Język się zmienia, zmieniają się obyczaje. I łatwo zapominamy, że to nie zaczęło się wczoraj.

Kiedy trzy lata temu mer Bordeaux oznajmił, że dłużej miejska choinka nie będzie już ustawiana, rozerwał się worek z niewczesnymi żarcikami i nadinterpretacjami. Można było usłyszeć, że to np. przez kształt drzewa. Niektórym kojarzył się on, powiedzmy, z męską dominacją, żeby nie wspominać o organie. – A może chodzi o rodzaj słowa „choinka”? – dorzucali trzy grosze humoryści. Po francusku choinka (le sapin) jest rodzaju męskiego. – A gdyby tak dorzucić żeński przyrostek „-e”? – żartował Stéphan Rose na antenie telewizji Paris Prémière. Tyle że „sapine” (choć inaczej zapisane, ale tak samo wymawiane) oznaczałoby też ten sam symbol męskiej dominacji.

Mer wyjaśnił, że nie chodziło mu o walkę z patriarchalnym modelem kultury, tylko o ekologię. Że choinka – tyle że szklana – stanie przed ratuszem. Pierre Hurmic jeszcze przed wyborem na włodarza Bordeaux postulował zresztą spisanie „karty praw drzew” w swoim mieście, więc w sumie nikogo nie powinna dziwić jego niechęć do dorocznej wycinki dorodnej jodły. Mieszkańcy (i media) zaczęli jednak podważać ekologiczność podświetlonej instalacji, nie mówiąc o ekonomicznej racji bytu takiej zmiany. Ale merostwo nie ustąpiło i według jego szacunków nakłady na szklaną choinkę zwrócą się już w tym roku.

Takiego drzewka-nie-drzewka nie spotka przynajmniej los tego z Lormont (Nowa Akwitania). Rok temu padło ono ofiarą samozwańczego drwala. „Mieszkaniec okolicy nie mógł już znieść drzewa, które rosło niedaleko rezydencji, w której mieszka, i postanowił je ściąć. Działaniu towarzyszył okrzyk «Allahu akbar». Mieszkańcy, którzy to usłyszeli i zobaczyli, wszczęli alarm” – donosiła TV7. Jodła była co roku oświetlana na święta. Jak relacjonowały media, zatrzymany plątał się w zeznaniach. Raz mówił o światłach bijących prosto w okna jego mieszkania, innym razem motywował swój czyn religijnie. Miał zostać poddany obserwacji psychiatrycznej. Wyników na szczęście nie ujawniono opinii publicznej.

Szopka jak szopa

Drzewko to drzewko, a co z bożonarodzeniowymi szopkami? Zakazu ich publicznego urządzania domagała się np. w Marsylii jeszcze w 2016 r. Departamentalna Federacja Wolnomyślicieli wespół ze stowarzyszeniem Obserwator Laickości. Faktycznie, w państwie uznającym areligijność za jedną ze swoich podstawowych wartości można by mieć wątpliwości co do legalności – przynajmniej niezabytkowych – instalacji przedstawiających historię zdecydowanie religijną.

Rozstrzygnął je sąd, do którego organizacje się zwróciły, skarżąc gminy Carry-le-Rouet, Berre-l’Étang, Salon-de-Provence i Châteauneuf-les-Martigues. Według Sądu Administracyjnego w Marsylii nie złamały one ustawy z 1905 r. o laickości państwa, bo instalacje miały „charakter kulturalny, artystyczny lub świąteczny, bez wyrażania uznania dla religii i zaznaczania preferencji religijnych”. Ten sam sąd uznał jednak, że żłóbki urządzone w 2., 3., 13. i 14. dzielnicy Marsylii były nielegalne. Różnica polegała na tym, że burmistrzowie tych dzielnic (pochodzący ze Zjednoczenia Narodowego i – ciekawostka – lewicy) zaprosili na otwarcie księdza, przy czym odbyła się też ceremonia poświęcenia żłóbków. To w sposób oczywisty „umieszczało je w tradycji religijnej”.

Jeszcze inny obrót przybrała sprawa z Wandei, gdzie przewodniczący rady departamentu postanowił wystawić okolicznościową szopkę w grudniu 2012 r. O uchylenie tej decyzji wystąpiła do sądu w Nantes Liga Praw Człowieka. Sąd uwzględnił wniosek, ale wyrok został unieważniony przez administracyjny sąd apelacyjny. Ostatecznie sprawa trafiła pod rozwagę rady stanu – organu o uprawnieniach doradczych, ale o liczącym się zdaniu, traktowanego jak „prewencyjny trybunał konstytucyjny”. „Szopka bożonarodzeniowa to przedstawienie, które może nabrać wielorakich znaczeń. Jest to bowiem scena o charakterze religijnym, ale też element dekoracji tradycyjnie towarzyszących obchodom zakończenia roku, bez szczególnego znaczenia religijnego. Biorąc pod uwagę tę wielość znaczeń, tymczasowe ustawienie szopki bożonarodzeniowej z inicjatywy osoby publicznej w miejscu publicznym jest prawnie możliwe tylko wtedy, gdy ma ona charakter kulturalny, artystyczny lub świąteczny, bez wyrażania uznania dla religii lub zaznaczania preferencji religijnych” – uznała rada. Potrzebowała na to aż sześciu lat od wydarzeń w Wandei.

Za to naświetliła sprawę jak nikt wcześniej. „Sytuacja jest zróżnicowana w zależności od tego, czy miejscem ekspozycji jest budynek użyteczności publicznej, siedziba organu władzy publicznej lub służby publicznej, czy też inna lokalizacja publiczna. Zatem w obrębie budynków użyteczności publicznej, siedzib władz publicznych lub służb publicznych zainstalowanie przez osobę publiczną szopki bożonarodzeniowej, w przypadku braku okoliczności pozwalających na uznanie tej szopki za mającą walor kulturowy, artystyczny lub odświętny, nie można uznać za działanie spełniające wymogi wynikające z zasady neutralności osób publicznych. Natomiast w innych miejscach publicznych, ze względu na świąteczny charakter instalacji związanych z obchodami zakończenia roku, szczególnie na drogach publicznych, z tej okazji i w tym okresie możliwe jest zainstalowanie przez osobę publiczną szopki bożonarodzeniowej, o ile nie stanowi to aktu prozelityzmu lub utwierdzenia poglądów religijnych”. Wszystko jasne, prawda?

Język zmienia ludzi

Zatrzymajmy się na moment przy sformułowaniu z opinii rady, które w zalewie pseudoprawniczego języka można było przeoczyć. Żłóbek występuje tu jako „instalacja związana z obchodami zakończenia roku”. Rada chyba chciała tym razem uniknąć powtórzenia, bo przecież w tym samym dokumencie pisze o „szopce bożonarodzeniowej”, nie unikając nazwy religijnego w założeniu święta.

Zdecydowana większość Francuzów wciąż mówi „Boże Narodzenie” (le Noël). Nie wiadomo, skąd się wzięła ta nazwa. Dwa konkurencyjne stanowiska etymologów kotwiczą Noël w języku łacińskim lub galijskim. Dla łacinników to „dies natalis” – dzień narodzenia – po przefiltrowaniu przez nieoryginalną wymowę łaciny. Dla zwolenników Galów to połączenie słów „noio” (nowe) i „hel” (słońce). W każdym razie Noël nadal skutecznie opiera się próbom laicyzacji w postaci nazw „świąt końca roku” czy „grudniowych”. Może to dzięki temu, że nie słychać w nim śladów żadnej religii?

Obrońców jest zresztą więcej niż atakujących. Mamy nawet polski akcent w tej wojnie z nieistniejącym przeciwnikiem. W 2021 r. wypowiedziała się na ten temat Marine Le Pen, wtedy jeszcze przewodnicząca Zjednoczenia (dawniej Frontu) Narodowego. Gdzie? Na świątecznym jarmarku w Warszawie. Podkreśliła, że Polacy (o Francuzach nie wspomniała) „nie są gotowi zrezygnować z nazwy Boże Narodzenie wbrew rekomendacjom Komisji Europejskiej”, która „chciałaby wyrzucić te słowa z języka Europejczyków”.

Chodziło o broszurę, którą zaprezentowała wówczas Helena Dalli, komisarz ds. równości. Miał to być przewodnik po właściwej komunikacji w instytucjach Unii, tak by nie urazić nikogo. Ten model – komunikacja inkluzywna lub włączająca – zaleca np., by w nagłówkach wiadomości „do wszystkich” nie pisać „Panie i Panowie”, aby nie pomijać osób, które nie czują się jednymi ani drugimi, tylko szukać innych sformułowań, choćby „Drodzy Współpracownicy”. Gniew przewodniczącej wywołał inny przykład takiej komunikacji – ze str. 12 przewodnika. Otóż autorzy zalecają, by w unijnych e-mailach nie używać życzeń „joyeux Noël” tylko „joyeuses fêtes”, co znaczy „wesołych świąt”. Ktoś mógł powiedzieć Le Pen, że po polsku w ogóle nie ma problemu i że takie właśnie życzenia składamy sobie od dekad, jeśli nie wieków. Nie powiedział i mogliśmy zostać wciągnięci w międzynarodowy kryzys. Ten jednak wybuchł w bardzo ograniczonym zakresie, bo przewodniczącej w Polsce niewielu słuchało, a Francuzów – do których przekaz o „wierności tradycji” był skierowany – sytuacja raczej nie obeszła, choć media starały się epatować unijnym „atakiem na Boże Narodzenie”. Większy oddźwięk miała broszura w ziemi włoskiej. Swoje dorzucił prałat Pietro Parolin, sekretarz stanu Watykanu. – Następuje wymazanie naszych korzeni, szczególnie w odniesieniu do świąt chrześcijańskich, chrześcijańskiego wymiaru naszej Europy – stwierdził na portalu Vatican News.

Z tego samego „zbiorku zasad” skorzystał do ugrania kilku, a może więcej głosów Matteo Salvini, krzycząc wniebogłosy, że Unia chce zakazać nadawania dziewczynkom imienia Maria. Sugestia, by wybierać dla dzieci raczej imiona nienacechowane religijnie, rzeczywiście była brana pod uwagę, ale w ostatecznej redakcji – szczęśliwie – się nie ostała. Niewielu za to pamięta, że zakaz taki – równie nieformalny jak ten używania nazwy „Boże Narodzenie” w korespondencji urzędników UE, acz bardziej skuteczny – kiedyś już jednak obowiązywał. Francuscy proboszczowie przez wieki odmawiali nazywania Mariami dziewcząt z ludu, by nie brukać plebejskością imienia Najświętszej Panienki. Chrzcili je jako Marianny i tak powstało imię, które za rewolucji stało się symbolem całej Francji.

Podzieleni językiem

A skoro już o inkluzywności mowa, to trzeba powiedzieć, że od kilku lat regularnie pojawiają się postulaty, by wprowadzać ją w życie. Przynajmniej w oficjalnych tekstach Republiki. Wydawałoby się, że to nic dziwnego w kraju, w którym od 1789 r. nie wypada zwracać się do ludu/wyborców inaczej niż „Citoyens et Citoyennes” (obywatele i obywatelki). Czynią tak wszyscy kolejni prezydenci i uwagę przyciągnąłby raczej ten, który zmieniłby tę formułę i zapomniał o kobietach.

Według promującej równość agencji Mots-Clés pisownia włączająca „oznacza uwagę graficzną i składniową, aby zapewnić równość reprezentacji kobiet i mężczyzn”. Ma to zwiększyć widoczność kobiet w języku francuskim. Postuluje się np. podwójną odmianę mającą przeciwdziałać odsuwaniu rodzaju żeńskiego w cień, gdy pojawi się choćby jeden podmiot rodzaju męskiego (analogicznie do polskiego męskoosobowego – wystarczy, by w grupie był jeden mężczyzna, by czasownik przyjął formę męskoosobową, np. dziewczęta i psy wyszły, ale dziewczęta i chłopcy wyszli). Według autorów poradnika inkluzywności lepiej poświęcić energię i papier, niż komuś uchybić. Dlatego proponują, by zdanie rozpisać: „dziewczęta poszły, chłopiec poszedł do szkoły”. Do tego dochodzi nieużywanie słowa „homme” (mężczyzna, ale też człowiek), kiedy nie chodzi wyraźnie o mężczyzn (np. zamiast „prawa człowieka” należałoby mówić „prawa ludzkie”). Inną możliwością miałaby być „odmiana większościowa”. Jeżeli w danej grupie będzie więcej kobiet, to można by „rozciągnąć” rodzaj żeński na wszystkich, także mężczyzn (analogicznie jak teraz, tylko w przeciwnym kierunku).

Według zwolenników zmian, zgodnie z zasadą ekonomiki języka, można by to wszystko uprościć i nie pisać za każdym razem słów od nowa, tylko dodawać alternatywne końcówki i niech każdy znajdzie swoją. We francuszczyźnie dla rodzaju żeńskiego najczęściej wystarczy dorzucić „-e” (niektórzy chcą zachować w pisowni ten myślnik lub wprowadzić kropkę), czasem trzeba jeszcze zmodyfikować temat, np. jak w acteur/actrice.

Wysoka Rada ds. Równości Kobiet i Mężczyzn (HCE) w przewodniku opublikowanym już w 2015 r. podkreśliła, że „język, z którym stale stykają się obywatele, wzmacnia stereotypy dotyczące płci oraz nierówności między kobietami i mężczyznami”. Rada zachęca organizacje publiczne m.in. do feminizacji słów lub stosowania podwójnej fleksji. Według części tych porad powstał już nawet pierwszy podręcznik szkolny – dla ośmiolatków – wydawnictwa Hatier. „Autor i wydawca wybrali przemyślane użycie pisma włączającego, ograniczonego do nazw zawodów, tytułów, stopni i funkcji” – musiało się tłumaczyć wydawnictwo, bo komentarze medialne nie zostawiały na nim suchej nitki. W rzeczywistości nie dokonało żadnej rewolucji. Poświęciło tylko uwagę, by liczba prezentowanych w podręczniku kobiet i mężczyzn była zrównoważona, sfeminizowało nazwy zawodów i tytułów, a przy wymienianiu terminów identycznych w rodzaju żeńskim i męskim zastosowało porządek alfabetyczny.

Dziś język staje przed nowym wyzwaniem – wyjściem poza dwa rodzaje (we francuszczyźnie nie ma rodzaju nijakiego, dlatego np. słowo „enfant”, dziecko, może przybrać rodzaj męski lub żeński w zależności od tego, kogo oznacza). Pojawiła się więc koncepcja dodatkowej – fakt, sztucznie wymyślonej – końcówki i takiegoż rodzajnika dla osób nieodnajdujących się w tym binarnym podziale.

Nic z tego

Zdaniem Akademii Francuskiej pisownia włączająca jest jednak nie do przyjęcia. W deklaracji z 2017 r. – podkreśliwszy, że jest „wrażliwy na rozwój i innowacje w języku, ponieważ jego misją jest ich kodyfikacja” – ten do 1980 r. wyłącznie męski klub mędrców (ciekawostka: dla pierwszej przyjętej kobiety, pisarki Marguerite Yourcenar, wydzielono toaletę i opatrzono tabliczką z jej nazwiskiem, nie napisano „dla pań”) przeszedł do „jednomyślnego i uroczystego ostrzeżenia”. „Wywołane przez nią (pisownię inkluzywną – red.) mnożenie znaków ortograficznych i składniowych skutkuje powstaniem języka rozdrobnionego, odmiennego w wyrazie, wywołującego zamęt graniczący z nieczytelnością. Trudno zrozumieć, jaki jest cel i jak można by pokonać praktyczne przeszkody związane z pisaniem, czytaniem (…) i wymową. Zwiększyłoby to obowiązki nauczycieli i jeszcze bardziej utrudniło zadanie czytelnikom”. Ciekawe, że nieskrywanym oburzeniem akademia zareagowała też na projekt reformy upraszczającej zasady pisowni, a więc idący w przeciwnym kierunku. Według oddolnej inicjatywy obywatelskiej nie trzeba by dodawać żeńskiego „-e” ani oznaczającego liczbę mnogą „-s” w przypadku, gdy nie słychać ich w wymowie, co – jak twierdzą co liberalniejsi językoznawcy i nauczyciele – dla współczesnych młodych bywa bardzo mylące i stawia niepotrzebne granice między uczniami a lekturą. W skrócie: Akademii Francuskiej chodzi chyba jednak o to, by nie zmieniało się nic. A żywego języka raczej nie da się zakonserwować w formalinie.

Ktoś mógł powiedzieć pani Le Pen, że po polsku składamy sobie życzenia Wesołych Świąt, a nie Wesołego Bożego Narodzenia. Nie powiedział i mogliśmy zostać wciągnięci w kryzys

W 2021 r. akademia dorzuciła w kolejnym stanowisku, że pisownia włączająca „sprzeciwia się zasadzie demokracji języka”. Pochyliła się z troską nad osobami z dysleksją i dodała, że „byłaby to również przeszkoda w nauce języka”. A na koniec wyraziła przekonanie, że nowe zasady zagroziłyby pozycji francuskiego na świecie i zmusiłyby wszystkich do… posługiwania się angielskim. Choć trzeba przyznać, że po drodze akademia opublikowała też dokument bardziej ugodowy. Stwierdza w nim m.in. że „są różne powody, dla których można się sprzeciwiać feminizacji, i w niektórych przypadkach nie można jej a priori uznać za niedopuszczalną. Pułapki mają często charakter praktyczny – wówczas można znaleźć rozwiązania z poszanowaniem zasad języka – ale czasami także natury psychologicznej”.

Pod koniec października do senatu trafił projekt ustawy o ochronie języka przed pisownią inkluzywną. – W naszym języku rodzaj męski tworzy neutralność. Nie trzeba dodawać kropek ani myślników – zadeklarował kilka godzin przed debatą w izbie wyższej prezydent Macron i nawoływał, „aby nie ulegać duchowi czasu”. Senator (nie zgadza się na nazywanie senatorką, niezależnie od pisowni) Pascale Gruny stwierdziła, że Akademia Francuska nie myliła się, dostrzegając w tych pomysłach „śmiertelne niebezpieczeństwo dla języka”. Projekt przyjęto większością 221 do 82 głosów. Dotyczy tylko pisowni, nie zabrania obywatelom mówić – i poza oficjalnymi komunikatami i korespondencją – pisać, jak chcą. Po drodze zaś zajęła się sprawą choroby, która trapiła świat od 2020 r. I wydała stanowisko napominające, że COVID-19 jest rodzaju żeńskiego, a nie męskiego. Francuzi jednak od samego początku mówią „le COVID”, a nie „la COVID”. Choroba nie musi być żeńska.

Po prawdzie, trudno zrozumieć, dlaczego francuszczyzna ma w swoim repertuarze aktora i aktorkę (acteur, actrice), ale już nie autora i autorkę (auteur, dla kobiety femme auteur, a nie autrice) czy pisarza i pisarkę (écrivain, femme écrivain, a nie écrivaine). To znaczy tę ostatnią nieoficjalnie już ma. Forma żeńska najwyraźniej przestała ranić uszy większości i – bez zgody akademii – pojawiła się w ostatnich latach w powszechnym użyciu. Tyle że takich nazw zawodów – których feminizacja byłaby zgodna z wielowiekową praktyką językową i odbywała się za pomocą usankcjonowanych historycznie i nadal produktywnych przyrostków – jest o wiele, wiele więcej.

Są takie zasady języka, które przekazuje się uczniom na samym początku, żeby się nie kompromitowali. Jak z tą „kobietą pisarzem”. Okazuje się, że mimo oficjalnego oporu i one się zmieniają, i właśnie po sztywnym trzymaniu się starych norm można poznać, że uczeń ma… duży staż. Mnie uczono, że o ile do mężczyzn zwracamy się oficjalnie z całą tytulaturą (np. „Monsieur le président”, czyli „panie prezydencie/przewodniczący”), o tyle do kobiet – włącznie z brytyjską królową i ewentualną panią prezydent/prezydentką – mówimy tylko „Madame”. Pod karą uznania za osobnika o niskiej kulturze i niedouczonego. Obecnie tak nie jest (przepraszam wszystkich, którym 25 lat temu przekazałem tę pozłacaną zasadę). Jeszcze niedawno kazano nam zgadywać, czy kobieta, z którą rozmawiamy, jest (lub była) zamężna, bo powiedzenie „Madame” (pani) do panny jest szczytem nietaktu. Miała być „Mademoiselle”, choćbyśmy nie mieli żadnych podstaw do wyrokowania o jej stanie cywilnym. Inaczej miała prawo nas ofuknąć, jakbyśmy ją celowo obrażali. Dziś jest przeciwnie – powiedzenie „moja panno” – nawet do osoby niezamężnej – jest odbierane jako poniżające i zatrąca o męski szowinizm. Z jednym wszakże wyjątkiem: dla diw. Plotka głosi, że Catherine Deneuve – rozwódka od 1972 r. – nazwana „Madame” potrafi przerwać wywiad. „Mademoiselle” należy się zwracać też np. do Brigitte Bardot. To jak dożywotni tytuł honorowy.

Logiczne? Nie. Ale czy to problem? Może po prostu najlepiej pozwolić ludziom, których to dotyczy, decydować, jak chcą być nazywani? I nie dziwić się, że i język, i obyczaje się zmieniają. W końcu pierwszą bożonarodzeniową choinkę w Wersalu kazała dopiero w 1738 r. postawić królowa Maria Leszczyńska. A dla pisarek – choć począwszy od urodzonej w 1364 r. Christine de Pisan, miała ich mnóstwo – jeszcze do niedawna Francja miała tylko jedną propozycję: by były „kobietami pisarzami”. ©Ⓟ