Wybuch pełnoskalowej inwazji rosyjskiej w Ukrainie zmobilizował państwa członkowskie i unijne instytucje do chwilowego zjednoczenia pod jedną banderą. Choć od samego początku w gronie „27” znajdowali się jawni i bezpośredni sceptycy wobec unijnej linii wsparcia Kijowa, jak i ci, którzy do końca wierzyli, że stary porządek nie upadnie, a inwazja jest chwilowym kaprysem Putina, to przeważała jednomyślność.

Kolejne pakiety sankcji, integracja Ukrainy z UE, odcięcie się od rosyjskich węglowodorów postępowały przez pierwszy rok wojny względnie spójnie i szybko. Po tym przedłużonym miesiącu miodowym różnice interesów, różnice podejścia do kwestii bezpieczeństwa i partnerstw międzynarodowych zaczęły wybrzmiewać, aż znalazły ujście przy okazji końca kadencji unijnych instytucji.

Najdobitniejszym przykładem tego jest prezydencja węgierska, która częściowo już została zbojkotowana przez państwa członkowskie i instytucje UE po rozmowach Viktora Orbána z Putinem i Xi Jinpingiem bez konsultacji z innymi liderami. Orbán nie tylko przekroczył swój mandat jako premiera kraju sprawującego przewodnictwo w Unii, lecz także pokazał, że wewnętrznie nie grożą za to żadne konsekwencje. Podobnie jak za domaganie się importu rosyjskiej ropy, na którą zarówno Węgrzy, jak i Słowacy otrzymali odstępstwa od unijnych sankcji. Odstępstwa, które miały w krótkim okresie zagwarantować tym państwom bezpieczeństwo energetyczne i w dłuższej perspektywie pozwolić na znalezienie alternatywnych kierunków dostaw. Po dwóch latach widać, że ten mechanizm nie sprawdził się, a w przyszłości będzie jedynie pogłębiał erozję jednolitego stanowiska nie tylko wobec partnerstw z państwami trzecimi, lecz także wobec strategicznych kierunków polityki handlowej.

To ostatnie rzuca się w oczy, szczególnie jeśli spojrzymy na relacje państw członkowskich z Chinami. Minęło już wiele miesięcy od przedstawienia nowej strategii na współpracę z Państwem Środka przez von der Leyen i właściwie strategia ta nie przyniosła żadnych efektów. Wychodzące z Inicjatywy Pasa i Szlaku Włochy jawiły się jako jedno z państw, które pierwsze przyswoiło suflowany przez Brukselę „decoupling”, czyli uniezależnienie się od Pekinu w kluczowych obszarach gospodarki. Tymczasem po kilkudniowej wizycie szefowej włoskiego rządu Giorgii Meloni w stolicy Chin okazuje się, że Rzym otwiera z Pekinem nowy rozdział relacji handlowych. W tym samym czasie Bruksela próbuje poniekąd wymusić na Chinach transfer technologii do Europy, wszczynając postępowanie dotyczące subsydiowania produkcji samochodów elektrycznych, a jednocześnie państwa członkowskie same sprowadzają inwestycje i chińskie fabryki na swoje terytorium. Komisja Europejska przyznaje, że nie jest w stanie z tym nic zrobić. A pracownicy dyrekcji generalnej ds. handlu w nieoficjalnych rozmowach z nami przyznają, że jest to kwestia, na którą instytucje unijne nie mają wpływu i nadal będą w pełni zależne od woli państw członkowskich.

Wewnętrzne różnice w polityce zagranicznej i polityce handlowej to jedno, natomiast spójny głos płynący z UE to druga kwestia. A z uzyskaniem jednomyślnej odpowiedzi ze strony państw Unii problemy ma dziś nawet Ukraina, zapewniana przy każdej możliwej uroczystości i wystąpieniu przez von der Leyen o nieustannym wsparciu. Tymczasem to wsparcie w praktyce oznacza, z jednej strony, pokaźny transfer sprzętu i broni z Niemiec czy Holandii, a z drugiej groźby wstrzymania eksportu oleju napędowego ze Słowacji czy znikome zaangażowanie większości państw Południa. Trudno nie odnieść wrażenia, że Wołodymyr Zełenski traktuje dziś spotkania z przedstawicielami unijnych instytucji i większości państw członkowskich (z wyjątkiem może Francji i Niemiec) kurtuazyjnie, jako element codziennych obowiązków, a nie dyskusję z partnerami, którzy pomogą mu wygrać wojnę. Unia nie jest w stanie podjąć szybkich decyzji nie z powodu nadmiaru biurokracji i krótkowzroczności technokratów, ale po prostu ze względu na rozbieżności między państwami, których nikt obecnie nie jest w stanie okiełz nać.

I to kryzys przywództwa jest dziś powodem ponownego rozchwiania europejską łódką, a nie traktatowe zapisy utrzymujące zasadę weta. Oczywiście w najbliższych miesiącach prawdopodobnie znów będziemy obserwować powolne dryfowanie wielkiej koalicji w Parlamencie Europejskim do zmiany traktatu m.in. pod kątem zniesienia zasady jednomyślności, ale trwający wiele lat proces reformy traktatowej nie jest chyba najlepszą odpowiedzią na bieżące problemy. O tym, jak krótka jest dziś europejska ławka liderów, mogą świadczyć choćby wybory w kluczowych instytucjach, w tym Komisji i Parlamencie, gdzie nikt na poważnie nie rzucił wyzwania zmiany status quo.

Tak jak Zełenski coraz chętniej spogląda w kierunku Pekinu, gdzie szuka klucza do zakończenia wojny, tak Xi Jinping postanowił powrócić do strategii indywidualnych negocjacji z państwami członkowskimi w miejsce uciążliwych rozmów z Brukselą. W przypadku potencjalnego zwycięstwa wyborczego Donalda Trumpa sprawy nabiorą jeszcze większej i prawdopodobnie niekorzystnej dla UE dynamiki – w poprzedniej kadencji kandydat republikanów na fotelu prezydenckim notorycznie ignorował unijne instytucje i również wolał rozmawiać z poszczególnymi przywódcami, wśród których najwyżej, jak się wydaje, ceni dziś Viktora Orbána. Żeby odzyskać powagę w światowej układance i miejsce przy stole, UE będzie musiała wykonać dużą i trudną pracę. ©℗