Władimir Putin rozpętał wojnę przeciwko Ukrainie, licząc na przekształcenie ładu międzynarodowego z jednobiegunowego w taki, w którym ważnych graczy będzie więcej. I chyba mu się to udało, ale nie tak, jak by chciał.

Wersalu nie będzie

Wszystkie znane z historii zmiany ładu międzynarodowego wiązały się z wojnami, a precyzyjniej – ze sposobem ich kończenia. Tym razem sytuacja wydaje się nieco inna. Prawdą jest, że wojna rosyjsko-ukraińska w sposób zdecydowany przyspieszyła już wcześniej obserwowane procesy modyfikujące światowy system władzy, zależności i wpływów, a także uruchomiła nowe. Jej końca jednak nie widać, a tym bardziej jakichś nowych kongresów wiedeńskich czy traktatów wersalskich, czyli dyplomatycznego finału, w którym liderzy zwycięskich mocarstw meblują świat wedle swych gustów i interesów. Mimo to obserwacja zachowań poszczególnych aktorów, ich skuteczności oraz intensywności gry pozwala z dość dużą pewnością wnioskować o tym, jaki ład (lub nieład) szykuje się nam na kolejne dekady. To zresztą samo w sobie częściowo świadczy o jego przyszłym charakterze: oto bowiem już dzisiaj chaotyczne, często przypadkowe, sieciowe interakcje mają większą moc sprawczą niż politycy i ich doradcy. Dlatego m.in. w łeb biorą wcześniejsze analizy wskazujące na kształtowanie się ładu dwubiegunowego z Waszyngtonem i Pekinem jako centrami. Przyszła rzeczywistość będzie o wiele bardziej skomplikowana.

Początek roku 2024 upływa pod znakiem pata w działaniach zbrojnych. Rosjanie zyskali na froncie pewną przewagę wynikającą z większego potencjału mobilizowania rezerw ludzkich i prostych zapasów uzbrojenia. Nic jednak nie wskazuje na to, żeby byli zdolni do przełomowego uderzenia, zamaszystego manewru na dużą skalę, który zmieniłby losy wojny i nagle rzucił Ukrainę na kolana. Na to Rosja, wyczerpana kilkunastoma miesiącami morderczych zmagań, jest po prostu za słaba, chociaż bardzo stara się przykryć swoje deficyty propagandową tromtadracją. To, na co ją stać, to żmudne „mielenie mięsa” (swojego i ukraińskiego) w kolejnych zmaganiach o w gruncie rzeczy nieistotne ze strategicznego punktu widzenia skrawki terenu i wioski.

Ukraina też jest w depresji, bo dawno wyczerpały się proste rezerwy, narastają wewnętrzne problemy społeczne i polityczne, a próba mieszania w szklance bez dosypania cukru (czyli wymiana dowództwa sił zbrojnych) nie sprawiły, że herbata nagle zrobiła się słodsza.

Nadzieją i szansą dla Ukrainy jest nowy, intensywniejszy strumień pomocy zagranicznej, ale i tu sytuacja zdaje się patowa. Częściowo z powodu wewnętrznych, przedwyborczych manewrów amerykańskich republikanów, ale błędem byłoby obarczanie winą tylko ich. Prawda jest taka, że Europa mogła dużo wcześniej zadbać o zwiększenie mocy produkcyjnych własnej zbrojeniówki w zakresie amunicji artyleryjskiej dużych kalibrów czy środków obrony powietrznej, zamiast tradycyjnie oglądać się na Wuja Sama. Kraje Unii Europejskiej są wystarczająco bogate, by pokusić się o awaryjny zakup pocisków w państwach trzecich – na takie możliwości wskazywał niedawno, podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, choćby prezydent Czech Petr Pavel. Ale nie – wszakże naruszyłoby to interesy europejskich dostawców, a to konkretne głosy wyborcze tam, gdzie te zakłady zapewniają miejsca pracy.

Podobne kunktatorstwo dotyczy też sankcji. One, owszem, działają i coraz dotkliwiej rujnują rosyjską gospodarkę, ale dzieje się to za wolno, żeby zatrzymać machinę wojenną Putina już teraz, a nie za rok albo pięć. Prosta kalkulacja nakazywałaby natychmiast intensyfikować presję. Eksperci podpowiadają, jak: uszczelniając system embarg na ropę i gaz, wprowadzając narzędzia nacisku na takie kraje jak choćby Indie, by ograniczały import z Rosji, wyrzekając się sprowadzania „wypranego” u pośredników surowca itd. Do tego z grubsza wiadomo, jak zatkać luki, którymi do strategicznych sektorów rosyjskiej gospodarki wciąż przeciekają wrażliwe technologie niezbędne do podtrzymania bardziej zaawansowanej produkcji zbrojeniowej. Wiadomo też, że kremlowskie pomruki o „straszliwym odwecie” na wypadek przejęcia zamrożonych na Zachodzie rosyjskich rezerw finansowych, które mogłyby istotnie wesprzeć fundusz pomocy Ukrainie, to głównie straszak. A mimo to wciąż dominują półśrodki. W takiej sytuacji jak wojna, jeśli coś działa, ale za wolno, to niemal tak, jakby nie działało w ogóle.

Odlegli gracze mają coraz bardziej widoczny kłopot z decyzyjnością. Przesuwają na ukraińskiej planszy figury dość zachowawczo i niekonsekwentnie. Umówmy się, że Zełenski może być w tej metaforze traktowany jak król (a może hetman?) Zachodu, a wtedy Putin pełni analogiczną rolę po stronie chińskiej. Niektóre laufry i wieże już poświęcono, inne czekają na swoją okazję do błyskotliwego ruchu albo na zrzucenie na podłogę. Ale najwyższą cenę za przedłużającą się ponad miarę rozgrywkę płacą jak zwykle pionki – szeregowi żołnierze i oficerowie, a po stronie ukraińskiej również cywile.

Co z tą Rosją

Najbardziej prawdopodobny rozwój wypadków jest więc taki (obym się mylił!), że tej wojny nikt nie wygra w sensie wojskowym, natomiast obie walczące strony wykrwawią się i stopniowo zmęczą. Akt przerwania zmagań, zapewne tymczasowego, nastąpi wreszcie w punkcie dość przypadkowym, z pewnością niesatysfakcjonującym ani dla Moskwy, ani dla Kijowa. Ukraina będzie się potem męczyć z drogą do zachodnich struktur integracyjnych i być może nawet zrealizuje swoje marzenie, natomiast Rosja będzie musiała się zmierzyć z dużo poważniejszymi wyzwaniami.

Po pierwsze, z zachowaniem wewnętrznej stabilności, gdy wreszcie (a to nieuniknione) zabraknie wodza jako elementu spajającego system „putinizmu wojennego”. Pokój, nawet chwilowy, wzmocni bowiem oczekiwania zwykłych Rosjan co do poprawy jakości codziennego życia, a jednocześnie nikt z wyobrażalnych następców Putina nie będzie miał ani autorytetu, ani być może sprytu, by reformować kraj wyczerpany wojną i sankcjami, głęboko uzależniony politycznie i ekonomicznie od chińskich kaprysów.

Drugim problemem będzie rozziew między napompowanymi przez propagandę podczas wojny aspiracjami a faktycznymi możliwościami pełnienia roli globalnego mocarstwa. A będą one bliskie zeru, bo z konkretów da się wymienić tylko stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ (organie, którego znaczenie będzie raczej maleć w kolejnych dekadach), siatkę nieformalnych wpływów politycznych i gospodarczych na Zachodzie (ostatnio mocno ograniczoną) oraz w Afryce i części Ameryki Łacińskiej (atut niebagatelny, ale niezastępujący innych) oraz broń nuklearną. Ta ostatnia ma ogromne znaczenie psychologiczne, ale po pierwsze – klub jej posiadaczy będzie się zapewne rozszerzał, co względnie zmniejsza rosyjską przewagę, a po drugie – jest to broń użyteczna głównie jako straszak, ale diablo trudna do praktycznego użycia bez wywołania globalnego kataklizmu, w którym sczeźnie i ten, kto się na taki desperacki akt poważy.

Naturalnym rozwiązaniem dla przyszłej Rosji, za jednym zamachem załatwiającym jej spodziewane problemy wewnętrzne i aspiracje zewnętrzne, mogłaby się wydawać kolejna wojna – najprawdopodobniej w Europie, wymierzona albo znów w Ukrainę, albo (być może jednocześnie) w aspirującą do zachodnich struktur Mołdawię, a najlepiej – w któryś z granicznych krajów NATO (z różnych względów Łotwa wydaje się optymalnym celem, ale mogą się nim stać także Polska czy Rumunia).

Rzecz jednak w tym, że rosyjska zdolność do takiego natarcia będzie stać pod dużym znakiem zapytania. Sprowokowany atakiem na Ukrainę akces Finlandii i Szwecji do NATO drastycznie zmienił sytuację strategiczną na wschodniej flance Paktu Północnoatlantyckiego na niekorzyść Moskwy. O ile Europa nie skrewi i zdoła podtrzymać widoczną tendencję do poprawy swych zdolności wojskowych, jej przewaga nad wschodnim sąsiadem będzie nadal rosła. Jedyną opcją będzie więc dla niego ograniczona akcja militarna wsparta nieograniczonym szantażem nuklearnym (czyli groźbą rakietowego uderzenia np. w stolice kluczowych członków Sojuszu), przy równoczesnym zmasowanym uderzeniu informacyjnym, demobilizującym i paraliżującym wolę walki przeciwnika. Ale i to może mieć sens tylko pod warunkiem, że taki atak zaakceptują przywódcy chińscy. A to bynajmniej nie jest oczywiste.

To nie znaczy, że Rosja – wszystko jedno, stabilna czy pogrążona w wewnętrznych konwulsjach – nie będzie mogła nam szkodzić innymi metodami. Będzie niszczyć elementy naszej infrastruktury krytycznej, dokonywać skrytych zabójstw niewygodnych polityków czy dziennikarzy w Ameryce i Europie, wspierać wszelkie ruchy separatystyczne i antysystemowe, siać zamęt w przestrzeni informacyjnej itd. Czyli to, co zwykle, tylko bardziej.

Kulawy Zachód

Równocześnie jednak sypać się będzie potęga tradycyjnie pojmowanego Zachodu. Bez względu na dalszy przebieg i ostateczny rezultat kampanii prezydenckiej w USA strategiczne drogi Europy i Ameryki będą się rozchodzić. Z prostego powodu: bo tak chcą wyborcy po obu stronach Atlantyku. A to oznacza coraz mniej solidarności w zwalczaniu rozmaitych kryzysów na świecie i coraz więcej wojen handlowych. Przy tym, o ile jestem dziwnie spokojny o amerykańską innowacyjność i przewagi konkurencyjne nad resztą świata, o tyle z Europą jest pod tymi względami gorzej. Chyba że ockną się Niemcy i Francuzi albo wewnątrz Unii powstanie nowa, wyznaczająca bardziej racjonalne trendy oś oparta na przykład na Nordykach, może nas (oby!) i kilku mniejszych krajach, otwarta na współpracę z Brytyjczykami. Ale to, przyznajmy, na razie mocno trąci myśleniem życzeniowym.

Dla zachowania proporcji – obecna potęga i zapasy przewag całego Zachodu i jego poszczególnych przedstawicieli są na tyle wielkie, że wszyscy razem i każdy z osobna i tak mamy przed sobą lata względnego dobrobytu i bezpieczeństwa. Tym bardziej że nasz potencjał jest i będzie wzmacniany przez kraje spoza geograficznego kręgu transatlantyckiego, ale podzielające zrąb zachodnich wartości demokratyczno-liberalnych. Przynajmniej kilka z nich (Australia, Nowa Zelandia, Japonia, Korea Południowa, Tajwan) ma sporo do zaoferowania w dziedzinie technologii, biznesu i militariów. Tyle że to nie będzie już jeden spójny „biegun” w historycznie utrwalonym rozumieniu, pod przywództwem Stanów Zjednoczonych, w miarę konsekwentnie koordynujący swą politykę.

Chory smok

Na nasze szczęście dość podobna dekompozycja zaczyna następować po stronie hipotetycznego Wschodu dominowanego przez ChRL. I to zanim ów blok na dobre zaistniał. Świadczą o tym choćby niepowodzenia Pekinu w przekształcaniu grupy BRICS w swoje narzędzie polityczne i ekonomiczne, a Szanghajskiej Organizacji Współpracy w „azjatyckie NATO”, o czym jeszcze niedawno wielu poważnych analityków pisało niemalże w trybie dokonanym. Dochodzą do tego narastające problemy chińskiej gospodarki, które siłą rzeczy będą nakręcać napięcia wewnętrzne. Podobnie jak w przypadku Rosji, można sobie co prawda wyobrazić ucieczkę do przodu w postaci wywołania mniejszej lub większej wojny. O Tajwan, z Filipinami… Pretekstów nie zabraknie, ale na obecnym etapie może zabraknąć zdolności do odniesienia zwycięstwa.

Nie wiadomo, na ile racjonalnie będzie kalkulować starzejący się Xi Jinping, w dodatku coraz wyraźniej otaczający się klakierami i zwiększający wewnętrzny autorytaryzm systemu, ale jak na razie chyba wyciąga prawidłowe wnioski z dostępnych danych. Chiny Ludowe nie wydają się zainteresowane otwartą konfrontacją z Zachodem. Stawiają – i słusznie – na elastyczne konkurowanie, z nadzieją na lepszą koniunkturę do realizacji swych maksymalistycznych planów w odleglejszej przyszłości.

To może się powieść, ale nie musi. Równie dobrze może się spełnić przepowiednia George’a Friedmana, znanego amerykańskiego analityka i szefa ośrodka Stratfor, który u progu stulecia wieszczył implozję chińskiej potęgi i długofalowo nie traktował jej jak godnego rywala dla USA.

Sieć zamiast hierarchii

Tymczasem wyrastają nam nowe potęgi regionalne, które za chwilę mogą się okazać ważnymi graczami już na skalę globalną – Indie, Arabia Saudyjska i parę innych. Stanowczo odmawiają wpisania się w prosty paradygmat rywalizacji Zachodu i Wschodu. Same rozwijają ambitne programy kosmiczne, robią interesy z Chinami i ze Stanami Zjednoczonymi, z krajami Unii Europejskiej i Rosją, a jak trzeba, to i z Izraelem lub między sobą. Wojskowo też współpracują z tymi, którzy taniej oferują lepszy sprzęt albo (najlepiej!) otwierają się na współpracę technologiczną pozwalającą rozwijać własne zdolności. W przewidywalnej przyszłości tym optymalnym partnerem najczęściej będą wciąż Amerykanie, Brytyjczycy, być może Francuzi, ale nie będzie to już pokorne podporządkowanie się ich polityce.

Układ międzynarodowy – postrzegany jako system relacji miedzy mocarstwami i państwami przynajmniej średnimi – będzie więc coraz bardziej wielobiegunowy. Konsekwencje to m.in. mniejsza przewidywalność, większa dynamika zmian, konieczność elastycznego dostosowania się tradycyjnych hegemonów do rosnącej pozycji niedawnych klientów. Tylko częściowo będzie to łagodzone przez mechanizmy multilateralne, tym bardziej że dotychczasowe sformalizowane platformy z Organizacją Narodów Zjednoczonych na czele błyskawicznie tracą resztki autorytetu i funkcjonalności, a realna polityka wielostronna w coraz większym stopniu już teraz dzieje się np. na spotkaniach G-7, G-20 czy innych doraźnych formatów.

Do tego wszystkiego dochodzi słabnięcie państwa jako dominującego podmiotu polityki międzynarodowej. I ten proces, mimo chwilowych zawirowań i pozorów, też będzie się raczej pogłębiał. Część kompetencji (także w zakresie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa) rządy centralne już delegują w górę (do organizacji integracyjnych) i w dół (do wspólnot lokalnych). Czasami niechętnie i niekonsekwentnie, nie wszędzie tak samo, ale globalny trend jest wyraźny. Potęgę państwa podgryzają też wielkie korporacje (uwaga, w związku z opisanymi przesunięciami w układzie sił już nie tylko zachodnie), złożone z aktywnych obywateli różnych narodowości organizacje pozarządowe walczące o przeróżne „sprawy” (klimat, prawa człowieka itd.), nieformalne sieci wpływów, mafie, organizacje terrorystyczne i jeszcze spora grupka pomniejszych aktorów. Wszyscy mają jedną cechę wspólną – zdolność do szybkiej i elastycznej relacji na zmiany w świecie, znacznie większą niż zbiurokratyzowane, podlegające rozlicznym paraliżującym procedurom państwa.

To dodatkowo tonuje i modyfikuje politykę rządów, bo muszą się z tą narastającą konkurencją liczyć, ale zarazem zwiększa chaos. Bo o ile tradycyjni premierzy, ministrowie spraw zagranicznych i obrony oraz szefowie wielkich agencji wywiadowczych byli dla siebie wzajemnie przewidywalni, o tyle współcześni (współ-)decydenci, o tak zróżnicowanym charakterze i kompetencjach, podejmują działania całkowicie nieczytelne dla kontrpartnerów. A poza tym przenoszą całą rozgrywkę z tradycyjnych, pionowych, hierarchicznych relacji w poziomą sieciowość. A sieć premiuje tych, którzy potrafią ogniskować uwagę i tworzyć sojusze.

Nie zawsze są to ci, którzy faktycznie proponują najlepsze rozwiązania, i m.in. dlatego ten tworzący się na naszych oczach nowy świat będzie bodaj jeszcze odleglejszy od marzeń i ideałów niż ten odchodzący do historii. ©Ⓟ

Autor jest zastępcą dyrektora Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, przewodniczącym rady i analitykiem Fundacji Po.Int, publicystą DGP