W nocy z soboty na niedzielę Izrael i Hezbollah wzajemnie ostrzeliwały swoje terytoria. Była to najbardziej brutalna wymiana ognia od ubiegłorocznego ataku Hamasu na terytorium Izraela, który doprowadził nie tylko do wojny w Strefie Gazy, lecz także do wzrostu napięć w całym regionie. W izraelskich miastach syreny rozbrzmiewały przez całą noc, gdy z Libanu i Iraku wystrzelono rakiety i pociski, z których większość została przechwycona przez izraelskie systemy obrony powietrznej. Hezbollah poinformował za pośrednictwem komunikatora Telegram, że zaatakował m.in. bazę lotniczą Ramat David w odpowiedzi na „powtarzające się izraelskie ataki na Liban”.
Izraelskie wojsko stwierdziło zaś, że uderzyło w ok. 290 celów na terytorium Libanu, w tym tysiące wyrzutni rakietowych należących do libańskiej bojówki. Władze kraju zapowiedziały, że będą kontynuować tego typu działania przeciwko sąsiadowi.
Z kolei w piątkowych atakach Izraela na stolicę Libanu zginęło 37 osób, w tym 3 dzieci – podały władze kraju. Celem ostrzału, do którego doszło w gęsto zaludnionej, szyickiej dzielnicy Bejrutu był Ibrahim Aqil, przywódca elitarnych sił specjalnych Radwan, jednostki wchodzącej w skład Hezbollahu.
Organizacja, która funkcjonuje w Libanie zarówno jako partia polityczna, jak i bojówka, potwierdziła śmierć Aqila, dodając, że w izraelskim nalocie zginęło w sumie 16 członków Hezbollahu. „Wojskowy łańcuch dowodzenia Hezbollahu został niemal w całości zlikwidowany po tym, jak wyeliminowaliśmy tuzin ważnych terrorystów. Będziemy kontynuować działania przeciwko każdej organizacji terrorystycznej, która stanowi zagrożenie dla naszych cywilów” – przekazały Siły Obronne Izraela (IDF) na portalu X.
Był to ostatni z serii ataków, które wstrząsnęły Libanem w ubiegłym tygodniu. Przypomnijmy, że we wtorek doszło do zsynchronizowanego ataku, w ramach którego na terytorium całego kraju eksplodowały tysiące pagerów. Następnego dnia historia się powtórzyła. Tym razem wybuchły jednak urządzenia walkie-talkie.
Z informacji podawanych przez Libańczyków wynika, że wszystkie wybuchy nastąpiły w ciągu pół godziny i zostały poprzedzone sygnałem dźwiękowym, który miał skłonić ofiary do sięgnięcia po urządzenie i spojrzenia na ekran. Na nagraniach widać, że niektórzy stracili w wyniku eksplozji palce, inni mają obrażenia twarzy lub odnieśli rany w miejscach, gdzie znajdują się kieszenie spodni.
Ataki były wymierzone przede wszystkim w członków Hezbollahu. Na początku roku przywódca organizacji Hasan Nasrallah ograniczył bowiem korzystanie ze smartfonów, które postrzegał jako podatne na izraelską inwigilację. W wyniku obu eksplozji zginęły co najmniej 42 osoby, w tym cywile i dzieci. Kilka tysięcy Libańczyków zostało rannych.
Na wojnie sobie nie poradzimy
Hezbollah o rozlew krwi obwinił Izrael. Premier Libanu Nadżib Mikati określił działania Tel Awiwu jako „poważne naruszenie suwerenności Libanu i przestępstwo według wszelkich standardów”. Wydarzenia te potępili również międzynarodowi przywódcy, w tym szef unijnej dyplomacji Josep Borrell i sekretarz generalny ONZ António Guterres.
Wzrosły bowiem obawy, że trwający od października ub.r. konflikt na linii Izrael–Hezbollah, który toczy się w cieniu brutalnych walk w Strefie Gazy, przerodzi się w wojnę na pełną skalę. – Istnieje ryzyko, że będziemy świadkami pożogi, która może przyćmić nawet dotychczasowe zniszczenia i cierpienia – komentowała w piątek podsekretarz generalna ONZ Rosemary DiCarlo.
Michael Young z biura think tanku Carnegie Endowment for International Peace w Bejrucie tłumaczy DGP, że Liban nie jest gotowy na wielką wojnę. – Ubiegłotygodniowe ataki doprowadziły do całkowitego przeciążenia systemu opieki zdrowotnej, mimo że były to wyłącznie pojedyncze incydenty. To pokazuje, że Liban nie poradzi sobie na wojnie, w której będziemy mieć do czynienia z tysiącami ofiar – mówi.
Położony w basenie Morza Śródziemnego kraj od lat boryka się ze splotem kryzysów polityczno-gospodarczych. Hiperinflancja sprawiła, że obecnie ok. 80 proc. obywateli żyje w biedzie, a prąd jest dostępny wyłącznie przez kilka godzin dziennie. Ze względu na spory polityczne od niemal dwóch lat Libańczycy nie mają prezydenta, a władzę sprawuje rząd tymczasowy, co utrudnia przeprowadzenie jakichkolwiek reform i poprawę sytuacji gospodarczej.
Preludium do wojny?
Izraelczycy oficjalnie przekonują, że wojna w Strefie Gazy powoli dobiega do końca, a ich uwaga przenosi się na północną granicę z Libanem. Minister obrony Jo’aw Galant powiedział w ubiegłym tygodniu, że wojna w regionie wkracza w „nową fazę”. – Środek ciężkości przesuwa się na północ – stwierdził. Wtórował mu szef izraelskiej armii gen. Herzi Halewi. – Mamy wiele możliwości, których jeszcze nie aktywowaliśmy. Cena dla Hezbollahu musi być wysoka – powiedział.
Ich wypowiedzi zbiegły się w czasie z ogłoszeniem nowego celu wojny. Izrael stwierdził w poniedziałek, że chce umożliwić powrót do domów mieszkańcom północnej części kraju, gdzie od października 2023 r. dochodzi do regularnej wymiany ognia z Hezbollahem. Z położonych niedaleko granicy miejscowości ewakuowano ok. 60 tys. ludzi. Po drugiej stronie do ucieczki zostało zmuszonych ponad 90 tys. Libańczyków, których domy znajdowały się w zasięgu izraelskiego ostrzału.
– Nie wydaje mi się, że Izrael próbował za pośrednictwem ubiegłotygodniowych ataków sprowokować wojnę – ocenia Young. Jego zdaniem Izraelczycy mogą w ten sposób dążyć do zmuszenia Hezbollahu do negocjacji. Chodzi o to, by libańscy bojownicy zgodzili się wycofać z przygranicznych obszarów.
Według UNIFIL, czyli Tymczasowych Sił Zbrojnych ONZ w Libanie, rozwiązanie pokojowe zostanie umożliwione wdrożenie rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1701. Dokument ten zakończył konflikt między Izraelem a Hezbollahem w 2006 r. i zakłada, że jedynymi siłami obecnymi w południowym Libanie mogą być libańska armia i misja ONZ.
– Izrael chce umożliwić powrót mieszkańców do miejscowości na północy kraju, ale nie będzie w stanie osiągnąć tego w sposób militarny. Jeśli dojdzie do wojny, Hezbollah zniszczy miasta północnego Izraela w taki sam sposób, w jaki Izrael zniszczył miasta południowego Libanu. Innymi słowy, miną lata, zanim ktokolwiek będzie mógł tam z powrotem zamieszkać – komentuje Young.
Podobnego zdania jest Julien Barnes-Dacey z European Council on Foreign Relations, który uważa, że wojną na pełną skalę nie są dziś zainteresowane ani Hezbollah, ani Izrael. – Istnieje poważne ryzyko, że obie strony zostaną wciągnięte w szerszy i bardziej bezpośredni konflikt. Jednak ostatnie działania Izraela nie są w mojej ocenie preludium do wojny – wskazuje.
Jak twierdzi, tego typu eskalacja napięć pozwala Tel Awiwowi utrzymać dominację, dzięki której próbuje osłabić Hezbollah. Zdaniem Barnesa-Daceya do wojny przeciwko Libanowi premiera Binjamina Netanjahu próbuje namówić jednak część establishmentu wojskowego. – Oni chcą zadać poważny cios Hezbollahowi, a ograniczona interwencja nie pomoże w osiągnięciu tego celu. Hezbollah jest znacznie lepiej uzbrojony niż kiedykolwiek wcześniej. Nie da się go osłabić bez dużej, długiej i potencjalnie bardzo kosztownej operacji wojskowej w Libanie – przekonuje ekspert. ©℗