Ten dzień opisuje się jako „walentynkową masakrę”. Tydzień temu na skrzynki mailowe ponad tysiąca pracowników Departamentu Energii przyszło powiadomienie: „Twoje dalsze zatrudnienie nie leży w interesie publicznym. Dlatego z dniem dzisiejszym usuwamy cię ze stanowiska i federalnej służby cywilnej”. Dostęp do poczty odcięto adresatom tak szybko, że niektórzy nie zdążyli przeczytać wiadomości. Inni nawet jej nie dostali – usłyszeli tylko, że mają uprzątnąć biurka, a listu potwierdzającego likwidację ich etatu spodziewać się od listonosza. Przełożeni odchudzanych jednostek skarżyli się potem dziennikarzom, że ekipa Elona Muska, która z błogosławieństwem prezydenta steruje okrajaniem administracji, kazała im uzasadnić wszystkie rekrutacje przeprowadzone w ostatnich dwóch latach. Z każdej nowej osoby musieli się wytłumaczyć w 200 znakach.
Zwolnienia w USA
Wbrew zapewnieniom, że redukcje obejmą głównie urzędników wykonujących papierkową robotę, na listę zwolnień trafiło np. kilkunastu inżynierów zajmujących się czyszczeniem radioaktywnych odpadów z dawnego zakładu produkcji plutonu w Hanford, reliktu zimnej wojny, który po 50 latach od zamknięcia wciąż odciska swoje piętno na środowisku i zdrowiu okolicznych mieszkańców. Kolejne setki ludzi zwolniono z agencji zarządzających sieciami energetycznymi na zachodzie kraju. Największe oburzenie wywołało wręczenie wypowiedzenia 325 pracownikom Narodowej Administracji Bezpieczeństwa Nuklearnego, która odpowiada za utrzymanie głowic jądrowych i produkcję nowej broni, a także nadzoruje laboratoria prowadzące badania nad energetyką atomową (w tym słynny ośrodek w Los Alamos). Sprawa wywołała tak zmasowaną krytykę, że jeszcze tego samego dnia większość zwolnień cofnięto. Nieoficjalnie mówiono, że kierownictwo zainstalowane w Departamencie Energii przez Donalda Trumpa nie wiedziało, na czym polega rola specjalistów, których chciało się pozbyć.
Od zeszłego tygodnia fala cięć przetaczająca się przez administrację dotknęła ponad 11 tys. osób z kilkunastu agencji: inspektorów środowiskowych, prawników tropiących naruszenia praw konsumentów, personel obsługujący weteranów wojennych, epidemiologów z zespołów reagowania na ogniska chorobowe, zarządców państwowych nieruchomości, pracowników lasów federalnych i parków narodowych… Kilka dni temu gruchnęła informacja o likwidacji blisko 400 etatów w cierpiącej na chroniczne niedobory kadrowe agencji nadzoru lotniczego (FAA). Wprawdzie nowe szefostwo uspokajało, że redukcje nie dotyczą kontrolerów ruchu ani innych pracowników kluczowych dla bezpieczeństwa pasażerów, ale zdaniem krytyków po ostatniej serii kolizji powietrznych taka decyzja wydaje się co najmniej nieodpowiedzialna. Pod koniec stycznia w pobliżu lotniska w Waszyngtonie samolot American Airlines zderzył się ze śmigłowcem Black Hawk i spadł do Potomacu. Żaden pasażer ani członek załogi – łącznie 67 osób – nie przeżył.
Wstępne ustalenia wskazują, że do katastrofy najprawdopodobniej przyczyniło się nadmierne obciążenie personelu: w czasie zderzenia tory lotu cywilnego samolotu i wojskowego helikoptera monitorował jeden kontroler ruchu, choć zwykle takie zadanie wykonuje dwóch ludzi. Od tamtej pory doszło do kolejnych wypadków śmiertelnych, m.in. pod Filadelfią, gdzie rozbił się helikopter transportujący do szpitala 11-letnią dziewczynkę i jej matkę.
Na razie wypowiedzenia otrzymują urzędnicy z krótkim stażem lub świeżo po zmianie miejsca zatrudnienia. Przynajmniej część z nich cieszyła się znakomitymi opiniami przełożonych, ale wyniki i wydajność nie mają tutaj znaczenia. Liczy się to, że można się ich łatwo pozbyć, bo mają ograniczone podstawy do zaskarżenia zwolnienia do sądu. Bardziej doświadczeni członkowie służby cywilnej są w praktyce bardzo trudni do usunięcia. Nawet jeśli popełnili jakieś przewinienie służbowe albo otrzymali fatalne oceny okresowe, przysługuje im wiązka ścieżek odwoławczych, które często kończą się wieloletnimi procesami. Ale nawet weterani biurokracji nie mogą być teraz spokojni o swoje losy zawodowe, bo zgodnie z nowym prezydenckim rozporządzeniem szefowie agencji muszą w ciągu miesiąca przygotować plany „szeroko zakrojonych redukcji personelu”. Nowego pracownika można będzie zatrudnić pod warunkiem, że czterech innych odejdzie. Wszystkie rekrutacje muszą też uzyskać akceptację Departamentu Efektywności Rządowej (DOGE) Elona Muska.
Testowanie władzy
Po objęciu władzy Donald Trump agresywnie zabrał się za obiecywane w kampanii czystki w federalnej biurokracji – „podziemnym państwie” (deep state), które oskarżał o torpedowanie swojej pierwszej kadencji i prześladowania po opuszczeniu Białego Domu. Odwetu spodziewać mógł się każdy, kto w jego oczach zgrzeszył nielojalnością rozumianą jako odmowa bezwzględnego podporządkowania się. W tle był też szerszy cel, który suflowało Trumpowi ultrakonserwatywne zaplecze: demontaż administracyjnego imperium w Waszyngtonie, które zdaniem ideologów MAGA uzurpowało sobie nowe uprawnienia, by narzucać Amerykanom progresywną agendę i dławić ich wolność nawałem regulacji. Dlatego republikański prezydent musi „agresywnie używać kompetencji egzekutywy, by przywrócić władzę narodowi”, jak pisał w kontrowersyjnej strategii Project 2025 Russ Vought, określający się mianem chrześcijańskiego nacjonalisty były lobbysta Heritage Foundation, a obecnie dyrektor Biura Zarządzania i Budżetu w Białym Domu.
Na pierwszy ogień poszli ludzie, których Trump postrzegał jako osobistych wrogów i przeciwników politycznych. Kilka dni po inauguracji zmuszono do odejścia z Departamentu Sprawiedliwości prokuratorów, którzy przyłożyli rękę do postawienia mu zarzutów karnych i pracowali przy śledztwie w sprawie ataku na Kapitol z 6 stycznia 2021 r. Po nich wylecieli „lewaccy radykałowie”, jak amerykański przywódca nazywa urzędników zajmujących się inicjatywami antydyskryminacyjnymi pod szyldem DEI (Diversity, Equity, Inclusion). Równolegle wstrzymano finansowanie programów federalnych do czasu sprawdzenia, czy nie promują one gender, aborcji i marksizmu. Nie był to przemyślany ruch: na Biały Dom spływały pozwy kwestionujące konstytucyjność takiego ruchu, a władze stanowe i organizacje obywatelskie alarmowały, że wkrótce skończą się pieniądze na komisariaty policji, dożywianie w szkołach i schroniska dla ofiar przestępstw. Sądy zareagowały błyskawicznie, orzekając, że prezydent nie ma prawa obcinać dekretem wydatków uchwalonych w budżecie przez Kongres.
Niektórzy biurokraci znaleźli się na celowniku Trumpa tylko dlatego, że mogliby hamować jego ekspansywny styl sprawowania władzy i tendencję do testowania granic uprawnień egzekutywy, np. wszczynając dochodzenia w sprawie korupcji czy nieetycznych praktyk. Kilka dni po zaprzysiężeniu prezydent usunął 12 inspektorów generalnych – wprzęgniętych w państwowe instytucje watchdogów, których zadaniem jest tropienie nadużyć: marnotrawstwa, defraudacji publicznych funduszy, konfliktów interesu itd. Zaraz po nich pracę stracił Hampton Dellinger, dyrektor Office of Special Counsel (OSC), urzędu odpowiedzialnego za ochronę sygnalistów i badanie ich zgłoszeń. Tutaj przed ekipą MAGA znowu pojawiły się problemy. O ile prezydent może dość swobodnie wymieniać szefów departamentów i większości agencji, a ci – dobierać sobie bliskich współpracowników, o tyle musi przedstawić przekonujące powody, żeby odwołać kogoś z kadencyjnej funkcji, której pełnienie wymaga niezależności. A Trump ich nie podał. Sędzia błyskawicznie przywróciła więc Dellingera do pracy, stwierdzając, że zwolnienie go bez przyczyny innej niż polityczna jest nielegalne. W odpowiedzi prawnicy Białego Domu zwrócili się do Sądu Najwyższego, aby zakazał niższym szczeblom „dyktowania prezydentowi, jak długo ma zatrudniać dyrektora agencji wbrew swojej woli”.
Jeśli wyrok będzie korzystny dla administracji, to może mieć konsekwencje również dla szefów innych niezależnych instytucji – np. Rezerwy Federalnej czy Federalnej Komisji Handlu. A w ostatnich latach zdominowany przez konserwatywnych sędziów SN skłaniał się ku poszerzaniu zakresu władzy wykonawczej. Najbardziej znamienny przykład to wyrok z 2024 r., w którym uznał, że nie można ścigać Trumpa za próbę odwrócenia wyniku wyborów, bo wszystkie działania prezydenta związane z pełnieniem urzędu są objęte immunitetem. Już teraz prawnicy i komentatorzy debatują, czy przywódca MAGA wykreował kryzys konstytucyjny, czy jego decyzje to balansujące na krawędzi legalności rozpychanie roli egzekutywy. Nie brakuje też głosów, że to nic innego niż zwrot w stronę autorytaryzmu.
Skok na instytucje
Kiedy prezydent wynajmował Elona Muska do pomocy w rozmontowaniu federalnej biurokracji, opisywał tę misję jako „Projekt Manhattan naszych czasów”. Niemniej strategie optymalizacji autorstwa technologicznego potentata na razie przyniosły więcej chaosu niż oszczędności. Na ekipę DOGE ściągnęły zaś oskarżenia o wrogie przejęcie Ameryki – tyle że z namaszczeniem demokratycznie wybranego przywódcy.
W ciągu miesiąca najbogatszy człowiek świata i jego brygada przebili się przez kolejne instytucje, aby zdobyć praktycznie nieskrępowany dostęp do państwowej infrastruktury. Zaczęło się od wkroczenia do federalnego biura czuwającego nad rekrutacjami, awansami i odejściami ze służby cywilnej – Office of Personnel Management (OPM). To z jego adresu pod koniec stycznia do 2,2 mln pracowników administracji spłynęła atrakcyjna finansowo oferta dobrowolnej rezygnacji (wynagrodzenie płatne do końca września) podszyta słabo zawoalowaną groźbą: większość agencji zostanie zredukowana, więc nie możemy wam zagwarantować, że zachowacie posadę. „Sposobem na zwiększanie dobrobytu Ameryki jest zachęcanie ludzi, aby przenosili się z mniej produktywnych stanowisk w sektorze publicznym do bardziej produktywnych zajęć w sektorze prywatnym” – napisano w e-mailu. Według Białego Domu z propozycji skorzystało ok. 75 tys. osób.
Taktyka działania DOGE wyglądała wszędzie tak samo. Dwudziestolatkowie – programiści, przeważnie byli współpracownicy i stażyści z firm Muska (Tesli, Boring Company, xAI) – wchodzili do systemów informatycznych i zasysali z nich dane o kadrach federalnych, nie wyłączając wrażliwych informacji (adresy, numery telefonów i ubezpieczenia społecznego, zarobki, pożyczki, oceny okresowe, dokumentacje lekarskie, historie dyscyplinarek…). Protokołami bezpieczeństwa ani zasadami ochrony prywatności się nie przejmowali, a tych, którzy zgłaszali krytyczne uwagi, posądzali o nielojalność i straszyli retorsjami. Pobrane dane wlewali do narzędzi sztucznej inteligencji, aby odfiltrować wydatki, które kolidują z ideologiczną wizją Białego Domu. Albo takie, które po prostu uznaje się teraz za zbędne. W dalszej perspektywie aplikacje AI mają podpowiadać, które stanowiska w administracji można automatyzować lub zastąpić inteligentnymi maszynami. W niektórych agencjach młodzi zausznicy Muska zapraszali też urzędników na 15-minutowe przesłuchania online – bombardowali ich pytaniami o to, dlaczego ich praca jest potrzebna i kto powinien dostać wypowiedzenie.
Skok na instytucje pociągnął za sobą lawinę konfliktów i pozwów sądowych. Najbardziej brutalnym poligonem dla efektywnościowych kuracji DOGE była Agencja USA ds. Rozwoju Międzynarodowego (U.S. Agency for International Development; USAID). Po tym, jak Biały Dom zamroził wypłatę funduszy pomocowych, ekipa miliardera okopała się w budynku instytucji, doprowadzając w kilka dni do jej paraliżu: 7 tys. rozsianych po świecie pracowników humanitarnych zostało zwolnionych lub wysłanych na przymusowe urlopy, a kilkaset kontaktów – głównie na realizację programów równościowych czy przeciwdziałanie zmianom klimatycznym – zerwanych.
Burzliwe sceny rozegrały się w Departamencie Skarbu, gdzie ludzie DOGE przejęli dostęp do systemu płatności, a wieloletniego urzędnika, który próbował stawiać im opór, wypchnęli na emeryturę. Musk uspokajał, że jego team chciał tylko wprowadzić mechanizmy ułatwiające wychwytywanie nieprawidłowości, ale kolejni sędziowie federalni widzieli to inaczej: ich zdaniem zezwolenie DOGE na buszowanie w federalnych przelewach wiąże się z ogromnym ryzykiem ujawnienia poufnych informacji. Przez system płatniczy Departamentu Skarbu przechodzą wydatki opiewające rocznie na ponad 6 bln dol. – od wynagrodzeń budżetówki i zasiłków społecznych po pieniądze na operacje wywiadowcze za granicą. Eksperci podkreślają, że dane o tych transakcjach mogą być łatwym łupem chińskich czy rosyjskich służb, jeśli przetwarza się je bez odpowiedniego szyfrowania. A w kwestiach bezpieczeństwa informatycy Muska nie są wiarygodni. Trudno o lepszy dowód niż uruchomiona naprędce strona doge.gov, na którą ekipa miliardera wrzuca statystyki o wydatkach administracji pod hasłem: „śledź swoje dolary w biurokracji”. Witryna miała tyle błędów i luk w kodzie źródłowym, że od razu została zhakowana.
Przynajmniej w jednym przypadku inwazja na rządowe bazy skończyła się wyciekiem materiałów niejawnych. W poniedziałek na stronie DOGE pojawiły się informacje dotyczące personelu i budżetu Narodowego Biura Rozpoznania (National Reconnaissance Office; NRO), agencji wywiadu prowadzącej najściślej strzeżone operacje satelitarne. Choć na dole witryny widnieje zastrzeżenie, że zamieszczone w niej dane nie uwzględniają m.in. armii i tajnych służb, technologiczny biznesmen nie może się tłumaczyć brakiem świadomości, że NRO jest częścią społeczności wywiadowczej – w 2021 r. SpaceX podpisał z agencją wart 1,8 mld dol. kontrakt na budowę sieci satelitów szpiegowskich.
Miliardy czy miliony
Trump i Musk forsują narrację, że państwo traci setki miliardów dolarów rocznie na wypłacaniu świadczeń oszustom i osobom martwym. Na spotkaniu z dziennikarzami w Gabinecie Owalnym prezydent wspomniał, że to może być nawet „blisko biliona dolarów”. A właściciel Tesli dorzucił, że w bazach agencji ds. zabezpieczenia społecznego (Social Security) widział aktywne konta 150-letnich Amerykanów.
Takie błędy rzeczywiście się zdarzają. Wynikają z tego, że w systemie brakuje aktów zgonów wielu osób, a przestarzałe oprogramowanie nie potrafi sobie z tym problemem poradzić. Ale nowy szef Social Security Lee Dudek zapewnił w odpowiedzi na insynuacje Muska, że przypadki przelewania emerytur 150-latkom to pomyłki popełniane niezwykle rzadko.
To oczywiście nie znaczy, że w administracji nie ma marnotrawstwa i wyłudzeń. Ich skala jest jednak o wiele mniejsza, niż sugeruje Biały Dom. W latach 2015–2022 wartość nieprawidłowo wypłaconych świadczeń z Social Security sięgnęła 72 mld dol. Nie trzeba informatyków DOGE, aby je wytropić. Są udokumentowane w raportach inspektorów generalnych – tych samych, których zwolnił Trump.
Musk chwali się, że jego cięcia przyniosły już Amerykanom 55 mld dol. oszczędności, co stanowi ok. 0,8 proc. wydatków z budżetu. Nie ma jednak sposobu, aby zweryfikować to twierdzenie. DOGE opublikował na razie jedynie cząstkowy wykaz umów, które rzekomo zostały wypowiedziane – na łączną kwotę 16 mld dol. Szybko się okazało, że i ona jest grubo przeszacowana. Największa pozycja widniejąca na liście to kontrakt zawarty w 2022 r. przez federalną agencję imigracyjną z firmą logistyczną z Wirginii. DOGE odnotował, że był on wart 8 mld dol., ale „New York Times” ustalił, że w rzeczywistości było to 8 mln dol. Na dodatek do zerwania umowy kontrahentowi wypłacono 2,5 mln zł, co daje 5,5 mln dol. oszczędności. ©Ⓟ