Kremlowski reżim ma po nieudanym buncie Jewgienija Prigożyna spore problemy, które w ostatecznym rozrachunku mogą zdecydować o jego losach.

Różne świat widział pucze wojskowe – niektóre dramatyczne, inne operetkowe – ale trzeba przyznać, że ten niedawny był jednym z dziwniejszych. Niemal żaden z głównych aktorów nie zachował się w krytycznych momentach tak, jak można było chwilę wcześniej przewidywać. Zaskakujące zwroty akcji, a potem pauza, w której ramach owi aktorzy, zamiast dyskontować uzyskaną przewagę, nagle milkli lub znikali ze sceny. Prowokuje to przypuszczenia, że nawet ci najważniejsi od pewnego momentu nie pisali swoich ról sami, ale musieli prosić kogoś o kolejną kartkę scenariusza, której treść dopiero w popłochu powstawała na zapleczu sceny. Cóż, w wielu znanych puczach dochodziło do improwizacji, ale w bodaj żadnym nie było potrzeby aż tak długich przerw. Rekord pobił sam Putin – po buńczucznym występie w sobotę rano zamilkł na ponad dwie doby – dopiero w poniedziałek około południa na kremlowskiej stronie internetowej opublikowano jego oświadczenie. Złożył w nim… gratulacje uczestnikom forum przemysłowego. Dopiero po kolejnych kilku godzinach pojawiło się następne nagranie, zapowiadane zresztą jako arcyważne i przełomowe dla Rosji. Nie znalazło się w nim nic istotnego, była tylko dość nieudolna próba odzyskania twarzy.

I wreszcie ten zbrojny przecież bunt wybuchł nie w jakiejś republice bananowej, tylko w mocarstwie atomowym, kraju, który jest członkiem stałym Rady Bezpieczeństwa ONZ i aspiruje do współrządzenia światem. W dodatku ma mocne, stricte państwowe tradycje militarne, a jego siły zbrojne jeszcze do niedawna szczyciły się mianem drugich na świecie. Co prawda potem okazały się tylko drugimi w Ukrainie, a przez kilka godzin całkiem serio groziła im rola drugich w samej Federacji Rosyjskiej... Pucz przeprowadziła bowiem prywatna (przynajmniej formalnie) firma wojskowa na czele z ekskryminalistą wzbogaconym na biznesie gastronomicznym i mafijnych układach z politykami, a regularna armia nie potrafiła (lub raczej: nie za bardzo chciała) spacyfikować buntowników siłą. Konieczne były negocjacje ze zdrajcą (tego słowa pod adresem Prigożyna użył Putin w sobotę rano i powtórzył w poniedziałek). Niedawny akolita prezydenta w odpowiedzi odszedł od tradycyjnej w Rosji formuły „dobry car, źli bojarzy” i w dosadnych słowach zdezawuował całą oficjalną narrację dotyczącą przyczyn i przebiegu zbrojnej interwencji w Ukrainie. Uderzył więc bezpośrednio w Putina, a ten – przez lata kreujący się na bezwzględnego macho – nie miał dość siły, by mu się natychmiast odwinąć. Antyputinowski przekaz poszedł „w lud” za pomocą licznych kontrolowanych przez Prigożyna kanałów komunikacji i pozostanie w świadomości wielu Rosjan. Już to wystarczy, by od tej chwili mówić o poważnym osłabieniu władzy centralnej w Rosji. Jak daleko ten proces się posunie i jakie przyniesie efekty wewnętrzne i zewnętrzne – to wciąż pytania bez pewnych odpowiedzi.

Sprzątanie śmietnika

Prigożyn w sobotni wieczór również zniknął. Miał jechać na Białoruś, ale gdy przez wiele godzin tam nie dotarł, zaczęły się spekulacje, czy może gdzieś uciekł, a może jednak został zgładzony? W poniedziałek po południu wreszcie dał znak życia, ale należało od razu przyjąć, że sytuacja jest dynamiczna i może w każdej chwili się zmienić. Co prawda już w swym pierwszym oświadczeniu wideo opublikowanym w serwisie Telegram przywódca puczu pokazał, że czas pauzy nie był zmarnowany i że naprawdę sporo zrozumiał – pokajał się, zaprzeczył swym wcześniejszym wypowiedziom o chęci obalania władz, a nawet przyznał, że ustąpił przed siłą. Czy to wystarczy, by zapewnić mu faktyczne przebaczenie? Wątpliwe. Pierwsze sygnały, w postaci powtórzenia przez Putina słów o zdradzie nie były dlań optymistyczne. Szybko jednak pojawił się komunikat o umorzeniu śledztwa przeciw Prigożynowi. Ale czy władza po chwili się z tego nie wycofa, nie wiadomo.

Uwięzienie lub śmierć przywódcy buntu to byłby punkt dla Putina – Rosjanie potrafią wybaczyć władcy chwilową słabość, o ile w miarę szybko przystąpi do zemsty na wrogach. Wersja z tajemniczym zniknięciem to jednak jeszcze lepszy sposób rozwiązania problemu „co zrobić z Prigożynem”. Kto chce, może w takim wariancie wierzyć w dowolne wyjaśnienie zagadki, a nawet posługiwać się owym wyjaśnieniem politycznie. Do wyboru: chcemy postraszyć innych przemyśliwujących o buncie, opowiadamy o tajnej egzekucji poprzez wsadzenie żywcem do gorącego pieca; chcemy zakpić z tych, którzy na pucz patrzyli z nadzieją na lepszą Rosję, opowiadamy im o tym, że Prigożyn tak naprawdę z fałszywym paszportem i milionami dolarów odpoczywa właśnie na jakiejś rajskiej plaży i śmieje się z ich naiwności. I tak dalej.

Ale reżim ma tymczasem inne, chyba poważniejsze problemy. Personalne, czyli rozliczenie w swych własnych szeregach oraz niezbędne przetasowanie na kluczowych stanowiskach. Marketingowe, czyli odbudowanie nadszarpniętego wizerunku Putina i całej ekipy. A także strategiczne, czyli – w pewnym uproszczeniu – czy i ewentualnie jak dalej toczyć wojnę.

Dwa pierwsze obszary łączą się ściśle. Bardzo charakterystyczne, że pomimo niedzielnych spekulacji medialnych o odejściu z funkcji szefa resortu obrony Siergieja Szojgu bezpośrednio po zakończeniu akcji nie nastąpiły w tym zakresie nerwowe ruchy. To znów punkt dla Putina, zaprzeczenie podejrzeniom, że przehandlował ministra za własny stołek. Ocalony Szojgu teoretycznie powinien być wdzięczny i jeszcze bardziej wierny. Ale kalkulacja Putina musiała też uwzględniać inne czynniki. Być może konieczność ukłonu w stronę tych grup w armii, które oczekują jakościowej zmiany w zarządzaniu i dowodzeniu i dały temu mocny wyraz, wstrzymując się w sobotę przed zdecydowanymi działaniami przeciwko Prigożynowi. Być może również faktyczną, merytoryczną konieczność poprawy w resorcie. Warto odnotować, że „odnaleziony” Prigożyn wycofuje się co prawda z ataku na Putina, ale wciąż uzasadnia sobotnie działania puczystów koniecznością zmian w dowodzeniu i zaopatrzeniu wojska. W rusnecie rychło pojawiły się personalne spekulacje – często wyglądające na życzeniowe myślenie obecnych i byłych wojskowych. Najczęściej przewijały się w nich nazwiska generałów Siergieja Surowikina (który w czasie puczu werbalnie poparł Putina, ale poza tym zachował się dość biernie) i Aleksieja Diumina (który, formalnie piastując urząd gubernatora w Tule, zdaniem części źródeł miał uczestniczyć w negocjacjach z Prigożynem). Swoją drogą to może być dla nich pocałunek śmierci.

Personalia ministra mają jednak znaczenie wtórne. Kto wie, czy nie ważniejsze są podjęte rychło działania na rzecz zdyscyplinowania oficerów niższego szczebla oraz wybicia zębów wagnerowcom. Oczywiście ich siły skierowane za granicę mają pozostać bez zmian, a nawet urosnąć. To nie przypadek, ale ważny sygnał, że szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow jako pierwszy z wyższych funkcjonariuszy reżimu zabrał głos już w poniedziałek przed południem, by obwieścić światu, że rosyjskie siły najemne nadal będą działać w Syrii, Mali i jeszcze paru egzotycznych miejscach. Rzecz jasna po to, żeby uspokoić tamtejszych partnerów i klientów.

Ale żywy (na razie) „były buntownik” może się Moskwie jeszcze przydać. Jeśli pozwoli mu się odtworzyć jego armię zabijaków spod ciemnej gwiazdy, przy okazji od nowa nasycając ją „siłą fachową” (po zapowiedzianych odejściach takich ludzi jak Dmitrij Utkin, faktyczny mózg militarny grupy, która wzięła nazwę od jego pseudonimu, a także wielu innych, wykwalifikowanych oficerów), i jeśli faktycznie zostanie ona przynajmniej w jakiejś części dyslokowana na Białoruś, to układanka stanie się bardzo ciekawa. I jeszcze bardziej nieoczywista niż dotychczas.

Co z tą Białorusią

Na razie mamy powrót przynajmniej części buntowników na front ukraiński, potwierdził to już Kijów. Ale tego, że ostatecznie jakaś znacząca grupa postwagnerowców znajdzie się na terytorium białoruskim, wykluczyć nie można. Bez wątpienia taka „prywatna” armia wzmocni reżim Łukaszenki w ewentualnych rozprawach z opozycją wewnętrzną lub potencjalnym buntem w szeregach białoruskiej armii. Ale kij ma dwa końce: pozostanie bowiem pytanie, komu przede wszystkim będą wierni najemnicy. Można sobie wyobrazić scenariusz, w którym zwracają się przeciwko Łukaszence, gdy Kremlowi będzie to na rękę. No i mogą jeszcze zostać wykorzystani do jakiejś akcji dywersyjnej – oczywiście oficjalnie nieautoryzowanej przez Moskwę ani Mińsk – przeciwko któremuś z sąsiadów. Mniej prawdopodobne, że NATO-wskiemu, czyli Polsce lub Litwie, bowiem ze względów wojskowych to byłaby rzeź „prywaciarzy”, w dodatku bez wyraźnej korzyści dla zleceniodawców (chyba że mówimy o działaniach na bardzo małą skalę, raczej hybrydowych). Ale otwarta, pełnoskalowa akcja przeciw Ukrainie – to już jak najbardziej. Wobec tego, nawet jeśli owi kondotierzy reżimu moskiewskiego będą tam siedzieć cicho i pilnować baćki albo nawet tylko uprawiać ziemniaki, to ukraińskie dowództwo i tak na wszelki wypadek będzie musiało zamrozić niebagatelne odwody do ich ewentualnego powstrzymania.

Niektórzy komentatorzy twierdzą, że w ogóle od początku taki był cel całej, z góry ukartowanej operacji. To oczywiście bzdura, wagnerowców można było dyslokować na Białoruś, a potem wykorzystać do pozornie „dzikiej” dywersji bez całego tego cyrku z puczem i strat, zwłaszcza tych na wizerunku Putina. Wątpliwe też, by autorem takiej koncepcji był sam Alaksandr Łukaszenka, który firmował negocjacje z Prigożynem. Gościnność wobec niedawnych buntowników nie jest bowiem specjalnie korzystna z punktu widzenia jego interesów – nie po to białoruski dyktator od miesięcy wije się jak piskorz, by nie ulec naciskom Putina i nie włączyć się aktywnie do wojny, by teraz samemu dobrowolnie skręcać w tym kierunku.

Zanim groźba zmaterializuje się na ukraińskiej granicy, wśród ludzi Prigożyna trzeba dokonać starannej selekcji pod kątem ich posłuszeństwa, które wcale nie jest oczywiste, bo rozczarowanie w szeregach jest spore, a autorytet szefa nadszarpnięty. Trzeba też podjąć ostateczne decyzje o losach samego Prigożyna. Kto powiedział, że jego przedsiębiostwem wojskowym nie może dowodzić ktoś inny?

Paradoksalnie to wszystko powoduje, że Łukaszenka ma z tej awantury więcej kłopotów niż korzyści. I słychać to było wyraźnie między wierszami jego wtorkowych wypowiedzi publicznych. Putin będzie pamiętać upokorzenie związane z faktem, że musiał (przynajmniej oficjalnie) skorzystać z pomocy pogardzanego przez siebie Białorusina, aby zapobiec groźbie wojny domowej w Rosji i zachować stanowisko. I że Łukaszenka od dawna ma ambicje przeprowadzki do Moskwy – już jako lider wspólnego państwa związkowego. Niby schował je na długie lata do kieszeni, ale może chcieć je wyciągnąć w sprzyjającym momencie. A ten chyba akurat nastąpił i może nigdy nie być lepszego. Wielu Rosjan bowiem, przyzwyczajonych do bezkrytycznej wiary w to, co serwują im media, żyje teraz w przekonaniu, że tylko rozum i dobra wola białoruskiego dyktatora zawróciły matuszkę Rosiję znad przepaści. To zaś oznacza, że Putin – poza myślami o zemście wobec Prigożyna – pewnie knuje właśnie, jakby tu wreszcie odstrzelić Łukaszenkę (niekoniecznie tylko w sensie symbolicznym). Profilaktycznie, zanim ten dostanie od kogoś ofertę, by na białym koniu wjechać na Kreml.

Strategiczne przetasowania

Przebieg puczu zasygnalizował nam wyraźnie, że władza w Rosji przestała być monolitem. Zdał sobie z tego sprawę i sam Putin, i pewnie dlatego uciekał z Moskwy, na którą szła kolumna wagnerowców. Obawiał się nie tyle ich karabinów, ile nielojalności kogoś w swym bliskim otoczeniu. I zapewne miał do tego mocne podstawy. W tle wydarzeń mamy wciąż niejasną rolę owego anonimowego scenarzysty, o którym wspomniałem na początku. Być może to on zaplanował całą akcję i posłużył się nerwowym oraz zdesperowanym Prigożynem, a być może po prostu skorzystał z okazji, by osłabić i upokorzyć Putina, nie dając mu wszakże upaść całkiem i natychmiast.

Słaby frontman, uzależniony coraz mocniej od jakiejś zakulisowej „grupy trzymającej władzę”, to przecież bardzo wygodny układ dla wielu wpływowych ludzi w Rosji: oligarchów, wyższych urzędników, generałów, a zwłaszcza wysokich oficerów służb specjalnych. Można nim posterować w kierunku rozwiązań niepopularnych lub skrajnie kompromitujących, a jednocześnie koniecznych z punktu widzenia tej grupy, a potem łatwo obsadzić w roli kozła ofiarnego. Nie da się też wykluczyć, że grupa ta, przynajmniej w pewnym stopniu, działa w porozumieniu z jakimś potężnym graczem zewnętrznym. Oczywiste podejrzenie pada na Pekin. Chiny zapewne z dużym niepokojem obserwowały chaos w Rosji i okazaną tam dość niespodziewanie słabość władzy, teraz mogą więc postawić na nieco innych ludzi gwarantujących im więcej stabilności i jednocześnie jeszcze większe podporządkowanie poleceniom towarzysza Xi. A w zamian to, co zwykle: prawo do spokojnego rozkradania przynależnej władcom z Moskwy części rosyjskich bogactw, póki jest jeszcze co kraść.

Polityka Putina, uwikłanie Rosji w beznadziejną wojnę i jej nieudolne prowadzenie coraz bardziej przeszkadza i Chinom, i ważnej części rosyjskiej elity polityczno-biznesowo-mafijnej. Utrata zysków w Rosji oraz wydawania ich na Zachodzie musi tych drugich boleć. Psucie światowej gospodarki i zakłócenie łańcuchów dostaw boli za to Pekin. Tym bardziej że korzystając z sytuacji, Amerykanie nie tylko śmielej narzucają swój punkt widzenia Europie, lecz także coraz wyraźniej przeciągają na swoją stronę Indie (czego dowodem imponujący pakiet umów i porozumień o strategicznym znaczeniu podpisanych przy okazji niedawnej wizyty premiera Narendry Modiego w USA). Na razie ChRL robi dobrą minę do coraz gorszej gry, wydając z lekkim opóźnieniem przychylne obecnym władcom rosyjskim oświadczenia dyplomatyczne, ale Putin nie ma żadnych gwarancji, że chińscy politycy i oficerowie wywiadu nie szykują już jego następcy. Do scenariusza zakończenia wojny, a przynajmniej jej zawieszenia, Putin nie pasuje bowiem absolutnie, z nim Rosja może już tylko albo wygrać (co nie jest realne), albo niemal bezwarunkowo skapitulować. To zaś nie uśmiecha się ani wpływowym Rosjanom, ani Chińczykom, bo zbytnio wzmocniłoby Zachód. Z Putinem realne jest tylko jedno – długie trwanie wyniszczającej wszystkich wojny.

I Pekinowi, i kręgom rosyjskiego biznesu oraz służb coraz pilniej potrzebny jest więc ktoś nowy u sterów. Nie tak skompromitowany i bardziej elastyczny. I to zanim Ukraińcy odniosą wreszcie jakiś znaczący sukces na froncie, bo wtedy warunki możliwego pokoju pogorszą się skokowo.

Kurz po sobotnim puczu w Rosji opada powoli i w dużej mierze pozornie. Ten thriller (choć niektórzy błędnie uznają go za komedię), najeżony nagłymi zwrotami akcji i mylnymi tropami, bez wątpienia będzie mieć kolejne odcinki. Oby nie sezony. ©Ⓟ