Wielki patriota, niestrudzenie pracujący dla swojej ojczyzny. Nieszukający osobistej korzyści, lecz dobra kraju. Walczący z patologiami. Dostrzegający bolączki trapiące zwykłych ludzi, ale i jedyny mający ogląd całości spraw państwowych. Jedyny zdolny do podjęcia wiążących decyzji. Utrzymujący kontrolę nad otoczeniem nie tylko autorytetem osobistym, ale również dzięki pewnej aurze tajemniczości. Dzięki temu, że tylko w jego gabinecie zbiegają się wszystkie nitki władzy.
Taki wyidealizowany obraz Jarosława Kaczyńskiego funkcjonujący w mediach pasuje oczywiście do wielu polityków, ale mnie nieodparcie przypomina charakterystykę wielkiego króla Hiszpanii – Filipa II. Króla, którego osobiste, dominujące nad krajem rządy były z jednej strony synonimem wielkości, a z drugiej, zdaniem wielu historyków, przyczyną zmierzchu iberyjskiej potęgi. Państwo, nad którym słońce nigdy nie zachodziło, potrafiło w XVI w. odkrywać odległe Filipiny, kolonizować Amerykę Południową, administrować imperium, toczyć trwającą dekady wojnę w Niderlandach, dokonywać nieudanej inwazji na Anglię, walczyć z piratami – listę można by ciągnąć w nieskończoność.
Ale potem kraj stanął u progu nowej epoki – rewolucji technologicznej, komunikacyjnej, militarnej, przemysłowej, kulturowej i religijnej. Epoki, w której rzeczywistość zaczęła komplikować się w sposób niewyobrażalny. Dotychczasowe metody rządzenia i uprawiania polityki (mającej wtedy charakter przede wszystkim wojenny), a także struktury oparte na osobistej lojalności wobec władcy zaczęły być niewystarczające. Potężna, potrafiąca podejmować błyskawiczne decyzje, scentralizowana monarchia, w której nitki władzy zbiegały się w jednym gabinecie, przegrała zmagania z parlamentarną republiką bankierów – Holandią. Zapowiedź nowego, zupełnie nierycerskiego świata.
Filip II był politykiem niezwykłym, być może przerastającym swój czas. Zaangażowany w całość zagadnień państwowych nieustanie uczestniczył w pracach kolegialnych organów administracji. Jako jedyny miał ogląd wszystkich spraw państwowych, jako jedyny mógł połączyć ze sobą fakty i zdarzenia. Dawało mu to olbrzymią władzę, ale jednocześnie sprawiało, że jego podwładni krok po kroku tracili umiejętność ponoszenia odpowiedzialności, a przede wszystkim gubili samodzielność.
Oczywiście szukanie historycznych analogii należy traktować z dystansem. Każdy czas i każda sytuacja jest inna, ale tym porównaniem chciałem zwrócić uwagę na pewną specyficzną cechę, która towarzyszy wewnętrznym wojnom w PiS i całemu, nastawionemu na totalną centralizację, sposobowi sprawowania władzy przez tę partię.
Tą cechą jest nieufność. Nieufność powszechna i codzienna. Nieufność bardzo polska, bo pełna zawiści. Nieufność nienowa, bo przypominająca tę z czasów premierów Tuska i Millera, ale o wiele silniejsza. Nieufność paraliżująca. Nieufność strasząca. Nieufność wątpiąca, przede wszystkim w swoje własne umiejętności.
Cóż znaczą nawet najlepsze kompetencje, jeżeli stanowisko można stracić w jednej chwili? Jak można zaufać państwu i zrobić z nim interes, skoro urzędnik, z którym rozmawiamy, może zostać zdymisjonowany pięć minut po zakończeniu negocjacji?
Paradoks pisowskiej próby naprawy państwa polega na tym, że w jakimś sensie Jarosław Kaczyński powtarza błędy nie tylko Filipa II, ale wielu innych reformatorów, którzy odpowiedź na narastające wyzwania współczesności widzieli w centralizacji. Według pisowskiej logiki państwo ma być silne swoimi instytucjami. Siła instytucji, dumnie nazwanych narodowymi, może być zapewniona jedynie, jeżeli zostaną one oczyszczone z osób niekompetentnych. Obecnie – według PiS – silne i niezależne instytucje wykorzystują swoją niezawisłość nie do tego, żeby dbać o państwo, ale żeby chronić niekompetencje swoich kierowników. Skoro obywatele zniesmaczeni tym brakiem sprawności państwa zagłosowali za zmianą – to taką właśnie dobrą zmianę powinni dostać.
I tu dochodzimy do paradoksu. Co, jeżeli do instytucji, które obsadzimy, dostaną się ludzie niekompetentni, nielojalni? Trzeba ich będzie usunąć. Jak?
Problem polega na tym, że PiS nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Nie potrafi skutecznie uszczelnić aparatu państwa i zapobiec temu, żeby nie sypał się do niego piasek paraliżujący tryby. Jedyne, co w sferze instytucjonalnej PiS potrafi zrobić, to bardzo mocno aparatem potrząsnąć. Rodzi się jednak spore niebezpieczeństwo, że od tego potrząsania aparat może się rozbić, a złożyć go będzie bardzo trudno.
Silne instytucje potrzebują niezależności. Żeby podejmować właściwe decyzje, muszą mieć pewność, że ich działania nie zostaną zakwestionowane z powodu wyimaginowanego braku lojalności, a ich kierownicy zwolnieni w ogniu politycznego sporu.
Spory wewnątrz rządu i administracji centralnej stały się polskim przekleństwem. Trafnie opisanym również przez polityków PiS jako zjawisko Polski resortowej. Od dawna wielu politologów apeluje o wzmocnienie centrum rządu i uczynienie z niego głównej siły kierującej krajem. Jeżeli jednak merytoryczna ocena jest zastępowana kryterium partyjnej i frakcyjnej lojalności, nie można mówić o trwałych, silnych fundamentach państwa, ale o budowie państwa partyjnego. Państwa, w którym – na modłę niesprawnej monarchii absolutnej Filipa II – siła centrum polega nie na wyznaczaniu kierunków i obiektywnych kryteriów, lecz na kontrolowaniu przepływu informacji i zastrzeganiu dla siebie władztwa decyzyjnego.
Pracujący dla jednego z resortów spec od komunikacji próbował ode mnie wyciągnąć informacje o tym, kto nadaje na jego klienta. Inny minister? Partyjny druh? Zawistny podwładny? Utrącony kandydat czy może jednak ta straszna opozycja?
W czwartek opisaliśmy w tekście Tomasza Żółciaka wyniki wielomiesięcznych kontroli przeprowadzonych przez CBA w urzędach marszałkowskich. Ograniczone skutki tych działań zbliżone są do marnych rezultatów wielkiego sejmowego audytu, który obecna władza urządziła rok temu w Sejmie. Wielogodzinne wystąpienia kolejnych ministrów mówiących o tym, w jakiej ruinie była Polska, zaowocowały nielicznymi konkretnymi wnioskami. Podobnie prace komisji zajmującej się aferą Amber Gold czy śledztwo smoleńskie nie wydają się nastawione na szukanie sposobów naprawy państwa, lecz na zdobywanie amunicji do politycznego polowania na byłego premiera Donalda Tuska.
Obecną politykę zagraniczną Polski wielu ekspertów ocenia jako całkowicie podporządkowaną celom partyjnym. Podobnie zaczyna być jednak z polityką wewnętrzną. Staje się ona wykładnią wojny w PiS. Starcia polityków obozu rządzącego są nie do uniknięcia. Jeżeli jednak jednocześnie znosimy wszystkie ograniczenia w zwalnianiu i powoływaniu sędziów i urzędników, również oni – słudzy państwa i obywateli – stają się zakładnikami polityków i ich krótkoterminowego interesu frakcyjnego.
Zamiast szukać sposobu na sanację Rzeczypospolitej, mamy kolejną polityczną wojenkę. Zamiast rzetelnej oceny instytucji i działań, mamy w obecnej ekipie powtarzane ciągle pytanie: Czy prezes wiedział? Czy uprzedzono go, że szef dużej spółki zostanie odwołany? Czy akceptuje dyskusje prezydenta z ministrem obrony? Zamiast szukać odpowiedzi na pytanie o to, jak naprawić państwo, mamy kolejny front walki o zmianę konstytucji. Walki, która może być długa, niszcząca państwo, a jej rezultaty mogą być katastrofalne. Jakie zmiany w kompetencjach prezydenta i ministra obrony pomogą rozwiązać spór, którego istotą jest to, że centrum władzy i wiedzy o sprawach państwa jest zarezerwowane dla jednego człowieka: naszego Filipa II, prawdziwego suwerena – Jarosława Kaczyńskiego.