Izraelskie ataki na Liban to cios dla Hezbollahu, ale najprawdopodobniej nie wpłyną one znacząco na działalnośćorganizacji.

Sytuacja na pograniczu izraelsko-libańskim z każdym dniem się pogarsza. We wtorek obie strony – Hezbollah i Siły Obronne Izraela (IDF) – kontynuowały wymianę ognia, a władze liczyły straty. W trwającej od poniedziałku izraelskiej operacji „Strzały Północy” zginęło co najmniej 558 osób. Według libańskiego ministerstwa zdrowia tylko w poniedziałkowych nalotach na ten kraj odnotowano 492 zgonów. UNICEF szacuje, że wśród zabitych znalazło się co najmniej 35 dzieci. Był to najgorszy dzień pod względem liczby ofiar śmiertelnych od zakończenia wojny, którą oba państwa stoczyły w 2006 r.

Libańskie szpitale są przeciążone, a szkoły zamieniły się w tymczasowe schroniska dla przesiedleńców. Mieszkańcy położonych na południu Libanu miejscowości masowo uciekają na północ w obawie przed inwazją. Na nastroje wpływają wypowiedzi izraelskich elit politycznych, które przekonują, że wojna w Strefie Gazy powoli dobiega końca, a ich uwaga przenosi się na północną granicę z Libanem. „Chociaż Liban ma flagę i instytucje polityczne, nie spełnia definicji państwa” – napisał na portalu X minister ds. diaspory Amichai Chikli, sugerując, że IDF ma prawo przejmować obszary, z których Hezbollah wystrzeliwuje rakiety w kierunku Izraela.

Na ten moment Tel Awiw ogranicza się jednak do intensywnych ostrzałów i operacji wymierzonych w Hezbollah. W Izraelu nie ma zgody co do tego, czy wojna na pełną skalę jest właściwym rozwiązaniem. Julien Barnes-Dacey z European Council on Foreign Relations tłumaczy w rozmowie z DGP, że takim scenariuszem zainteresowani są wojskowi, ale premier Binjamin Netanjahu nie jest do niego przekonany. – Z moich informacji wynika, że jest on zdecydowanie bardziej ostrożny niż większość izraelskiego establishmentu bezpieczeństwa – wyjaśnia.

Nie wiadomo, czy Izraelczycy uznają efekty dotychczasowych działań za wystarczające, choć w ciągu niecałego tygodnia Izrael zdołał osłabić zarówno systemy łączności Hezbollahu, jak i łańcuch dowodzenia.

Ubiegłotygodniowe eksplozje pagerów i krótkofalówek, z których korzystali na co dzień członkowie organizacji, ograniczyły ich możliwość komunikowania się. W rezultacie władze bojówki przeniosły się do podziemia, licząc, że będą tam bezpieczne. Ale zaledwie kilka dni później w przeprowadzonym na obrzeżach Bejrutu ataku zginął dowódca operacyjny Hezbollahu Ibrahim Akil, który przejął zarządzanie od zabitego niecałe dwa miesiące wcześniej Fuada Szukra. Wraz z nim zginęła większość przywódców sił Redwan, jednostki odpowiedzialnej za operacje specjalne i infiltrację Izraela.

IDF opublikował grafikę, z której wynika, że w dotychczasowych atakach zginęło już sześciu z dziewięciu przywódców Hezbollahu. Choć eksperci podkreślają, że lista ta jest selektywna i nie uwzględnia wszystkich kluczowych przedstawicieli bojówki, działania państwa żydowskiego wskazują na skuteczność jego wywiadu.

Spośród założycieli struktury wojskowej Hezbollahu przetrwał już bowiem tylko Ali Karaki, odpowiedzialny za front południowy. Od śmierci Szukra i Akila jest uznawany za najważniejszego dowódcę wojskowego bojówki.

W Karakiego wymierzony został poniedziałkowy atak na obrzeża Bejrutu. Był to czwarty nalot na stolicę Libanu od 8 października 2023 roku, Hezbollah przekazał jednak w oświadczeniu, że izraelska próba się nie powiodła, zapewniając, że Karaki jest bezpieczny. „Operacja ta ilustruje jednak determinację Izraela do konfrontacji z wojskowym przywództwem partii” – pisze Salah Hijazi na łamach libańskiego dziennika „L’Orient Jour”.

Ataki na wysokich rangą członków to cios dla organizacji, ale Hezbollah został zaprojektowany tak, aby szybko i płynnie zastępować nawet swoich najważniejszych dowódców. Niewiele wskazuje na to, by operacje państwa żydowskiego znacząco wpłynęły na działalność grupy.

Tym bardziej że na przestrzeni ostatnich lat wzrosła liczba bojowników. Sekretarz generalny Hezbollahu Hasan Nasr Allah utrzymuje, że w razie wojny jego grupa może powołać pod broń 100 tys. osób. Liczby te są jednak najpewniej zawyżone. Z szacunków Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych w Waszyngtonie (CSIS) wynika, że Hezbollah ma ok. 30 tys. aktywnych bojowników i do 20 tys. rezerwistów. Znaczna część z nich ma doświadczenie z walk w Syrii. „Umożliwiło to Hezbollahowi rozwinięcie kompetencji wykorzystywanych przez konwencjonalne armie” – ocenia think tank.

Izrael oficjalnie utrzymuje, że dąży do „eskalacji w celu deeskalacji” i zmuszenia swojego przeciwnika do dyplomatycznego rozwiązania, które zakładałoby wycofanie się Hezbollahu z terenów przygranicznych. Michael Young z biura Carnegie Endowment for International Peace w Bejrucie mówi nam, że bojownicy zapewne zgodzą się na pewne kosmetyczne zmiany w ramach negocjacji. – To znaczy, że mogliby przystać na propozycję Amerykanów i wycofać się z położonych na południu miejscowości. Sęk w tym, że bardzo szybko do nich wrócą – komentuje.

Izraelskie media narzekają zaś na brak realnej strategii wobec Libanu. „Izrael pędzi z szeroko otwartymi oczami na wojnę z wyboru, nie wiedząc, kto będzie ministrem obrony i jaki jest stan gotowości IDF, przy najsłabszym w historii wsparciu międzynarodowym i zrujnowanym froncie wewnętrznym” – pisze Zvi Bar'el na łamach „Ha-Areca”. ©℗