Dyskusje o uregulowaniu zasad migracji trwały od kryzysu w 2015 r. Komisja spieszyła się, by zdążyć przed czerwcowymi eurowyborami.

Ministrowie państw członkowskich Unii Europejskiej, mimo sprzeciwu Polski i Węgier oraz częściowo Słowacji, przyjęli wczoraj pakt o migracji i azylu, który będzie regulował politykę migracyjną Wspólnoty, w tym zarządzanie nielegalnym napływem ludzi. W toku kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego migracja miała się stać orężem prawicy, jednak na razie nie stała się tematem gorących dyskusji.

Inaczej jest w Polsce, gdzie Prawo i Sprawiedliwość, za którego rządów pakt negocjowano, i Koalicja Obywatelska, której rząd ostatecznie odmówił złożenia podpisu pod dokumentem, przerzucają się odpowiedzialnością za jego treść i przyjęcie. Premier Donald Tusk twierdzi przy tym, że nowe przepisy migracyjne nie obejmą Polski. – Polska nie przyjmie z tego tytułu żadnych imigrantów. Polska przyjęła setki tysięcy migrantów w związku z wojną rosyjsko-ukraińską – przekonywał szef rządu na wczorajszej konferencji prasowej. Reformę przyjęto niejednomyślnie, na co pozwalały przepisy. Problemem jest jednak fakt, że niezależnie od tego, co znalazło się w pakcie, a czego w nim zabrakło, o jego skuteczności dowiemy się dopiero, kiedy zacznie obowiązywać. Państwa członkowskie mają tymczasem dwa lata na jego wdrożenie.

Nowe przepisy są kompleksową reformą polityki migracyjnej i obejmują zarówno takie kwestie, jak wzmocnienie granic zewnętrznych, jak i zarządzanie procesem azylowym. Największe kontrowersje budził tzw. mechanizm solidarnościowy, zgodnie z którym państwo znajdujące się w sytuacji kryzysowej może poprosić partnerów unijnych o wsparcie. To zaś może oznaczać zarówno przyjęcie grupy migrantów do własnych ośrodków, jak kontrybucję finansową lub materialną. Zgodnie z przyjętym wczoraj paktem, UE musi przyjąć co najmniej 30 tys. nieudokumentowanych migrantów rocznie, a unijne stolice mają przeznaczyć na to 600 mln euro. Wprost oznacza to, że za nieprzyjęcie jednego migranta ze wspomnianej puli państwo będzie musiało wpłacić do budżetu UE 20 tys. euro. Część krajów będzie wyłączona spod mechanizmu solidarności, o czym zapewniał premier Tusk i o czym wielokrotnie mówiła komisarz ds. wewnętrznych Ylva Johansson.

Jak kontrargumentują przeciwnicy, jest to jednak mechanizm uznaniowy, choć niewykluczone, że w przypadku Polski wzięto by pod uwagę liczbę przyjętych uchodźców z Ukrainy. Regulacje, które wejdą w życie na dobre dopiero w połowie 2026 r., już budzą spory wśród europarlamentarnych frakcji znajdujących się w epicentrum kampanii wyborczej przed czerwcowym głosowaniem. Lewica, w tym socjaliści i Zieloni, uważają przepisy paktu za zbyt restrykcyjne i krytykują reprezentującą chadecję przewodniczącą Komisji Europejskiej Ursulę von der Leyen za ukłon w kierunku prawicowych wyborców, w tym dotyczący utrudnień w legalizacji pobytu rodzeństwa osób już przyjętych. Jednocześnie skrajnie prawicowe partie, jak Alternatywa dla Niemiec, twierdzą, że pakt wprowadza przymus płacenia za nielegalnych migrantów.

Ktokolwiek jednak zwycięży w wyborach i obsadzi najważniejsze stanowiska w Unii, nieprędko podejmie się rewizji paktu, który był negocjowany od kryzysu migracyjnego z 2015 r. Podczas kadencji von der Leyen wielokrotnie dochodziło do prób przeforsowania jego kolejnych wersji, ale udało się to dopiero na finiszu prac obecnej Komisji Europejskiej i prezydencji belgijskiej. ©℗