Rozpoczęte w piątek obchody 80. rocznicy ludobójstwa na Wołyniu w swej formie były imponujące. Po stronie polskiej. Zbliżenie stanowisk Kościołów nawiązywało do orędzia biskupów polskich do niemieckich z 1965 r.: „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”.

Wcześniej niemieccy chrześcijanie pielgrzymowali do miejsc zbrodni, a w 1961 r. w tzw. memorandum z Tybingi Kościół ewangelicki wezwał do zaprzestania prób rewizji granicy na Odrze i Nysie. 1 października 1965 r. Kościół ewangelicki wydał tzw. memorandum wschodnie. Zaapelował w nim o pojednanie i uznanie granicy. Działo się to w piku zimnej wojny i pod koniec soboru watykańskiego II. Do tego modelu pojednania miały nawiązywać wydarzenia rocznicowe w Łucku.

W tym sensie nie sposób nie docenić wysiłków polskich duchownych. Szczególnie słów abp. Gądeckiego, który wprost mówił o Wołyniu jako ludobójstwie. Gorzej było już z politykami, którzy poruszali się w ramach wytartego paradygmatu. Andrzej Duda razem z Wołodymyrem Zełenskim w Łucku nie wprowadzili nowej jakości do procesu pojednania. Politycy szli śladem Aleksandra Kwaśniewskiego i Łeonida Kuczmy oraz Lecha Kaczyńskiego i Wiktora Juszczenki oraz Bronisława Komorowskiego i Petra Poroszenki. Nie przekroczyli spodziewanej granicy bólu dla Ukraińców. Czyli nie przyznali, że doszło do ludobójstwa, i nie zaprzeczyli fałszywej symetrii, którą od lat do debaty wołyńskiej wprowadza strona ukraińska (była wojna, były zbrodnie – po obydwu stronach).

Potwierdza to ustalony przez obie strony i brzmiący identycznie wpis Andrzeja Dudy i Wołodymyra Zełenskiego po uroczystościach w Łucku. „Razem oddajemy hołd wszystkim niewinnym ofiarom Wołynia! Pamięć nas łączy! Razem jesteśmy silniejsi”. To potwierdzenie, że po stronie polskiej ważniejszy jest „priorytet wojenny”, a nie asertywna polityka historyczna. Nie ma przy tym ani słowa o sprawcach i o kategorii czynu. Czyli 0 ludobójstwie właśnie. Prezydencki minister Marcin Przydacz napisał o „ofiarach Wołynia”. Nie sprecyzował jednak: czego? Wydarzeń, wypadków, przypadków, powodzi, pożaru czy ludobójstwa? Trudno zrozumieć, dlaczego strona polska nie wyjmuje tego tematu poza kwestie bezpieczeństwa i nie traktuje jej tak, jak robi to Ukraina. Czyli według własnych kryteriów. Z pewnością istniała obawa, że Wołodymyr Zełenski, który miał wszystkie karty w ręku, odwoła Łuck (np. z powodu ważnych spotkań w Chersoniu lub pod Orichiwem na Zaporożu – trwa wojna, prawda) albo odwoła planowaną wizytę szefa parlamentu Rusłana Stefanczuka w Warszawie i tym samym skompromituje polskiego prezydenta. Wówczas zostałyby jedynie obchody po polskiej stronie i nikogo nie dałoby się przekonać, że mamy do czynienia z „przełomem”.

Możliwe jednak, że tak właśnie należało zrobić. Jeśli brakuje realnego postępu, nie warto udawać, że on jest. Tymczasem jesteśmy świadkami fikcji. Trójkąt Weimarski, który z inicjatywy polskiej miał niedawno się odbyć w Kijowie z udziałem Zełenskiego – ale się nie odbył, bo pomysł zakwestionował Olaf Scholz – też przedstawiono jako sukces. Mimo że była to impreza dla zdjęć (przypomnę tylko, że jeszcze wiosną ub.r. to Andrzej Duda wiózł do Kijowa niemieckiego prezydenta Franka-Waltera Steinmeiera, ale ostatecznie musiał mu jakoś powiedzieć, że nie widzi dla niego miejsca Zełenski. Teraz to Niemcy rozdają karty). Jako sukces ogłoszono również spotkanie w Kijowie prezydentów Polski, Litwy i Ukrainy. Nie wspominając, że w pierwotnym planie miał być również na nim Emmanuel Macron, Rishi Sunak i Giorgia Meloni. Może dlatego Zełenski pozwolił sobie podczas tego spotkania na dyscyplinowanie Andrzeja Dudy w sprawie zboża i stwierdził, że ta kwestia będzie rozwiązana poza Polską na poziomie unijnym. Bo obiecała mu to Ursula von der Leyen, z która Warszawa akurat stosunków ciepłych nie ma.

To, co wydarzyło się do tej pory wokół 80. rocznicy Wołynia, musi zostać oczywiście docenione. Nie można jednak udawać, że jest to scenariusz oczekiwany, optymalny, przełomowy czy też akceptowalny dla Polski. To przede wszystkim wariant korzystny dla Ukrainy, która prowadząc wojnę, nie może i nie chce przyznać, że jej naród w przeszłości dopuszczał się zbrodni ludobójstwa. Zełenski w niemal doskonały sposób pozostaje w roli ofiary. To zrozumiałe. I za to należy mu się szacunek – jest asertywnym graczem, który konsekwentnie broni pozycji swojego państwa. Polski prezydent w tym kontekście też jest graczem. Ale ani asertywnym, ani tym bardziej skutecznym. ©℗