Była kolonia, niechętna zamorskim podbojom i zakładaniu własnych posiadłości na innych kontynentach, oddalona geograficznie od kolebki cywilizacji judeochrześcijańskiej, zawsze pamiętała o losie dawnej metropolii, Zjednoczonego Królestwa, które dość rychło i gwałtownie (jak na tak długie panowanie) skurczyło się do roli „mocarstwa przybocznego”. Ameryka straumatyzowana niezliczonymi wojnami i interwencjami, w które była zazwyczaj wciągana przez innych, rzadko kiedy zakończonymi sukcesami. A jeśli już – jak w przypadku obu wojen światowych – okupionymi morzem krwi.
Dyskutując dziś o narastających nastrojach izolacjonistycznych w USA, szczególnie w obozie najbardziej radykalnych trumpistów, nie powinniśmy zapominać, że nie jest to przypadłość ani nowa, ani charakterystyczna jedynie dla amerykańskiej prawicy. Polityczne elity w Stanach Zjednoczonych, po obu stronach ideolgicznej barykady, zawsze były bardziej wsobne, niż internacjonalistyczne, krocząc zresztą za skłonnościami całego społeczeństwa. Gdy Niemcy i Związek Sowiecki napadły na Polskę we wrześniu 1939 r., Instytut Gallupa zapytał respondentów, czy USA powinny wysłać armię i flotę do Europy. 71 proc. ankietowanych Amerykanów odpowiedziało „nie”. Gdy wiosną następnego roku niemieckie czołgi przetaczały się przez Francję, w podobnym sondażu odsetek przeciwników udziału w wojnie wzrósł do 93 proc. Trend odwrócił się dopiero po japońskim uderzeniu na Pearl Harbor, 7 grudnia 1941 r. „Czy prezydent Roosevelt powinien wypowiedzieć wojnę Niemcom i Japonii?” – spytał Gallup ponownie. Tym razem aż 91 proc. respondentów odpowiedziało „tak”.
Handel, nie armaty
Sięgnijmy pamięcią nieco bliżej, do lat 90. XX wieku. Kiedy świat zastanawiał się, co zrobić, aby zakończyć konflikt w Kosowie i ukrócić zbrodnie Slobodana Miloszevicia, amerykańska administracja do ostatniej chwili broniła się przed bezpośrednią interwencją zbrojną, uznając, że to sami Europejczycy powinni rozwiązać swój europejski problem. Kto był wówczas prezydentem USA? Demokrata Bill Clinton. W roku 2011, kiedy obalano libijskiego satrapę Muammara Kaddafiego, USA także wolały „dowodzić z tylnego siedzenia”. Kto był wtedy lokatorem Białego Domu? Demokrata Barack Obama. Amerykanie włączyli się aktywniej do operacji, gdy okazało się, że siły powietrzne największych europejskich mocarstw dość szybko zużyły wszystkie zapasy amunicji. Również demokrata i internacjonalista Joe Biden był tym, który wycofał amerykański kontyngent z Afganistanu w 2021 r. (gwoli ścisłości: decyzję podjął jego poprzednik Donald Trump). Dramatyczne sceny z lotniska w Kabulu już na zawsze pozostaną w annałach amerykańskich traum, związanych z „niechcianymi” wojnami, obok słynnego zdjęcia helikoptera startującego z dachu ambasady USA w Sajgonie czy amerykańskich lotników, torturowanych na ulicach Mogadiszu. Co więc wróży nadchodząca prezydentura republikanina?
Na początku grudnia, tuż po obaleniu syryjskiego dyktatora Baszara al-Asada, Donald Trump wydał na swojej plaformie społecznościowej Truth Social oświadczenie. Stwierdził w nim wyraźnie, że USA powinny się trzymać od tego konfliktu jak najdalej. Abstrahując od malowniczego – tradycyjnie – stylu prezydenta elekta, takie sformułowanie nie powinno dziwić. Trump, zarówno w trakcie swojej pierwszej kadencji, jak i podczas niedawnej kampanii wyborczej, podkreślał konieczność wycofania się Ameryki z tzw. forever wars, niekończących się wojen. W jego mniemaniu nie przynoszą one Stanom Zjednoczonym żadnych korzyści, a stanowią ogromne obciążenie finansowe i szkodzą reputacji USA.
Czy bez politycznego i militarnego zaangażowania na innych kontynentach możliwe jest utrzymanie przez USA pozycji hegemona? Można domniemywać, że w przekonaniu Trumpa Ameryka zachowa tę rolę, jeśli będzie narzucać reguły gry w światowym handlu, niekoniecznie zaś przy użyciu środków zbrojnych. Jeśli świat będzie się obawiał reakcji Waszyngtonu – na tyle, by Waszyngton nie musiał reagować. Oraz, jeśli sam Trump od czasu do czasu upokorzy tego czy innego przywódcę (tak jak uczynił niedawno w stosunku do premiera Justina Trudeau, nazywając go „gubernatorem stanu Kanada”), aby pokazać swoje geopolityczne muskuły, sugerując równocześnie, że to on sam jest hegemonem. A zatem hegemonem jest, w sposób naturalny, trumpowska Ameryka.
Sankcje i szantaże
Możemy się więc spodziewać przez najbliższe cztery lata szczególnego rodzaju amerykańskiej hegemonii. W mniejszej mierze opartej na potędze wojskowej, a w większej – na dominacji ekonomicznej. Administracja Trumpa wprowadzi wyższe cła na szereg produktów sprowadzanych m.in. z Chin i Unii Europejskiej. Będzie uporczywie bronić pozycji dolara w światowym krwiobiegu gospodarczym. Będzie zwiększać naciski i poszerzać swoje wpływy w takich instytucjach, jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Nakładać sankcje na państwa, firmy, na polityków i oligarchów. Redukować składki lub całkiem wycofywać się z kontrybucji do najróżniejszych organizacji międzynarodowych, wedle własnego, politycznego widzimisię. Oraz wspierać – z jeszcze większą determinacją – zagraniczną ekspansję amerykańskich firm. Nie stroniąc niekiedy od jawnego szantażu. Wystarczy przypomnieć wypowiedź wiceprezydenta elekta J.D. Vance’a, który niedługo po wyborach zagroził Unii Europejskiej „konsekwencjami”, jeśli ta ograniczy na swoim terytorium działalność platformy X (należącej do najbliższego doradcy Donalda Trumpa, Elona Muska).
Krótko mówiąc: nowy rząd 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych będzie się starał uprzykrzać życie swoim prawdziwym i wyimaginowanym przeciwnikom nie przy pomocy swoich lotniskowców, abramsów czy F-35, lecz za pośrednictwem Departamentu Skarbu i Departamentu Handlu. Osłaniając własne interesy i rozszerzając „sferę wolności” w świecie. Jak pisze w znakomitej „Historii amerykańskiej dyplomacji” Robert B. Zoellick, były zastępca sekretarza stanu i były szef Banku Światowego, „od najwcześniejszych dni swojej niepodległości Amerykanie postrzegali handel jako symbol wolności. Ojcowie założyciele wierzyli, że nowe reguły globalnego handlu przyczynią się do stworzenia nowego systemu międzynarodowego, że nie będą jedynie skutecznym narzędziem prowadzenia polityki ekonomicznej”.
O ile jednak Ameryka pozostanie jeszcze przez dekady hegemonem gospodarczym i militarnym, nawet nie uciekając się do zamorskich ekspedycji zbrojnych, o tyle w przypadku światowego wyścigu technologicznego to zadanie będzie dużo trudniejsze.
Koneksje i alianse
W wielu obszarach Ameryce depczą po piętach Chiny. W niektórych już ją wyprzedziły. Co, rzecz jasna, wywołuje u elit w Waszyngtonie zrozumiały niepokój. Zwalczanie kradzieży własności intelektualnej, ograniczanie działalności telekomunikacyjnego giganta Huawei czy ByteDance (właściciela TikToka) w Stanach Zjednoczonych, to nie tylko reakcja na bieżące zagrożenia, lecz także element wojny technologicznej. W tym kontekście kolejnym ważnym sygnałem jest stała obecność u boku prezydenta elekta wspomnianego Elona Muska oraz rola, jaką odgrywa najbogatszy człowiek świata w kształtowaniu amerykańskiej polityki. Formalnie Musk ma jedynie nadzorować proces odchudzania amerykańskiej biurokracji, de facto jednak stał się symbolem kolejnego skoku cywilizacyjnego USA, jako założyciel firmy SpaceX i wizjoner na nowo podbijający kosmos.
Trump zapewne chciałby trafić do podręczników historii jako ten prezydent, który skutecznie wykorzenił tzw. deep state, rozwiązał kryzys imigracyjny na południowej granicy USA, zakończył kilka konfliktów (z wojną rosyjsko-ukraińską w pierwszej kolejności) oraz wysłał ludzi na Marsa. I jako ten, który utrzymał hegemoniczną pozycję Ameryki, bez ponoszenia zbyt wysokich kosztów.
Tutaj jednak pojawia się następne pytanie. Dotychczas Stany Zjednoczone przewodziły wolnemu światu także dzięki sojusznikom, głównie państwom należącym do NATO, ale też Japonii, Korei Południowej, Australii czy Nowej Zelandii (te ostatnie dwa kraje, obok USA, Wlk. Brytanii i Kanady, są częścią nieformalnego aliansu „Five Eyes”, opartego na wymianie informacji wywiadowczych). Czy USA pod wodzą Trumpa będą nadal liderem i wyrocznią, rozluźniając jednocześnie więzi z najbliższymi partnerami? Czy sam Trump jest świadomy, iż amerykańska potęga to także wynik trwałych geopolitycznych koneksji i że bez lojalności wspomnianych wyżej państw możliwości oddziaływania USA w wielu miejscach globu byłyby dużo mniejsze? Jego niedawne zapowiedzi, iż gotów byłby wycofać Stany Zjednoczone z NATO, sugerują, iż ta świadomość jest dość niska.
Dla przykładu: Trump często beształ Niemcy (szczególnie, gdy kanclerzem była Angela Merkel) za niedostateczne wydatki na zbrojenia oraz uzależnienie od dostaw surowców z Rosji. Skądinąd, krytyka ze wszech miar słuszna. Wybiegnijmy jednak w przyszłość i wyobraźmy sobie scenariusz, w którym rząd w Berlinie, zdominowany np. przez Alternative für Deutschland, zażąda usunięcia wojsk amerykańskich znad Renu, likwidacji bazy w Ramstein i paru kolejnych. Strzał w stopę niemieckich władz? Owszem, ale byłoby to też poważne nadwerężenie hegemonicznej pozycji USA w Europie i w jej najbliższym sąsiedztwie. A czy Amerykanie byliby w stanie przeciwstawić się rosyjskiej agresji na Ukrainie, dostarczając uzbrojenie Kijowowi, bez udziału Polski i bez logistycznego wsparcia, choćby poprzez lotnisko w Jasionce? Czy będą w stanie skutecznie powstrzymywać regionalną ekspansję Chin, jeśli Trump podejmie decyzję o ograniczeniu wojskowej obecności USA na Dalekim Wschodzie? Wszak podczas kampanii prezydenckiej kilkakrotnie groził, iż wycofa 40 tys. żołnierzy z Półwyspu Koreańskiego, jeśli Seul nie zacznie płacić 10 mld dol. rocznie na ich utrzymanie. Kolejny sojusznik na celowniku Trumpa to Australia. Prezydent elekt stwierdził kilka miesięcy temu, iż zażąda odwołania ambasadora tego kraju w Waszyngtonie, byłego premiera Kevina Rudda, ponieważ w przeszłości wypowiadał się on niezbyt przychylnie na temat zdolności intelektualnych Trumpa. Obecny szef australijskiego rządu ogłosił, iż nie ugnie się pod naciskiem, jednak, jak wiadomo, Trump potrafi być uparty. Czy doprowadzi do dyplomatycznego kryzysu z Canberrą tylko z powodu osobistego urazu?
Charyzma to za mało
Kiedy George H. W. Bush wygrał wybory w 1988 r., jego szef dyplomacji James III Baker namówił go, aby w pierwszych miesiącach kadencji spotkał się z przywódcami wszystkich pozostałych 15 państw członkowskich NATO. Dzisiaj trudno byłoby sobie wyobrazić taki gest ze strony Trumpa, nawet biorąc poprawkę na historyczne okoliczności – prezydentura Busha seniora przypadła na ostatni rozdział zimnej wojny. Z drugiej strony trudno oprzeć się wrażeniu, że w kontekście zimnej wojny 2.0, tym razem z dwoma głównym rywalami, Chinami i Rosją, napięcia i wyzwania są dziś podobne, jak te sprzed blisko 40 lat.
Zacytujmy raz jeszcze Roberta B. Zoellicka: „Dla Trumpa Europa to przede wszystkim ekonomiczny konkurent”. Kanada zaś, dodajmy, to „stan, zarządzany przez gubernatora”. Korea Południowa – państwo korzystające bezczelnie i za darmo z militarnego parasola Stanów Zjednoczonych. ONZ – organizacja żerująca od dekad na amerykańskiej hojności i naiwności. Jeśli najbliżsi doradcy Trumpa nie zaczną go przekonywać, iż bez sojuszników (także takich jak Polska) hegemonia USA może zostać rychło obalona, że jego własna charyzma nie wystarczy, by wszyscy lojalnie podążali za Ameryką, wkroczymy w zupełnie nową erę światowej polityki. ©Ⓟ