Błędem jest powtarzanie, że wszystko, co robi PiS, wynika z osobistych obsesji. Już bliższe prawdy jest stwierdzenie, że to osobiste urazy i obsesje zostały wpisane w ramy kompletnej filozofii nieliberalnej rewolucji, która domknie projekt rozpoczęty dekadę wcześniej.
W tym roku przypada 100. rocznica rewolucji październikowej. W USA ubiegłoroczna kampania wyborcza Berniego Sandersa, ubiegającego się o nominację prezydencką z ramienia demokratów, nazywana była polityczną rewolucją. Dwa tygodnie temu premier Węgier Viktor Orban w swoim przemówieniu – z okazji, jakżeby inaczej, rocznicy wybuchu rewolucji 1848 r. – mówił o „rebelii przeciw niewoli długu” oraz „walce o konstytucję”. Ale nie dlatego tak często we współczesnej Polsce mówimy o rewolucji, że przypominają nam o niej międzynarodowe konteksty. Rewolucja w naszej debacie pojawia się w parze z Jarosławem Kaczyńskim i PiS, PiS i Jarosław Kaczyński idą zaś w parze z rewolucją.
Niektórzy twierdzą, że to permanentna rewolucja. Czy jednak ten efektowny termin lepiej opisuje to, czym polska prawica – zebrana pod berłem Kaczyńskiego – jest, czy raczej to, jak widzą ją przeciwnicy? Czy mówimy o rewolucji w liczbie pojedynczej, czy na przykład o epoce albo czasie rewolucji, który tworzy warunki dla kolejnych przewrotów, otwierając pole możliwości politycznych, co samo w sobie jest rewolucyjne, nawet jeśli długo oczekiwana zmiana nie ma prawa nadejść? I wreszcie: jeśli jest rewolucja – jedna lub ich mnogość – to jaka i do czego zmierzająca, i czy aby na pewno dająca się opisać za pomocą prostych historycznych analogii?
Odpowiedź na te pytania wymaga – krótkiej – dygresji historycznej. Mianowicie: rewolucja PiS już raz się wydarzyła. W latach 2005–2007, gdy partia Kaczyńskiego rządziła Polską po raz pierwszy, najpierw z Marcinkiewiczem jako premierem, z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną jako koalicjantami. Wtedy III RP miała wstrząsnąć „rewolucja moralna”, którą najpierw zapowiadały zjednoczone siły centroprawicy – niedoszła wielka koalicja PO-PiS – a której zrealizowania podjął się w ostateczności osamotniony Kaczyński. „Układ” i patologie III RP próbowano ujawnić z pomocą grupki najzapieklejszych publicystów – po kolei jednak od projektu dystansowali się eksperci, umiarkowani zwolennicy rządu, konserwatywni dziennikarze, a w końcu i skłóceni z Jarosławem Kaczyńskim czołowi politycy jego partii. Wstrząs, który miał potencjał ruszyć z miejsca fundamenty polityki, niewątpliwie się wydarzył. Rewolucja jednak z permanentnej zmieniła się raczej w niedokończoną – co pozwoliło dopisać kolejny rozdział do legendy Prawa i Sprawiedliwości, które powróci do rządzenia 8 lat po pierwszej klęsce. Jaki lepszy dowód na faktyczne istnienie zabetonowanego systemu elit i głęboko zakorzenionych patologii, które uniemożliwiają zmianę polskiej polityki, niż fakt, że nawet premier i prezydent zostali przez nie zablokowani?
Zanim się zakończyła, a rozczarowani publicyści chórem potępili fiasko nadmiernych ambicji skrzyżowanych z polityczną nieudolnością, nad którymi unosił się raczej duch personalnej wendety (zamiast obiecywanej sanacji państwa), „rewolucja moralna” odniosła przynajmniej jeden sukces. Pomogła wykopać właściwie nieprzekraczalny rów między polską liberalną a solidarną i wokół niego wytworzyć całą spójną nadbudowę teoretyczną, która budziła nadzieje, że polska polityka nabierze treści i zogniskuje się wokół sporu o sprawy fundamentalne: model gospodarczy, wizję integracji z Unią Europejską, role rozdzielone między państwo i rynek oraz sprawność administracji. Choć wiemy, jak niewiele z nich zostało, nie możemy zapominać, że „rewolucja moralna”, zanim zmieniła się w groteskę, stawiała sobie być może najambitniejsze cele w III RP, a ich rozmach (i skala porażki) pozwala zrozumieć lepiej, dlaczego z idei rewolucji nie zrezygnowano. Więcej: że wraca ona ze wzmożoną siłą.
Reforma edukacji, dekomunizacja (w symbolicznym i praktycznym wymiarze), przejęcie mediów publicznych i nadanie im rewolucyjnie konserwatywnego charakteru, „odzyskanie” MSZ i podmiotowa dyplomacja, wymiana elit medialnych, akademickich i politycznych – każdy z tych pomysłów, realizowanych dziś przez Prawo i Sprawiedliwość, miał swój odpowiednik w czasach pierwszego PiS. W czasach IV RP. Współczesna rewolucja – „dobra zmiana” – jest idei IV RP kontynuacją. A dlatego, że IV RP tak się boleśnie i upokarzająco dla jej autorów zakończyła. Dlatego „dobra zmiana” musi być realizowana nie z mniejszym, lecz większym, rewolucyjnym zapałem, a gwarantem jej powodzenia jest przekroczenie przeszkód, jakie (naprawdę lub wyłącznie w umysłach jej twórców) zatrzymały jej poprzedniczkę.
Rewolucja jest radykalnym zerwaniem z poprzednim porządkiem i zaczyna się od gestu odcięcia od wcześniejszej epoki. O ile w przypadku IV RP gest ten był dość łatwy – w końcu miała ona nastąpić po III RP – dziś wymaga najpierw określenia, z czym właściwie zrywamy i czego kres trzeba ogłosić. Z różnych – głównie wizerunkowych – powodów aktualny projekt PiS nie zdecydował się na jeden słownik i rewolucyjne zawołanie, jak wtedy kiedy III RP zastąpić miała IV RP. Jednak lektura kolejnych wywiadów z prezesem Kaczyńskim, być może nawet lepiej, bo opisowo, definiuje ancien régime, z którym należy zerwać. „Epoka PO” czy „8 lat rządów” partii Tuska jest „czasem niszczenia” lub wręcz „nieistnienia” państwa, dobą „państwa teoretycznego”, którego zawiadowcy niby udają, że trzymają rękę na kurku z ciepłą wodą, faktycznie jednak zajęci są jedzeniem ośmiorniczek i oderwanym od realiów „Polski zwykłych Polaków” salonowym życiem elit politycznych i medialnych. Po epoce „państwa teoretycznego” musi nadejść czas państwa z prawdziwego zdarzenia: podmiotowego, suwerennego, decyzyjnego. Takiego, które nie boi się przejąć inicjatywy i nie krępują go ani przesądy poprzedniej epoki, ani w gruncie rzeczy niepotrzebna zasada samoograniczania się władzy, tak centralna dla liberalnego pojęcia władzy. To państwo „demokracji nieliberalnej”, którego nadejście ogłosił jako pierwszy premier Węgier Viktor Orban.
Jeśli państwo nie istniało, to nie ma czego zniszczyć – i przyjęcie tego założenia pozwala dobrze zrozumieć zarówno naturę konfliktu opozycji oraz KOD z rządem, jak i szczere przekonanie tego drugiego, że postępuje w sposób całkowicie uzasadniony. To, co opozycja i większość obserwatorów uznaje za atak na niezależne sądownictwo, media i organizacje pozarządowe, w optyce PiS nie jest działaniem destrukcyjnym, lecz twórczym. Tak niezbędne w liberalnej demokracji odrębne piony władzy, instytucje kontrolne i niezależne ciała o charakterze kontrolnym, w demokracji nieliberalnej nie są ani częścią państwa, ani jego wzmocnieniem – przeciwnie, są już od dawna swoją karykaturą, przechowalnią dla wąskich grup interesu i odrębnymi lub wprost wrogimi państwu komórkami o swoich własnych celach i ambicjach, którymi rządzą niedemokratyczne elity. Przynależność do państwa wymaga elementarnej lojalności wobec niego, szczególnie w czasie próby, a rewolucja PiS nie tylko się nie doczekała gestu lojalności, ale wręcz spotkała się – ze strony tych samych sądów, mediów i organizacji pozarządowych – z krytyką. W takim układzie podporządkowanie sądów, repolonizacja mediów i zaprowadzenie kontroli nad organizacjami pozarządowymi nie jest „niszczeniem państwa” – bo w logice rewolucji są to instytucje znajdujące się poza państwem, na jego obrzeżach lub funkcjonujące tylko w jego „teoretycznym” wariancie – ale jego naprawą i budową. Rewolucja „dobrej zmiany” – brutalnie, jak każda – kieruje się wiarą, że faktycznie nie niszczy państwa, niszcząc instytucje, lecz państwo odbudowuje, przywracając mu należną sprawczość i kontrolę, także za pomocą podporządkowania instytucji wcześniej niezależnych. I tu można przywołać oryginalnego filozofa demokracji nieliberalnej Orbana, którego rząd mówi o konieczności istnienia „centralnego ośrodka władzy” – centralny ośrodek władzy nie może istnieć i nie ma prawa działać w systemie, gdzie władza podzielona jest horyzontalnie między kilka różnych gałęzi lub zorganizowana na sposób sieciowy.
„Centralne” ma być domyślnie wszystko: centralny port lotniczy i dworzec, izba skarbowa, ośrodek zajmujący się polskimi innowacjami, jak i rządowe ciało koordynujące prace... organizacji pozarządowych. Propozycje, które wyglądają na sprzeczne, nielogiczne lub wprost absurdalne w ramach przedrewolucyjnego – to jest: liberalnego – słownika, są spójne i zyskują głęboki sens w paradygmacie rewolucyjnego, nieliberalnego myślenia. I to także wskazuje na jasne związki z IV RP, jak i fakt, że mówimy o dokańczaniu i kontynuacji rewolucji niedokończonej, a nie nowym projekcie.
To właśnie w latach 2005–2007 karierę zrobiło – pierwszy wypowiedział je Marek Jurek – pojęcie imposybilizmu prawnego, który miał oznaczać związanie rąk rządowi nadmierną regulacją i przechylenie równowagi władz na rzecz władzy sądowniczej. To, co w optyce nieliberalnej jest imposybilizmem, w ramach liberalnej tradycji jest zwyczajową równowagą i gwarantem praworządności. Dla liberałów to naturalne ograniczenie legislatywy i władzy wykonawczej; dla tych, którzy z liberalizmem zrywają, to „wszechwładza sądów” – dlatego rewolucja wymaga, aby „dobro narodu stawiać ponad prawem”. Ten ostatni slogan oczywiście też nie jest autorskim pomysłem ostatniego roku, ale ma długą tradycję w myśleniu o państwie i prawie – choć tradycję nie zawsze chlubną mimo swojego intelektualnego wyrafinowania. Projekt ten jest jednak rzeczywiście spójny – błędem jest powtarzanie, że wszystko, co robi PiS, wynika z osobistych urazów i obsesji. Już bliższe prawdy jest stwierdzenie, że to osobiste urazy i obsesje skutecznie zlały się i zostały wpisane w ramy kompletnej filozofii nieliberalnej rewolucji. Podporządkowanie Trybunału Konstytucyjnego, a w dalszej kolejności KRS i sądownictwa w ogóle, jest podyktowane wymogami stworzenia centralnego i nieskażonego imposybilizmem ośrodka władzy, przekroczenie „teoretyczności państwa” jest zaś ostatecznym celem rewolucji, która domknie projekt rozpoczęty dekadę wcześniej.
Rewolucja zaś – jak głosi powtarzany do znudzenia, niemniej prawdziwy slogan – wymaga ofiar. Nadanie państwu formy i wypełnienie tej formy treścią, budowa podmiotowości w relacjach międzynarodowych, uniezależnienie się od „kolonialnych” relacji gospodarczych i przekazanie odbudowanemu państwu sterów będzie wymagało ofiar niemało – są to jednak ofiary wkalkulowane i spodziewane. W tym projekcie jest mniej szaleństwa i gorących emocji, niż się na pozór wydaje. Z drugiej rzecz jasna strony, ujawniają się one szczególnie dotkliwie i w pełni swojej groteski w tych obszarach, nad którymi – mimo chęci i skoncentrowanej woli – państwo zapanować do końca nigdy nie może: w obliczu zmieniających się okoliczności międzynarodowych albo nieprzewidzianych wypadków losowych. Gdy przygotowujemy się do brexitu, a Polska przegrywa kolejne potyczki na arenie europejskiej, do głosu dochodzi język teorii spiskowych, autentyczna złość będąca wyrazem upokorzenia. Gdy kolejny wypadek drogowy odsłania brak profesjonalizmu w zarządzaniu polityczną rutyną, jaką powinny być wizyty polityków w terenie, a tym samym poddaje w wątpliwość ich zdolność do pokierowania projektem dużo poważniejszym, dzieje się to samo: reakcją jest doszukiwanie się spisków i kapitulacja rozumu, histeria i spektakl nieudolnej propagandy.
Gdy jednak wszystko idzie zgodnie z planem, a przeciwnicy zachowują się tak, jak powinni – czyli zgodnie z logiką poprzedniej, porzuconej epoki i jej wrażliwości – rewolucja spokojnie i na chłodno postępuje. Ma, zdaniem Kaczyńskiego, zakończyć się za jakieś kilkanaście lat.