„W kwestii klimatu dziś to Chiny są tym dorosłym w pokoju” – głosi tytuł eseju opublikowanego na łamach piątkowego „New York Timesa”. Jego autor, Li Shuo, ekspert w międzynarodowym Asia Society Policy Institute (wcześniej przez wiele lat związany z chińskim Greenpeacem), kreśli wizję konsekwentnej i rozważnej polityki Chin, w której nie ma miejsca na obietnice niemożliwe do dotrzymania. Wpisuje się w nią, jak przekonuje, ogłoszone w zeszłą środę w Nowym Jorku zobowiązanie do redukcji emisji gazów cieplarnianych o 7-10 proc. w perspektywie 2035 r., pierwsza deklaracja mówiąca o wymiernych celach średnioterminowych dekarbonizacji kraju (do tej pory obowiązywał jedynie odległy termin 2060 r. na osiągnięcie neutralności klimatycznej oraz przekroczenia przed końcem bieżącej dekady tzw. wierzchołka emisji, czyli wyhamowanie dalszego ich wzrostu).

Li Shuo przyznaje, że obietnicy przekazanej w odtworzonym na forum ONZ oświadczeniu Xi Jinpinga daleko do scenariusza zgodnego z porozumieniem klimatycznym z Paryża, które zakłada wyhamowanie ocieplenia planety w granicach 1,5 lub, maksymalnie, 2 st. C względem przeciętnych temperatur z ery przedprzemysłowej. Aby wpisać się w górną granicę globalnych ambicji, Pekin musiałby w ciągu najbliższej dekady ograniczyć emisje o co najmniej 30 proc. Ale, jak sugeruje nasz ekspert, Państwo Środka ma swoje powody, by trzymać się zachowawczej ścieżki. Zaś konserwatyzm jego celów nie powinien, jego zdaniem, przesłaniać rzeczy ważniejszej: roli ChRL jako „globalnego supermocarstwa w dziedzinie czystych technologii”, które prędzej czy później pozwolą jej przyspieszyć własną dekarbonizację i całemu światu odejść od paliw kopalnych. Do roli klimatycznego lidera predestynuje Pekin też, według Li Shuo, polityczna stabilność, kontrastująca z podziałami i „rozkojarzeniem” świata zachodniego.

Lider? Tak, węgla i emisji

Jego stanowisko nie jest osamotnione. Od lat część ośrodków sprzyjających transformacji energetycznej patrzy na Chiny z nadzieją, stosując wobec nich taryfę ulgową, gdy idzie o faktyczny wpływ na klimat. Już co najmniej trzeci rok w gronie badaczy i publicystów trwają dywagacje o, być może już dokonanym, przekroczeniu historycznego maksimum emisji tego kraju. Faktyczne potwierdzenie w danych ma fakt, że Chiny straciły swój ostatni argument, jakim jest niższy od krajów rozwiniętych udział w emisjach skumulowanych, a więc tym wskaźniku, który najlepiej oddaje wpływ poszczególnych krajów na klimat. Państwo Środka rozpoczęło na dobre swoją rewolucję przemysłową o wiele później niż jego rywale z Zachodu, ale w krótkim czasie zdążyło z nawiązką nadgonić zapóźnienie. W 2023 r. Chińczycy przeskoczyli pod względem historycznego śladu klimatycznego Unię Europejską. Szybko gonią lidera rankingu, czyli Stany Zjednoczone. Niezmiennie Pekin przoduje też w zakresie rozbudowy energetyki węglowej. Tylko w ciągu ostatnich 10 lat – od podpisania porozumienia paryskiego – Chinom przybyło, jak szacuje Global Energy Monitor, ponad 370 GW mocy węglowych. To prawie cztery razy więcej niż wszystkie aktywne tego typu elektrownie w krajach UE i ponad 13-krotność polskich.

O zeszłotygodniowym wystąpieniu Donalda Trumpa na forum ONZ, w którym nazwał zmianę klimatu „największym oszustwem”, można powiedzieć wiele złego, ale w jednym prezydent USA ma rację. Chiny faktycznie emitują więcej niż cały rozwinięty świat razem wzięty. Jednocześnie to ta ostatnia grupa, jak do tej pory brała na siebie i nadal bierze lwią część obciążeń transformacyjnych. I dostaje od społeczności przyjaciół klimatu po głowie za każde dokonane w interesie własnych społeczeństw odstępstwo od radykalnego kursu. Największy zaś emitent jest po niej głaskany i obsadzany w roli lidera, oferując w zamian głównie puste słowa.

Dlaczego Chinom wolno więcej?

Ślepota części środowiska aktywistycznego, eksperckiego i branżowego na te fakty ma zapewne konkretną przyczynę. To świadomość, że bez gigantycznej ekspansji przemysłowej Chin, bez odmienianej ostatnio przez wszystkie przypadki „nadprodukcji”, panele fotowoltaiczne, wiatraki czy pojazdy elektryczne nie stałyby się tak tanie i szeroko dostępne dla pozostałej części planety. W tej optyce emisje chińskie stają się jakby lepsze i bardziej usprawiedliwione od innych. Pociecha z tego faktu dla klimatu pozostaje niewielka – przynajmniej tak długo, jak globalna transformacja przynosi jedynie zmianę rozkładu geograficznego emisji, a nie ich rzeczywisty spadek.

Owszem, zapowiedź realnych redukcji emisji w najbliższej dekadzie jest ze strony ChRL krokiem w dobrym kierunku, choć jako przełom może jawić się tylko za sprawą ekstremalnie nisko zawieszonej poprzeczki. Ogłoszenie przez największego światowego emitenta zobowiązań redukcyjnych nie jest gestem dobrej woli w stosunku do świata ani nie czyni z Pekinu nowego lidera ochrony klimatu. Jest wypełnieniem elementarnych obowiązków wynikających z globalnych uzgodnień – nadal zresztą na skalę absolutnie minimalną – czego do tej pory Chiny unikały całkowicie.

Klimatyczna gra pozorów

Drugim powodem, dla którego komentatorzy poszukują nowego lidera ochrony klimatu, jest oczywiście dynamika w polityce amerykańskiej i, szerzej, euroatlantyckiej. USA pod wodzą Trumpa przyjęły kurs na negacjonizm i deklarują odwrócenie zielonych polityk Joego Bidena. W strategii "energetycznej dominacji", na którą stawia Waszyngton, pierwszoplanową rolę mają odgrywać paliwa kopalne, na czele ze stanowiącym źródło istotnej przewagi konkurencyjnej USA tanim w produkcji gazem ziemnym z łupków. W Brukseli oficjalnie cele klimatyczne obowiązują, ale w praktyce nastroje społeczne, naciski ze strony przemysłu i ewolucja układu sił w europejskiej polityce wymuszają korektę również po tej stronie Atlantyku. To z tego m.in. powodu "27" nie zdołała przed nowojorskim szczytem porozumieć się w sprawie swojego planu redukcji emisji po 2030 r.

Te okoliczności nie oznaczają jednak, że do przewodzenia światowemu procesowi można zatrudnić w zamian Chiny Xi Jinpinga, które po prostu się do takiej roli nie nadają. Podobnie zresztą jak inni, którzy – pod nieobecność USA i przy braku jednoznacznego komunikatu Brukseli – coraz chętniej występują w charakterze tych odpowiedzialnych za planetę. Np. Władimir Putin, który w dekrecie zarządził redukcje na wielką skalę, ale pod warunkiem, że nie utrudnią mu tego sankcje za wojnę napastniczą i że nie zaszkodzą społeczno-gospodarczemu rozwojowi Rosji. Albo Recep Tayyip Erdogan, który zapowiedział w ONZ redukcje, ale względem wyssanego z palca scenariusza ich superszybkiego wzrostu. Być może warta rozważenia byłaby zresztą hipoteza, że jednym z problemów globalnej polityki klimatycznej jest to, że u jej podstawy zbyt często tkwi nie – sprawiedliwie rozłożony wysiłek, lecz oczekiwanie na lidera, który da przykład i poprowadzi świat ku świetlanej przyszłości.

Sukces transformacji wymaga nowej równowagi

USA i, w nieporównanie łagodniejszym stopniu, UE, spierają się o swoje strategie. Może polaryzacja i skrajność części głosów w tej debacie idzie za daleko, ale jest to cena demokracji i pluralizmu, którą nasza część świata jest gotowa płacić. Jednocześnie, nawet trumpistowska, deklaratywnie odrzucająca „zieloną ściemę” i część bidenowskich regulacji Ameryka – jak wynika z wyliczeń Rhodium Group – będzie dekarbonizować się szybciej niż „ludowe” Chiny. Po obu stronach Atlantyku dokonywane są też korekty kursu. W dużej mierze ze względu na skrajnie niezrównoważony charakter przemian w realnej gospodarce, który miał miejsce na przestrzeni ostatnich dekad.

Jako że środowiska proekologiczne cenią sobie hasło „zrównoważonego rozwoju”, warto, żeby zdały sobie sprawę, że nawet biorąc w nawias będącą w tle chińskiego boomu energię z węgla czy pracę przymusową, model, w którym realizowaliśmy transformację w ostatnich latach, choć zapewniał tanie komponenty dla zielonych technologii, był od tego ideału bardzo odległy. A ekonomiczno-polityczny zwrot, który obserwujemy, jest tego braku równowagi efektem ubocznym.