Niszczenie, szabrowanie i gwałty były na porządku dziennym - mówi Michał Białęcki, dyrektor Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji oraz członek Joint Investigation Team (JIT), międzynarodowego zespołu śledczego powołanego po wybuchu wojny w Ukrainie.

Z Michałem Białęckim rozmawia Emilia Świętochowska
Jest czerwiec 2022 r., niespełna trzy miesiące po tym, jak świat dowiaduje się o masakrach ludności cywilnej w Buczy, Irpieniu, Mariupolu. Przyjeżdżacie do Ukrainy z ramienia międzynarodowego zespołu śledczego (Joint Investigation Team, JIT), który bada zbrodnie wojenne popełniane przez rosyjskie wojska.

To pierwsza wizyta. Mamy za zadanie dokumentować zniszczenia powstałe w wyniku bombardowań, ataków dronów i ostrzałów rakietowych.

Gdzie zaczynacie?

Najpierw Kijów, Borodzianka, Bucza. Potem jedziemy na południe, do obwodu mikołajowskiego. W miejscowości Basztanka jesteśmy 10–15 km od frontu. Robimy oględziny budynków i obiektów cywilnych: bloków, szkół, przedszkoli, posterunków policyjnych, urzędów, infrastruktury przemysłowej. Mamy ze sobą specjalistyczny sprzęt – skanery laserowe 3D, które gwarantują, że rejestrowany obraz jest bardzo dokładny.

Co widzicie?

Skala zniszczeń jest niewyobrażalna. Po śladach gąsienic na jezdniach można było odtworzyć, jak poruszały się pojazdy opancerzone, z których prowadzono ostrzał. Największe tragedie rozegrały się na zwykłych osiedlach. W pamięci utkwił mi np. blok z komunistycznych czasów w Borodziance, w którym bomba wyrwała dwie klatki. Od mieszkańców słyszeliśmy, że wielu nie zdążyło uciec. Mówiono o ok. 70 zabitych.

Borodzianka to miejscowość najmocniej dotknięta bombardowaniami w pierwszych miesiącach inwazji – podkreślała prokurator generalna Ukrainy.

Słyszeliśmy od miejscowych, że Rosjanie czasem nie pozwalali się nawet ludziom ewakuować. Stawali przy klatkach schodowych, mierząc z broni ostrej do każdego, kto próbował się wydostać: albo wracasz do siebie na górę, albo dostajesz kulkę na dole. Opowiadano, że później nie pozwalali zabierać zwłok, by mieszkańcy, wychodząc do sklepu, zobaczyli, co może ich spotkać, jeśli będą stawiać opór. Niektóre rodziny ofiar musiały codziennie mijać ciała bliskich.

W Borodziance nie ma żadnych obiektów wojskowych, a mimo to Rosjanie wzięli ją na cel.

To były celowe ataki na ludność cywilną. Nie było w nich żadnej logiki.

Logiki?

Można zrozumieć, dlaczego Rosjanie uderzali w budynki policji, prokuratury, sądów. Ale dlaczego rakieta trafiła w to konkretne osiedle? Dlaczego ten dom, ten sklep? Nie było w tym żadnego uzasadnienia. Kompletna przypadkowość. Jakby atakowali na oślep. Chyba tylko po to, by zastraszyć miejscowych. Nie zapomnę, jak pewien mężczyzna oprowadzał nas po mocno ostrzelanym domu. Pokazuje nam boczną ścianę, przez którą wdarła się rakieta, opisuje, jak zawalił się strop. W jednym z pomieszczeń stało łóżko, na którym leżała masa gruzu. Pytam go, czy ktoś tam spał. Mówi, że zazwyczaj tak – kobieta. Jednak w dniu, w którym doszło do ataku, akurat wyszła. Gdyby nie to, byłaby martwa. I znowu przypadek. Dlaczego ten dom? Przecież żaden z mieszkańców nie prowadził działań bojowych ani nie ukrywał żołnierzy.

Rosjanie insynuowali, że to Ukraińcy omyłkowo ostrzelali własne miasta.

Kłamali. Te ataki to były świadome działania Rosjan. Kolejna sytuacja: na mocno ostrzelanym osiedlu widzimy dwa niezniszczone wieżowce w otoczeniu gruzów. Pytamy mieszkańców, jak to się stało, że ocalały. – Bo mieszkali tam kadyrowcy – odpowiadają.

Czeczeńskie jednostki specjalne? Co oni tam robili?

Miejscowi twierdzili, że pilnowali Buriatów, co przyjechali na wojnę z dalekiej Syberii. Żeby się nie rozproszyli. Bo to, że niszczyli, szabrowali i gwałcili, było na porządku dziennym. Powiem szczerze, że po wojnie na Bałkanach myślałem, iż to wszystko jest już za nami. Że nie wróci.

Co nie wróci?

Tak nieludzkie, poniżające traktowanie. Okrucieństwo, masowe groby, tortury. A to znowu się dzieje. Okazuje się, że w XXI w. jeden człowiek nadal może się dopuszczać bestialskich czynów wobec drugiego. Może torturować, gwałcić kobiety i dzieci… Nie jest tajemnicą, że wśród agresorów znaleźli się ludzie wypuszczeni z więzień i kolonii karnych. Dewianci, zwyrodnialcy. Bo jak inaczej nazwać osoby, które gwałcą dzieci na oczach rodziców?

Nie wiem.

Byłem w katowniach, które porobili Rosjanie w podkijowskich miasteczkach. Zwykle w podpiwniczeniach budynków z ogromną ilością wilgoci. Przez cały okres okupacji spędzali tam zwykłych ludzi. Znęcali się nad nimi, torturowali. Jak ofiary były w stanie agonii, to przenosili je do pomieszczenia oddzielonego tylko ścianą od miejsca, w którym spali.

Jak Rosjanie typowali ofiary?

Kiedy wjeżdżali do jakiejś miejscowości, to mieli gotowe wykazy mieszkańców do tzw. likwidacji: rodziny policjantów, wojskowych, urzędników. Jeśli te osoby znajdowano, egzekucja na miejscu była praktycznie pewna. Ci, których torturowano, nie figurowali w wykazach. Najeźdźcy najczęściej nie mieli na nich żadnych materiałów, ale o coś tam ich podejrzewali. Nie miało znaczenia o co.

Czyli znowu arbitralne, przypadkowe działanie?

Tak. A metody okrutne – żeby sterroryzować miejscową ludność, spacyfikować ewentualny opór. Pokazać, że są panami życia i śmierci. Dzięki osobom, które przeżyły, niektórych oprawców zidentyfikowano m.in. po sposobie zabijania – strzał w głowę albo w klatkę piersiową. Bo zdarzyły się i takie przypadki, że ktoś został jedynie postrzelony i udawał nieżywego. Dla dzieci też nie było litości. Torturom poddawali nawet 13-, 14-latków. Stosowali też pułapki wybuchowe, np. w formie zabawki czy konsoli do gry. Wystarczyło, by dziecko ją podniosło, a detonacja, nawet niedużej ilości materiału wybuchowego, okaleczała je – urywało rękę albo nogę. Miejscowi mówili nam, że wielu rosyjskich wojskowych zjawiało się u nich w stanie upojenia alkoholowego, że zachowywali się, jakby nie widzieli prawdziwej cywilizacji. Uderzające były te historie o odkręcaniu klamek, umywalek, kranów… I telewizorach wysyłanych do ojczyzny. Rowery hurtowo zawieszali na opancerzonych wozach bojowych. Zabierali urządzenia od klimatyzacji, a zdarzało się, że i czajniki elektryczne bez podstawek grzejnych. Z jednej strony słyszymy więc o takich groteskowych sytuacjach, z drugiej – o dzieciach palonych żywcem.

Gdzie o tym usłyszeliście?

Starsza kobieta w Borodziance opowiadała, jak agresorzy wrzucili jej wnuczki do dołu, po czym polali je jakąś substancją i spalili. Tak po prostu. Matka tych dzieci później codziennie mijała po drodze ten dół. I człowiek myśli: przecież to nie działo się w nieznanej, odległej krainie, tylko na zwykłym osiedlu z czasów komunistycznych, jakie i u nas można spotkać. Jednego dnia tętni tam życie, drugiego dzieją się rzeczy nieludzkie. Jeśli ktoś myśli, że nas to nie dotyczy, że u nas by to się nie wydarzyło – jest w błędzie.

Opowiada pan o tym wszystkim tak spokojnie, bez żadnych emocji.

Mam ponad 20 lat służby w pionie kryminalnym i pracy dochodzeniowo-śledczej. Wiele widziałem: zabójstw, rozbojów, pobić. Ale skala tego, co robili Rosjanie w Ukrainie, mnie przerosła.

Skala okrucieństwa i terroru?

Tak. Policjant zawsze szuka motywu przestępstwa. W przypadku zabójstwa stara się ustalić, czy pobudką były rabunek, zawód miłosny, nieporozumienie rodzinne, porachunki grupy przestępczej. Nic z tego nie ma przełożenia na zbrodnie wojenne. Żołnierze dokonują okrutnych czynów wobec cywilów, którzy nie są dla nich żadnym zagrożeniem ani nawet nie są w stanie się bronić. Nie respektują podstawowego prawa konfliktów zbrojnych. Jedna kobieta opowiadała, jak zastrzelili jej męża za to, że zwrócił im uwagę, gdy głośno dobijali się do pobliskich domów. Za to, że powiedział, by lepiej się zachowywali. Jeszcze przez tydzień ta kobieta codziennie gotowała mężowi zupę. Ciągle miała wrażenie, że on wróci. Jednocześnie było wiele niesamowitych kontrastów.

Niech pan to wyjaśni.

Jest lato, upał. W powietrzu czuć jeszcze specyficzny, ciężki zapach, bo spod gruzów zawalonych budynków nie usunięto jeszcze fragmentów ludzkich tkanek. Obok jeżdżą samochody, ludzie rozmawiają, spacerują z dziećmi. Ktoś się opiekuje kotami i psami pałętającymi się po osiedlu, których opiekunowie nie żyją albo wyjechali w bezpieczne miejsce. Tu wojna, a tu pozory normalności. Na jednej ulicy stoi opuszczony kiosk gęsto pokryty przestrzelinami, obok ktoś rozłożył plandekę, z której sprzedaje owoce. Ludzie byli bardzo gościnni i wdzięczni, zapraszali nas do siebie. Fale uderzeniowe towarzyszące eksplozjom spowodowały w wielu domach i mieszkaniach tak ogromne zniszczenia, że w realiach naszego prawa nadzór budowlany kategorycznie zakazałby wstępu do takich miejsc. Ale ich mieszkańcy wychodzili z innego założenia: sprzątali wnętrza, wstawiali okna... Jak weszliśmy do jednego z takich mieszkań, baliśmy się, że zaraz się zawali: ściany się rozwarstwiały, stropy pękały. A gospodyni mieszkała tam, jak gdyby nigdy nic. Nawet układała plany na przyszłość, choć nadal miała odcięty gaz i prąd.

Jak się wraca do zwykłej pracy, mając w głowie te wojenne obrazy i relacje?

Każdy ma swoje sposoby na upłynnienie negatywnych emocji. Trzeba to przepracować, nabrać dystansu. Jeżeli chodzi o śmierć dorosłych, to z upływem czasu i liczbą takich zdarzeń w codziennej służbie nabiera się pewnej odporności. Natomiast do obrazu martwego dziecka nigdy się nie przyzwyczaję. Bez względu na to, czy zginęło w pożarze, wypadku samochodowym bądź zostało pozbawione życia w inny sposób. Oględziny lub sekcja zwłok dziecka jest zawsze trudnym przeżyciem. Latem 2023 r. dokumentowaliśmy zniszczenia wieżowców bombardowanych w Czernihowie. Jak zawalały się kondygnacje, to z mieszkań powypadały przed blok pluszaki, zabawki, a nawet wózki. Ślady po dzieciach, które tam mieszkały i ginęły. To było bardzo poruszające.

O ile w Kijowie i okolicach jest już wtedy względnie bezpiecznie, o tyle na wschodzie kraju alarmy lotnicze są non stop.

Tak. Życie wygląda tam całkiem inaczej. Na ulicach jest większe zagęszczenie wojsk. Na każdym kroku blockposty, stanowiska kontrolne. O godz. 22 zaczyna się godzina policyjna. Młodym mężczyznom, którzy nie przestrzegają „godziny komendanckiej”, organizując nielegalne zabawy, grozi wcielenie do wojska i skierowanie na tereny przyfrontowe. Może nie trafiają bezpośrednio na front, ale często realizują zadania logistyczne. Kiedy byliśmy w okręgu sumskim i czernihowskim latem zeszłego roku, agresorzy prawie każdej nocy prowadzili ataki dronowe i rakietowe. Podczas pracy też w głowie ciągle myśl, czy coś przypadkiem nie nadleci albo aplikacja w telefonie zaraz nie wyśle powiadomienia o alarmie. Jednego dnia robimy oględziny obiektu, a drugiego dostajemy informacje, że miejscowość, w której przebywaliśmy, została ostrzelana.

To wzbudzało podejrzenia?

Na ostatnim wyjeździe mieliśmy nietypową sytuację. Blockpost, ok. 12 km od granicy z Rosją. Sprawdzają nasze dokumenty, okazuje się, że nie zostaliśmy zgłoszeni do wjazdu na teren, gdzie mieliśmy dokonać oględzin zniszczonego budynku administracji publicznej. Między naszym „ochroniarzem” a żołnierzami na blockpoście wywiązała się utarczka słowna. Ostatecznie udało nam się wjechać i wykonaliśmy swoją pracę. Na drugi dzień dowiedzieliśmy się, że zbombardowano inny budynek administracji, w którym tymczasowo stacjonowała miejscowa policja. Wtedy pomyśleliśmy sobie, że może i dobrze, że o naszym przyjeździe nikt w okolicy nie wiedział. To mógł być tylko zbieg okoliczności, ale kto wie?

Kto wam zapewniał bezpieczeństwo?

Jeździliśmy pod opieką wojskowo-policyjną. Z Ukraińcami mieliśmy konkretne ustalenia w kwestii warunków brzegowych: zanim przybędziemy na miejsce, oni sprawdzą wszystkie obiekty do oględzin pod kątem pirotechnicznym. To o tyle ważne, że wiele terenów zostało mocno zaminowanych – najpierw przez wojska agresora podczas wycofywania się, potem przez Ukraińców. Widzieliśmy, że buduje się też dużo okopów i betonowych zapór, które służą za stanowiska strzelnicze. Również bliżej Kijowa.

To coś znaczy?

Sugeruje, że nie wiadomo, czy ten front się nie zmieni. Może Ukraińcy oczekują, że może się jeszcze coś złego wydarzyć? My trochę się przyzwyczailiśmy do tej wojny. W Polsce, na Zachodzie. Niektórzy się nawet zastanawiają, czy powinniśmy dalej pomagać.

Albo mówią, że czas na negocjacje pokojowe.

Ja każdemu, kto ma wątpliwości, czy pomagać, próbuję zobrazować, co zobaczyłem i usłyszałem. Czym jest wojna i jakie nieodwracalne skutki przynosi. Gdy się jedzie ze wschodu Ukrainy do Polski, to mija się wiele cmentarzy. Na każdym widać nowe groby żołnierzy. Są charakterystyczne – z flagami narodowymi, wieńcami. Praktycznie nie ma wioski, w której nie byłoby takiego grobu. W centrach wszystkich dużych miastach urządzane są miejsca pamięci ze zdjęciami zabitych żołnierzy. Po tym, co widzieliśmy, myślę, że faktyczna skala śmierci w Ukrainie może być znacznie wyższa, niż się oficjalnie podaje. Moje podejście jest takie: musimy pomagać Ukrainie, bo dzięki temu u nas nie ma walk. Naszą pracę traktuję jako element tego wsparcia. Jeśli zebrane przez nas dowody pomogą sprawiedliwie rozliczyć w Hadze choćby jednego sprawcę zbrodni wojennych, to będzie sukces formacji, którą reprezentuję.

Wierzy pan, że się uda?

Tak. Najważniejsze to zebrać niebudzący wątpliwości materiał dowodowy, który pozwoli oskarżyć i skazać sprawców. Nie popełnijmy tylko błędu z wojny na Bałkanach i rozliczmy też przywódców plutonów. Niestety, w Jugosławii zajęto się głównie wierchuszką, więc niektórzy zbrodniarze z niższego poziomu dowodzenia żyją sobie spokojnie do dziś. Kluczowa różnica jest taka, że teraz materiały dowodowe są zbierane w trakcie działań wojennych, a na Bałkanach robiono to po zakończeniu konfliktu. To na pewno ułatwi rzetelne prowadzenie spraw.

Skanujecie więc miejsca zniszczeń – i co się dalej dzieje z tymi obrazami?

Przekazujemy wszystko stronie ukraińskiej. Mogą to wykorzystać jako materiał dowodowy w prowadzonych przez siebie postępowaniach, w szczególności jako materiał dla biegłych różnych specjalności. Mogą też przekazać je zespołowi w Hadze. Powołano go właśnie po to, aby ułatwić śledztwa.

Co można wyczytać ze skanów?

Na ich podstawie biegli mogą dojść, jaki atak spowodował szkody: co, kiedy i z jakiego kierunku zostało wystrzelone albo zrzucone. Patrzą na smolenia, oberwania struktur, zapadnięcia warstw, kierunek zniszczeń. Weźmy taki blok z wyrwanymi klatkami. Wiemy, że spadła na niego bomba. Dzięki skanom 3D biegły potrafi ustalić, jak silny był ładunek wybuchowy, ocenić charakter oraz rozmiar szkód. W Polsce używamy tego sprzętu przede wszystkim do zabójstw, gdzie na miejscu ujawnienia zwłok jest dużo śladów, krwawych plam i różnych przedmiotów. A także do wszelkich katastrof: wybuchu gazu, upadku awionetki, zderzenia pociągów itd. Skanery gwarantują dokładność – błąd pomiarowy wynosi 0,1 mm. Na podstawie zwykłych zdjęć nie da się zrobić równie precyzyjnych wyliczeń i wydać kategorycznej opinii. Ważne jest też to, że na skanach nie można już niczego dorobić, dorysować, wygumkować. Ze strony Rosji często padały przecież zarzuty, że Ukraińcy coś „podreżyserowali”. Tu nie ma żadnej możliwości ingerencji.

Zajmowaliście się w Ukrainie oględzinami ciał?

Nie, choć byliśmy przygotowani na zbieranie DNA i pracę przy ujawnianiu masowych grobów. Ostatecznie nas to ominęło. Wiem, że ciałami rosyjskich żołnierzy zajmowali się Francuzi i Holendrzy. A była ich masa, bo często słyszeliśmy, że Rosjanie nie zabierają swoich. Jeździli z mobilnymi krematoriami – i mówiąc brutalnie, palili tyle, ile się dało. Resztę zostawiali. I nikt ich później nie zbierał. Jak robiliśmy skanerem jeden blok, to wciąż leżały tam spodnie i buty żołnierskie, a nawet czuć było zapach rozkładających się ciał. Nie przeżyłeś – trudno. Może też dlatego Rosjanie wypuszczali z więzień tych przestępców: nie trzeba się było przejmować, jeśli zostali zabici.

Specjaliści od prawa międzynarodowego podkreślają, że udowodnienie zbrodni przeciwko ludzkości jest niezwykle trudne. Nie wystarczy stwierdzić, że w wyniku jakiegoś ostrzału zginęły dziesiątki cywili. Trzeba wykazać, że agresorzy świadomie, celowo i systematycznie ich atakowali.

Nasz wkład to tylko jedno ogniwo skomplikowanego procesu dowodowego. Trzeba go obudować świadkami, a tych jest sporo.

Do tego oprócz państw dowody zbierają też organizacje pozarządowe, dziennikarze, wolontariusze.

Materiału do obrobienia jest mnóstwo. To system naczyń połączonych. Na zdjęcia, ekspertyzy, zeznania itd. wywiad wojskowy nakłada informacje o tym, jakie w danym rejonie działają wojska. Trzeba ustalić, kto te jednostki przysłał, jak się przemieszczały, z kim przyjechały, kto był dowódcą drużyny, plutonu, kompanii. I kto wydawał rozkazy. Potrzeba dobrego rozpoznania wojskowego.

I w Hadze je mają?

Cała ta siatka jest już rozpracowana.

Jak ogarnąć ten ogrom informacji?

Ukraińcy mają wsparcie analityczne ze strony innych państw, przede wszystkim USA i Wielkiej Brytanii. One pomagają im przejść przez natłok informacji i ładnie je ze sobą powiązać. Biegłymi są np. emerytowani generałowie, którzy doskonale znają się na sprzęcie. O technice wyznaczania trajektorii lotu może nie mają pojęcia, ale radziecką artylerię potrafią rozpoznać po drobnych elementach. Wszystko się uzupełnia. W zespole JIT w Hadze są różne działy, które specjalizują się w różnych typach przestępstw. Jest np. osoba, która zajmuje się przestępstwami seksualnymi. A tych jest masa. Mówimy nawet o setkach tysięcy.

Nie ma pan obaw, że sprawiedliwość dosięgnie co najwyżej średnie szczeble rosyjskiego dowództwa, a nie Putina czy Szojgu?

Myślę, że tak się nie stanie. Po tym, co zostało już zgromadzone, widzę, że podejście jest kompleksowe. ©Ⓟ

Michał Białęcki – dyrektor Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji. Członek Joint Investigation Team (JIT), międzynarodowego zespołu śledczego powołanego po wybuchu wojny w Ukrainie, w którego skład wchodzą przedstawiciele Ukrainy, sześciu państw UE, Międzynarodowego Trybunału Karnego i Europolu