W ostatnim ćwierćwieczu dwukrotnie zdarzyło się tak, że prezydentem Stanów Zjednoczonych został kandydat, który otrzymał mniej głosów w głosowaniu powszechnym. Dwukrotnie dotyczyło to republikanina. Było tak w 2000 r., gdy George W. Bush pokonywał Ala Gore’a, oraz w 2016 r. w starciu Donalda Trumpa z Hillary Clinton. Ostatnim kandydatem Partii Republikańskiej, który wygrał głosowanie powszechne, był George W. Bush 20 lat temu.
Dzieje się tak, bo wyboru prezydenta w USA formalnie dokonuje Kolegium Elektorów, konstytucyjny organ państwowy, od lat 60. XX w. liczący 538 elektorów. By zasiąść za biurkiem Resolute, trzeba w tym organie mieć większość, czyli 270 głosów (teoretycznie możliwy jest remis 269:269; wówczas prezydenta wybiera Izba Reprezentantów, a wiceprezydenta Senat). Gdy Amerykanin idzie głosować, na karcie wyborczej ma przedstawione imiona i nazwiska kandydatów. Ten z polityków, który zdobędzie w danym stanie więcej głosów, wygrywa w nim i uzyskuje w większości przypadków wszystkie głosy elektorskie przypadające w tym cyklu wyborczym na ten stan, co jest nazywane zasadą „zwycięzca bierze wszystko”. Wyjątki stanowią Maine i Nebraska – tam dwa głosy elektorskie są przyznawane kandydatowi, który wygrywa wybory w całym stanie, a pozostałe są rozdzielane zgodnie z wynikami w poszczególnych okręgach.
W praktyce więc, jeśli w Pensylwanii Kamala Harris zdobędzie o jeden głos więcej niż Donald Trump, otrzyma poparcie wszystkich 19 elektorów stanowych, a jej rywal żadnego. Liczba głosów elektorskich zależy od liczby ludności i podlega zmianom. Liczący 30 mln mieszkańców Teksas ma w tym cyklu 40 głosów, o dwa więcej niż cztery lata temu, a półmilionowe Wyoming – 3. Główną konsekwencją tego unikalnego systemu jest to, że kandydaci na najwyższy urząd koncentrują kampanię niemal wyłącznie na swing states, czyli stanach remisowych, wahających się, w których partie zaciekle walczą o przewagę.
Demokraci nie muszą się przejmować liberalną Kalifornią, bo są jej pewni, podobnie jak republikanie są pewni wygranej w konserwatywnej Alabamie. Kampanie wyborcze są tu mniej intensywne. W tym roku za swing states, które będziemy uważnie śledzić w wyborczą noc, są uznawane: Arizona, Georgia, Karolina Północna, Michigan, Nevada, Pensylwania oraz Wisconsin. Nie jest już takim stanem Floryda, od kilku lat stanowiąca pewny stan czerwony – od koloru Partii Republikańskiej. Łącznie stany remisowe mają obecnie 93 głosy elektorskie, nieco ponad 18 proc. wszystkich.
Zdarzają się sytuacje, w których elektor odda głos na innego kandydata, niż powinien, ale nigdy nie zaważyły one na ostatecznym wyniku wyborów prezydenckich. W większości stanów istnieją zresztą przepisy mające zapobiec takim sytuacjom lub nakładające kary na wiarołomnych elektorów. 6 stycznia 2020 r. proces ostatecznego wyboru próbował powstrzymać przegrany Trump. Gdy Kongres zebrał się, by zatwierdzić wyniki Kolegium Elektorskiego, a więc przeprowadzić ceremonialne liczenie głosów elektorskich, odchodzący prezydent wezwał do marszu na Kapitol. Skończyło się traumatycznym dla Amerykanów wtargnięciem zwolenników republikanina do siedziby Kongresu. W sierpniu 2023 r. specjalny prokurator Jack Smith postawił Trumpowi zarzuty federalne dotyczące spisku mającego na celu zakłócenie zatwierdzenia głosów oraz nakierowanego na pozbawienie obywateli prawa głosu.
To, że Ameryka nie wybiera prezydenta w głosowaniu powszechnym, co cztery lata budzi ożywione dyskusje medialne. Zwolennicy Kolegium Elektorów wskazują, że system odzwierciedla federalną strukturę USA i daje mniejszym stanom większy wpływ na wybór prezydenta. Przeciwnicy dowodzą, że Kolegium Elektorskie zniekształca zasadę równości głosów, gdyż głosy obywateli w różnych stanach mają różną wagę.
Dla jednych więc Kolegium Elektorów, funkcjonujące tak, jak wymyślili to sobie ojcowie założyciele, jest integralnym elementem amerykańskiej demokracji, dla innych anachronizmem, który nie odpowiada współczesnym realiom politycznym. Jego likwidacja wymagałaby jednak zmiany konstytucji, co obecnie jest scenariuszem z gatunku political fiction. ©℗