Widmo krąży po Europie – widmo trumpizmu. Właściwie z każdej renomowanej gazety czy stacji informacyjnej płyną złowieszcze analizy sondaży i przepowiednie o nieuchronnym powrocie do Białego Domu króla populisty. Ostatnia okładka „Der Spiegel” to były prezydent USA salutujący do blond czupryny i podpis „Dyktator Trump”. Jeśli wierzyć rozważaniom czołowych europejskich piór, to rządy republikanina z automatu oznaczają poważną erozję demokracji na świecie oraz upadek instytucjonalny i międzynarodowy Ameryki. Triumfować będą jej wrogowie, na czele oczywiście z różnej maści autokratami, w tym Władimirem Putinem. Porzucenie przez USA Ukrainy, a także NATO ma być przy takim obrocie spraw niemal pewne.

Tak, Trump rzeczywiście ma spore szanse wygrać w wyborach prezydenckich w listopadzie. Lecz koronowanie go już teraz jest zdecydowanie przedwczesne. Kampanijne maszyny jeszcze nie ruszyły z pełną mocą, wciąż wiele może się zmienić. Pięć lat temu Trump też był murowanym faworytem, mówiło się, że po reelekcję w 2020 r. pofrunie. Kilka spraw pokrzyżowało jego plany, na czele z pandemią koronawirusa, która przemeblowała amerykańską politykę i system wyborczy (niekorzystne dla niego masowe głosowanie korespondencyjne). Droga do Białego Domu wciąż jest więc daleka. Choć prawybory u republikanów mogą niepokoić – widać po nich brak samoświadomości, podatność na propagandę i teorie spiskowe, a przede wszystkim nieumiejętność otrząśnięcia się z toksycznej dominacji Trumpa.

Czy Ameryka wytrzyma jeszcze więcej Trumpa? Nie wiemy. Przez cztery lata jego rządów było wiele trudnych momentów. Ten najbardziej krytyczny przyszedł 6 stycznia 2021 r. wraz ze szturmem na Kapitol. Instytucje zawiodły, państwo się chwiało, ale pewne mechanizmy stabilizujące zadziałały i zapobiegły większej katastrofie. A ta naprawdę wisiała w powietrzu. Gdy dwa tygodnie później Joe Biden wszedł do Białego Domu, Waszyngton, a wraz z nim cały kraj, mógł odetchnąć – ryzyko zbrojnej rebelii zostało odsunięte. Z ulic stolicy mogli wyjechać żołnierze, a w mieście o liczbie ludności porównywalnej do Wrocławia było ich wtedy nawet 30 tys., więcej niż w Afganistanie. Wojskowi pilnowali wejść do restauracji, na skrzyżowaniach rozkładali barykady i check pointy, mieszkańcy bali się wychodzić się z domów.

Czy Europa wytrzyma więcej Trumpa? Dla nas w Polsce to sprawa paląca, podstawowa. Nie brakuje „trumpologów”, którzy twierdzą, że jeśli Trump wygra wybory, to gra jest zakończona, USA porzucą Ukrainę. Swoją analizę opierają głównie na kilkukrotnie powtarzanych słowach byłego prezydenta, że jako wyborczy zwycięzca doprowadzi do zakończenia konfliktu zbrojnego w 24 godziny. To dość mglisty komentarz, co jest zresztą charakterystyczną strategią Trumpa. Nie oznacza nic konkretnego. Tak naprawdę nie wiemy, co zrobi z Ukrainą. Może porzuci, a może nie. Mało to razy nas zaskakiwał?

Mimo że od blisko dekady Trump jest głównym punktem odniesienia do analizy politycznej USA, to wciąż mamy problem z czytaniem go, rozumieniem go jako zjawiska politycznego. Czasem łatwo wpaść w nadinterpretację jego wypowiedzi i kreślenie apokaliptycznych scenariuszy. Edytorzy nie blokują takich tekstów, bo artykuły o tym, że Trump i Biały Dom równa się wojna domowa lub trzecia wojna światowa czyta się rewelacyjnie. Mimo wszystko spróbujmy wydestylować pewne bezsporne, jak mi się wydaje, fakty dotyczące prowadzenia przez niego polityki. Pierwszy – słowa nie mają większego znaczenia, można kłamać i zmieniać zdanie. Drugi – zawsze można ubić „deal”, nawet z wrogiem czy rywalem. Trzeci – dla klikalności, która przeradza się w popularność, należy mówić rzeczy kontrowersyjne i stawać przeciwko mainstreamowi czy politycznej poprawności.

Wobec powyższego nie rozumiem nakręcania samospełniającej się przepowiedni z ust europejskich elit i przywódców (w tym także Wołodymyra Zełenskiego, który stwierdził, że jest zaniepokojony komentarzami Trumpa). Po pierwsze, bo nie jest najmądrzejszym posunięciem zaognianie relacji z kimś, kto ma spore szanse, by stanąć na czele mocarstwa i największej armii świata. Po drugie, polityczne pozycje Trumpa nie są wykute w kamieniu, warto zachować z nim i jego otoczeniem pewne kanały komunikacji. On jest płynny, jest niewiadomą, można na niego wpływać, a nawet manipulować i przekonywać. Nie warto spychać go na pozycje antyukraińskie czy antynatowskie, irytować przytykami, za to warto sygnalizować gotowość do negocjacji. Nie warto oddawać sprawy Ukrainy walkowerem.

Tu nie chodzi o to, by politycznie wspierać Trumpa w rywalizacji z Bidenem, ale by chociaż postawić na niego kilka żetonów. Polska już raz postawiła wszystkie na jednego kandydata. Było to cztery lata temu, gdy głównie przez punktowe zbieżności ideologiczne rząd PiS jawnie opowiadał się za Trumpem. Postawiliśmy wtedy na słabszego konia, bo w sondażach przez cały 2020 r. republikanin wyglądał w starciu z Bidenem marnie, jego porażka nie była niczym zaskakującym. Z otoczeniem demokraty do pomniejszych konfliktów część rządowych urzędników doprowadzała chyba tylko dla sportu, bo z pewnością nie było to w interesie kraju. PiS uratowała wojna, to pozwoliło na zasadniczą poprawę w relacjach. Gdyby nie ona, administracja Bidena traktowałaby nas jak Węgry. Nie ma sensu powielać błędu PiS, tylko w drugą stronę, przeciwko Trumpowi. Tym bardziej że na ten moment to on jest silniejszym koniem. ©℗