w piłce nożnej wielkich pieniędzy kluby stały się przede wszystkim przedsiębiorstwami, w których wynik finansowy jest nie mniej ważny od sportowego. Owszem, kluby to nie instytucje charytatywne, ale zawsze były zakorzenione w lokalnych społecznościach – w zdecydowanej większości miały miejscowych właścicieli, piłkarze wywodzili się z tych samych dzielnic czy środowisk co kibice, stadiony były dla mieszkańców najważniejszym punktem w dzielnicy. Jeśli szukać jakiejś cezury, od której to się zmieniło, to byłyby to lata: 1992 r., gdy UEFA przekształciła Puchar Mistrzów w Ligę Mistrzów z lepszą marketingową oprawą i nowym podziałem miejsc, a w Anglii kluby ekstraklasy stworzyły niezależną od dotychczasowych rozgrywek Premier League, oraz 1995 r., gdy na mocy tzw. prawa Bosmana (od nazwiska belgijskiego piłkarza) uwolniono transfery piłkarzy (po zakończeniu kontraktu zawodnicy mogli zmieniać klub bez kwoty odstępnego), znosząc przy okazji limity w zatrudnianiu cudzoziemców. Nowe, coraz wyższe opłaty za prawa do transmisji oraz większa łatwość w zmienianiu klubów przez piłkarzy spowodowały pojawienie się pieniędzy, jakich wcześniej nie było. Przynieśli je także zagraniczni inwestorzy, którzy zaczęli wykupywać zwłaszcza angielskie kluby – oligarchowie z Rosji, szejkowie z krajów Zatoki Perskiej, miliarderzy ze Stanów Zjednoczonych i Azji Wschodniej.
Ale ceną finansowego i sportowego sukcesu największych klubów – głównie angielskich, ale nie tylko – jest to, iż zamieniły one lokalną tożsamość na rzecz tego, by stać się globalnymi markami. Chelsea, obecny mistrz Anglii, ma rosyjskiego właściciela, włoskiego menedżera, a w kadrze tylko dwóch Anglików, przy czym jeden jest głębokim rezerwowym. I nie jest to odosobniony przypadek – 13 spośród 20 klubów Premier League jest w zagranicznych rękach i tyle samo ma menedżerów spoza Wysp Brytyjskich. A zagraniczny właściciel nie zawsze jest rycerzem na białym koniu ratującym zasłużony klub przed upadkiem bądź rozkochanym w piłce nożnej fanem. Gdy amerykańska rodzina Glazerów przejmowała w 2005 r. znajdujący się w świetnej kondycji finansowej Manchester United, zaciągnęła kredyt na zakup pod zastaw przyszłych zysków klubu; a żeby łatwiej go było spłacić, pierwszą rzecz, którą zrobili nowi właściciele, była podwyżka cen biletów. Co z tego, że wielu kibiców od pokoleń z okolicy stadionu nie może pozwolić sobie na bilet na mecz, skoro turyści z Azji z selfie stickami, którzy fanami danej drużyny stają się wtedy, gdy ona akurat odnosi sukcesy, zapłacą za bilet każdą cenę? W końcu to tylko biznes.
„Futbol jest niczym bez kibiców” – mawiał słynny szkocki menedżer Jock Stein. Dziś można byłoby dodać, że futbol jest niczym z przedsiębiorstwami zamiast klubów i konsumentami zamiast kibiców.
ikona lupy />
Magazyn DGP 11.08 / Inne