Głównodowodzący siłami ukraińskimi trafił na okładkę „Time’a”. Wszyscy chwalą gen. Wałerija Załużnego za talent taktyczny, a wielu wróży mu też karierę polityczną.
Gdy na początku marca rosyjskie wojska zajmowały Melitopol, komentujący na żywo w telewizji publicyści ukraińscy zastanawiali się, po co Putinowi to miasto. – A może lubią czereśnie? – rzuciła jedna z dziennikarek. W rzeczy samej, Melitopol znany jest jedynie z pysznych czereśni, które namalowano nawet na tablicy przed wjazdem do niego. A poza tym jest strategicznie położony. Jego odbicie jest więc niezbędne, aby Ukraińcy mogli przerwać transportowy korytarz, łączący Rosję kontynentalną z Krymem.
I właśnie dlatego Melitopol jest typowany na kolejny cel ukraińskiej kontrofensywy. Po obronie Kijowa, wyparciu Rosjan z Charkowszczyzny, podejściu pod Swatowe oraz przejęciu Chersonia – byłby to kolejny punkt w dorobku głównodowodzącego siłami ukraińskimi gen. Wałerija Załużnego.
Obok Wołodymyra Zełenskiego oficer wyrósł na niemal równorzędną ikonę tej wojny. Czego zazdrości mu szef administracji prezydenta i aspirujący do miana osoby numer dwa w państwie Andrij Jermak. Jak przekonują rozmówcy DGP, po tym jak Załużny trafił na okładkę „Time’a”, Jermak darzy go szczerą nienawiścią. – Wkurza go, że wystylizowali tę okładkę tak samo jak z Mac Arthurem tuż po II wojnie światowej. Dla ego Jermaka to było za dużo – opowiada jedna z osób, która zna układy na ukraińskich szczytach władzy. – Zełenskiego w „Time’ie” jeszcze zniósł. Ale Załużny? Dla Jermaka liczą się tylko on i prezydent. Tam nie ma miejsca dla kolejnego samca alfa. Nie ma miejsca dla Załużnego” – dodaje.
Problem w tym, że generał wyrąbuje sobie to miejsce w boju, nie pytając o zgodę ani Jermaka, ani Zełenskiego. Do tego nosi mundur. Niezależnie od tego, jak bardzo Jermak by się starał i jak często chodziłby w taktycznym polarze, nie będzie wojskowym i nie uda mu się przekonać Ukraińców, że to on stoi za zwycięstwem. Zełenski nadrabia dobrą grą aktorską i dobrze wypadającą na Telegramie chrypą. Jermaka dzieli od nich kilka długości.
„Time” pisze o Załużnym, że to „wyluzowany” oficer „nowej generacji”, który walcząc od 2014 r., zmienił Zbrojne Siły Ukrainy w armię zdolną do szybkiego reagowania na taktykę przeciwnika. Magazyn dodaje, że na zakończenie szkoły oficerskiej w Odessie, tuż po upadku ZSRR, pisał pracę dyplomową o organizacji armii USA i porównywał ją do struktury sowieckiej. „Time” przypomina też wywiad, którego Załużny udzielił w 2020 r. jednemu z pism branżowych, wydawanych przez ukraińskie ministerstwo obrony. Mówił w nim o tym, że cała tajemnica zmiany polega na tym, by zbudować wojsko, w którym z sierżantów nie robi się kozłów ofiarnych, a samodzielnych dowódców, którzy nie boją się podejmowania decyzji. Podkreślał, że nie ma powrotu do armii sprzed 2013 r. – czyli do czasów Wiktora Janukowycza, który doprowadził do jej rozkładu, czego efektem było oddanie Krymu bez jednego wystrzału. To spowodowało powstanie u Ukraińców czegoś, co można nazwać kompleksem krymskim – graniczącą z szaleństwem chęcią uniknięcia powtórki tej kompromitacji, nawet za cenę największej ofiary.
Na początku marca – gdy było jasne, że rosyjska ofensywa pod Kijowem utknęła – prezydent, ministrowie oraz dowództwo wojska zaczęli często pokazywać się Ukraińcom, aby nie powstało wrażenie, że administracja uciekła do Lwowa (choć w praktyce tak rzeczywiście było: 90 proc. aparatu państwa przeniesiono do tego miasta). Jak mówił jeden z bliskich współpracowników Zełenskiego, do tego czasu ci, którzy zostali w stolicy, niemal nie widzieli światła dziennego. – Cały czas spędzaliśmy w schronie – relacjonował.
Załużny szybko zaczął się pojawiać w mieście. Przychodził do centrum prasowego przy ul. Basejnej. I rzeczywiście, jak na tak mało komfortową sytuację, można powiedzieć, że był wyluzowany. Witał się z dziennikarzami, można było zabrać go na stronę i zadać kilka pytań o sytuację czy dalsze plany. Nie zasłaniał się po sowiecku tajemnicą, nie uciekał w ezopowy język. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że on i jego ludzie nawet za mocno nie kłamali, choć gdy w marcu mówili o odpychaniu Rosjan spod Irpienia, nie dawałem im wiary.
Irpień rzeczywiście trzymał się jednak mocno i nie wpuszczał przeciwnika do stolicy. Ukraińskie siły specjalne wciągały w zasadzki rosyjskie kolumny zmechanizowane. Prowokowano je do wjazdu na wąskie drogi od – położonej przy trasie żytomierskiej – Myłej w kierunku Buczy. Tam już czekali na nie żołnierze posługujący się zestawami przeciwpancernymi NLAW i Javelin. Po wycofaniu spod Kijowa pod koniec marca były to ścieżki rosyjskiej hańby znaczone popalonym sprzętem pancernym.
Kaźń kijowska była pierwszym wyraźnym sukcesem Załużnego. Bo nawet jeśli to nie on wymyślił taktykę (według opinii rozmówców DGP był to dowódca wojsk lądowych gen. Ołeksandr Syrski), to jako głównodowodzący zebrał laury. Mniej więcej w tym samym czasie Rosjanie wycofali się także spod Czernihowa i skupili – bez specjalnych efektów – na Donbasie. Utrzymanie stolicy sprawiło, że na Ukrainę zaczął płynąć szeroki strumień broni z państw NATO. I to już nie tylko do obrony, ale z myślą o kontrofensywie i odbijaniu zajętych terenów. Sztabowcy Załużnego wypuszczali do prasy informacje o tym, że pójdzie ona na południe: albo w kierunku Chersonia, albo od strony Zaporoża. To tam gromadzono – dostarczane przez Polskę – czołgi T72, a więc broń ofensywną. Wszystko było jednak tylko grą. Dezinformacją. Czołgi miały przekonać Rosjan, że tam pójdzie atak. I ten atak wyszedł, ale zamarkowany jak w boksie: najpierw cios na wątrobę, a po nim powalający na deski sierp na szczękę.
Tym sierpem były pododdziały wojsk desantowych i sił specjalnych, które zaczęły wyrąbywać korytarz na Charkowszczyźnie. O ile Rosjanie podczas ataków posuwali się o kilometr w ciągu kilku dni, o tyle w podobnym czasie Ukraińcy robili ich kilkanaście. Za siłami specjalnymi, które poruszały się lekkimi pojazdami opancerzonymi Humvee i MRAP, szły jednostki zmechanizowane. Efekt był taki, że 10 września Ukraińcy odbili Izium i Kupiańsk – cywilną stolicę okupowanej Charkowszczyzny. Załużny znów złamał schemat. Gdy wszyscy mówili, że wojna to już tylko artyleria i masowy ostrzał pozycji przeciwnika, generał wydał rozkaz o szybkim uderzeniu przy pomocy mobilnych grup bojowych. Rosjanie nawet się nie bronili. Uciekli, zostawiając po sobie pokaźne ilości sprzętu pancernego i amunicji.
W przypadku zajęcia Chersonia wiele zależało od Rosjan. To oni markowali. Ukraińcy tygodniami odcinali im szlaki zaopatrzenia i niszczyli mosty na Dnieprze. Ostatecznie mianowany – na dzień przed swoimi urodzinami, 10 października 2022 r. – dowódcą połączonych sił rosyjskich gen. Siergiej Surowikin po kryjomu zaczął wycofywać z miasta wartościowe jednostki piechoty morskiej i powietrznodesantowe. Załużny chciał je zamknąć w kotle – wybić w pień lub wziąć do niewoli. Rosjanie, słusznie zresztą, zdecydowali się na odwrót, bo na prawym brzegu nie mieli szans. Nie utrzymaliby Chersonia, a się wykrwawili. Nie chcieli mieć swojego Mariupola.
Ale efekt propagandowy wycofania i tak był fatalny. Łącznie z tym, że Ukraińcy na murach wokół domu, w którym mieszkał prokremlowski „gauleiter” Chersońszczyzny Wołodymyr Saldo, namalowali wizerunek uśmiechniętego Załużnego. – Od kilku miesięcy próbujemy zamknąć ich w kotle, lecz wciąż uciekają. Pod Chersoniem się nie udało, będziemy próbowali dalej – miał powiedzieć w listopadzie premier Denys Szmyhal w rozmowie z jednym z zachodnich dyplomatów tuż po przejęciu miasta.
W międzyczasie były jeszcze atak na most krymski, uderzenia dronami podwodnymi i latającymi w okręty Floty Czarnomorskiej i jej dowództwo w Sewastopolu. W grudniu Ukraińcy poszli jeszcze dalej i bezzałogowcami Stirż uderzyli w lotniska oddalone o ponad 800 km od swoich granic, niszcząc rosyjskie bombowce strategiczne. Dowództwo sił specjalnych prowadziło równocześnie dywersję przeciwko składom paliwa w Rosji i obiektom cywilnym.
Sam Załużny szykuje się do kolejnej ofensywy. Tym razem w kierunku Melitopola. Jak mówił na antenie telewizji Kanał 24 ukraiński ekspert wojskowy płk Roman Switan, chodzi o zamknięcie rosyjskich batalionowych grup bojowych we wschodniej części obwodu chersońskiego. Jak przekonują Amerykanie, będzie to miało takie znaczenie jak bitwa o Midway w 1942 r., która stanowiła punkt zwrotny w wojnie na Pacyfiku.
Dla Załużnego to też kwestia honoru. On sam jako żołnierz dorósł podczas wojny z separatyzmem na Donbasie po 2014 r., a zimą 2015 r. obserwował, jak żołnierze ukraińscy zostali zamknięci w kotle pod Debalcewem, co skończyło się podpisaniem niekorzystnego dla Kijowa drugiego porozumienia mińskiego. To już jednak przeszłość.
„Generał wypłynął jako myśliciel wojskowy, którego potrzebował kraj” – pisał w e-mailu do „Time’a” w maju przewodniczący amerykańskiego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów gen. Mark Milley. „Jego przywództwo pozwoliło ukraińskiej armii zaadaptować się szybko i przejąć inicjatywę”.
Brzmi świetnie, jednak ten sam Milley w lutym był przekonany, że Kijów upadnie w ciągu trzech dni i żaden geniusz generalski tu nie pomoże. Telewizja Fox News informowała, że taką opinię przekazał kongresmanom na niejawnym briefingu tuż przed wybuchem wojny. Dodawał, że liczba zabitych żołnierzy po stronie rosyjskiej wyniesie 4 tys., a po ukraińskiej 15 tys. Po ponad dziewięciu miesiącach wojny ofiar jest mniej więcej po równo – ok. 90 tys. Rosjan i tyle samo Ukraińców (o czym informował niedawno również sam Milley). Nie mniej pesymistyczni byli dowódcy polscy. Jak wynika z informacji DGP, na jednej z narad prezydenta, premiera, szefów służb specjalnych i dowódców wojska w pierwszych dniach wojny jeden z generałów miał powiedzieć, że „cudu nad Dnieprem nie będzie”.
Cud jednak się zdarzył. Był efektem z jednej strony talentów Załużnego, a z drugiej – w nie mniejszym stopniu – tekturowości wojska rosyjskiego. Armii, którą po wojnie w Gruzji w 2008 r. zreformowano tak, by mogła walczyć przy pomocy działających równocześnie wielu liczących po ok. 750 żołnierzy batalionowych grup taktycznych. W ten sposób system miał być mobilny i efektywny. Ale zapomniano o wyszkoleniu odpowiedniej liczby wystarczająco zdolnych pułkowników, którzy mogliby dowodzić tymi grupami. A muszą to być pułkownicy samodzielni i nieobawiający się o to, że ktoś z Kremla będzie chciał ręcznie prowadzić wojnę. Albo że generałowie tak bardzo będą bali się Putina, że nie powiedzą mu prawdy o sytuacji na froncie.
Wszystko to działa na korzyść Załużnego, który obok Zełenskiego jest politycznym zwycięzcą tej wojny. W czasach pokoju wojskowy ma szansę na powtórzenie drogi gen. Dwighta Eisenhowera, który wszedł do polityki i przez dwie kadencje rządził Stanami Zjednoczonymi. Po wojnie Zbrojne Siły Ukrainy będą czynnikiem politycznym. W zasadzie już stały się nieformalną Partią ZSU. A jej prezesem jest właśnie Załużny. Jeden z krążących w sieci żartów mówi, że może on liczyć na 102 proc. poparcia. Skąd te 2 proc.? To rosyjscy jeńcy... ©℗
Po wojnie Zbrojne Siły Ukrainy będą czynnikiem politycznym. W zasadzie już stały się nieformalną Partią ZSU. A jej prezesem jest właśnie Załużny
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama