Po wojnie w Ukrainie geopolityczna granica Zachodu przesunie się na wschód. Czas pokaże, czy Warszawa i Kijów będą umiały skorzystać z okazji i zmienić się w nowy Paryż i Berlin.
Po wojnie w Ukrainie geopolityczna granica Zachodu przesunie się na wschód. Czas pokaże, czy Warszawa i Kijów będą umiały skorzystać z okazji i zmienić się w nowy Paryż i Berlin.
Latem 1989 r. Francis Fukuyama opublikował na łamach „National Interest” swój słynny esej „Koniec historii?”, który przez dwie dekady wywierał głęboki wpływ na mentalność zachodnich elit. Mimo zamachów z 11 września idea ostatecznego zwycięstwa liberalnego globalizmu była żywa co najmniej do kryzysu finansowego z 2008 r. Dziś jednak wydaje się jasne, że rosyjska agresja na Ukrainę kładzie kres względnie stabilnej pozimnowojennej rzeczywistości i oznacza bezdyskusyjny powrót historii. Fukuyama miał jednak częściowo rację: lata 1989–1991 były faktycznie decydującym momentem, który sprawił, że historia na moment stanęła. Potem jednak znów ruszyła. Dziś wydaje się, że okres po 1989 r., podobnie jak np. lata 1918–1939, nie był początkiem zupełnie nowej epoki, jak chciał to widzieć Fukuyama, lecz raczej początkiem okresu przejściowego, który ostatecznie kończy się w roku 2022.
Nie znamy jeszcze ostatecznego wyniku trwającego konfliktu zbrojnego, ale z politycznego punktu widzenia Kreml już przegrał. Brawurowa kontrofensywa Ukraińców obnażyła wyraźniej niż przedtem malejący potencjał Rosji wynikający ze spadku populacji i stagnacji opartej na niskich technologiach gospodarki. Moskwa po prostu nie ma wystarczających zasobów i know-how, aby zapewnić ład i rozwój nawet w granicach Federacji, a co dopiero mówić o kontrolowaniu sąsiadów. Nawet przed inwazją rosyjski PKB był podobny do hiszpańskiego – przy trzy razy większej populacji i ponad 30-krotnie większym terytorium. Nawet duma Rosji – jej konwencjonalna armia – okazała się dysfunkcyjna. Wydawać by się mogło, że jedynym powodem, dla którego państwo to wciąż może pretendować do miana supermocarstwa, jest jego ogromny arsenał nuklearny, jednak gra w udawanie, że współczesna Federacja Rosyjska jest czymś, czym ewidentnie nie jest, nie może trwać w nieskończoność. Prędzej czy później Moskwa będzie musiała pogodzić się ze swoim realnym statusem regionalnego gracza, który nie może bezpośrednio kontrolować państw wielkości Ukrainy.
Agresja przyspieszy proces odchodzenia Europy od paliw kopalnych, co podkopie główne źródło dochodów Rosji. Sankcje mogą zaś odwrócić ostatnie 30 lat rozwoju rosyjskiej gospodarki, a regres technologiczny może się jeszcze pogłębić. Wreszcie moralna porażka patriarchy Cyryla i Patriarchatu Moskiewskiego prawdopodobnie zakończy jego 500-letnie marzenie o byciu Trzecim Rzymem.
To może być prawdziwy koniec zimnej wojny. Jeszcze do niedawna groźba ze strony politycznego następcy ZSRR determinowała działania polityczne i gospodarcze wielu krajów Europy Środkowej i Wschodniej. My, „Europejczycy środkowi”, żyliśmy m.in. w cieniu aktu NATO–Rosja z 1997 r., który dawał nam członkostwo w sojuszu drugiej kategorii, bez stałej obecności jego wojsk, nie mówiąc już o tak ekstrawaganckich pomysłach jak udział w programie „nuclear sharing”. Mogliśmy jedynie wysuwać bezradne apele do Zachodu, gdy w roku 2008 Putin najechał Gruzję. Nasze głosy zostały niemal całkowicie zignorowane nawet wtedy, gdy Moskwa zajęła Krym i rozpoczęła wojnę w Donbasie.
Prawdziwy koniec zimnej wojny ma jednak o wiele szerszy zakres niż tylko osłabienie Rosji. Cała instytucjonalna infrastruktura ładu, jaki nastał po II wojnie światowej, była do pewnego stopnia oparta na logice rywalizacji Zachodu z Moskwą. Zarówno NATO, jak i UE (a wcześniej Europejska Wspólnota Gospodarcza) powstały w istocie jako odpowiedź na wyzwania stawiane przez Kreml. Koniec moskiewskiego imperium wymusił więc radykalną zmianę samych przesłanek istnienia tych organizacji.
Rozszerzenie NATO i UE w 2004 r. przesunęło Zachód aż po wschodnią granicę Polski, zwiększając geopolityczne znaczenie Berlina i zjednoczonych Niemiec. W optymistycznym scenariuszu wojna w Ukrainie przesunie tę mentalną granicę jeszcze dalej na Wschód, w kierunku Dniepru. Jeśli tak się stanie, to Kijów może zostać wysuniętą marchią Zachodu na nowej linii frontu. Nawet gdyby zachodnie elity pod francusko-niemieckim przewodnictwem nie były skłonne przyjąć Ukrainy do UE, to i tak klęska Putina stanie się z dużym prawdopodobieństwem początkiem nowego porządku europejskiego.
Przez ostatnie 70 lat to Niemcy i Francja zarządzały procesem integracji europejskiej. Co więcej, Niemcy przynajmniej od 1989 r. były postrzegane przez USA jako nieformalny ambasador amerykańskiej obecności w Europie w ramach modelu „partnerstwa w przywództwie” ustanowionego przez George’a Busha i Helmuta Kohla. Reakcja Berlina i Paryża na rosyjską agresję na Ukrainę wzbudza jednak rosnące obawy po obu stronach Atlantyku.
Republika Bońska pod kierownictwem Adenauera porzuciła oczywiście bismar ckowską tradycję polityki zagranicznej, która opierała się na zasadzie zachowania równego dystansu w stosunkach z Zachodem i Rosją, i stworzyła nową tradycję atlantycyzmu. Utworzenie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali w 1952 r. i EWG w 1957 r. czy przystąpienie do NATO w roku 1955 głęboko zakorzeniło Niemcy Zachodnie po jednej stronie. Ów atlantycyzm opierał się jednak na dwóch sprzecznych emocjach – z jednej strony na wdzięczności i podziwie dla USA, a z drugiej na doświadczeniu okupacji przez armię amerykańską. Ogólnie rzecz biorąc, stosunek tamtejszego społeczeństwa do Amerykanów można określić, jak słusznie zauważa Marcin Kędzierski, słowem „Hassliebe” (miłość i nienawiść zarazem). Skutkowało to specyficznym połączeniem kompleksu niższości i niechęci do Waszyngtonu. Po zjednoczeniu Niemiec Republika Berlińska postanowiła wykorzystać możliwości, jakie przyniósł upadek ZSRR, i zaczęła wracać do polityki zagranicznej w stylu Bismarcka. Na to nowe-stare podejście składają się trzy główne elementy – rosnąca zależność niemieckiego przemysłu od podwykonawców z Europy Środkowej, rosyjski gaz ziemny oraz rynek chiński.
Ta potrójna kombinacja gwarantowała nowy cud gospodarczy ery Angeli Merkel. To bowiem ona, a nie Gerhard Schröder, dokonała głębokiego zwrotu Niemiec na Wschód, choć nie była sama. Proces rekonfiguracji europejskiej polityki zagranicznej w ostatnich latach, zwłaszcza po referendum w sprawie brexitu z 2016 r., związany był z koncepcją Emmanuela Macrona o nowej autonomii strategicznej UE, która odpowiada bismar ckowskiemu pojęciu równowagi między wielkimi mocarstwami.
Rosyjska agresja na Ukrainę i chińskie wsparcie dla „operacji specjalnej” Putina zmieniły sytuację diametralnie. Jak stwierdził podczas wizyty w Warszawie prezydent Joe Biden, mamy do czynienia z nową zimną wojną między demokratycznym Zachodem a autokratycznym Wschodem. To jedyna alternatywa i niemieckie oraz francuskie elity polityczne są tego w pełni świadome. Wiedzą już jednak, że ich gospodarki nie są w stanie przetrwać nienaruszone stosunkowo szybkiego uniezależnienia się od rosyjskich zasobów naturalnych i chińskiego rynku. W efekcie Berlin i Paryż zdają się wierzyć, że jest już za późno na zerwanie silnych więzi z Moskwą i Pekinem. Te jednak prędzej czy później owiną się wokół ich szyi i je zadławią. Co więcej, jest wysoce prawdopodobne, że niemieckie elity nie będą w stanie w pełni przezwyciężyć dawnych antyamerykańskich resentymentów. A stała presja polityczna, jaką od 24 lutego administracja USA wywiera na rząd Olafa Scholza, najprawdopodobniej jeszcze wzmocniła takie nastawienie niemieckich elit politycznych.
Wydaje się, że koncepcja amerykańsko-niemieckiego partnerstwa w przywództwie nie ma już zastosowania. Od początku wojny gabinet Scholza ogranicza się do działań reaktywnych. Cała saga z wysyłaniem (a raczej niewysyłaniem) Ukraińcom niemieckiego ciężkiego sprzętu wojskowego, niekupowaniem rosyjskiego gazu czy zakazaniem rosyjskim bankom korzystania z systemu SWIFT jest najlepszym dowodem tej politycznej acedii.
Globalny ośrodek władzy, zarówno pod względem gospodarczym, jak i politycznym, przesuwa się w kierunku Azji, podobnie jak rywalizacja między USA (z ich sojusznikami) a ich przeciwnikami. W 1939 r. zachodni porządek polityczny został zakwestionowany przez rewizjonistyczną koalicję nazistowskich Niemiec i Rosji Radzieckiej. Koalicja ta jednak rozpadła się w 1941 r., torując drogę nowemu zimnowojennemu bilateralizmowi. Najnowszy antyzachodni sojusz rewizjonistyczny przesunął się bardziej na wschód i obejmuje Rosję oraz Chiny. Prawdziwy zakres ich współpracy staje się coraz bardziej widoczny. Ukraiński wywiad otwarcie oskarża Pekin o przeprowadzenie serii cyber ataków jako preludium do rosyjskiej inwazji. Sytuacja ta tworzy dwa potencjalne fronty dla Zachodu: Europa Środkowa i Wschodnia to teatr działań rosyjskich, a Południowy Pacyfik – chińskich. Oznacza to, że z czysto geostrategicznego punktu widzenia Europa Zachodnia odgrywa obecnie drugorzędną rolę, natomiast kluczowe dla sukcesu USA w nadchodzącym okresie napięć są silne sojusze w naszym regionie i Azji Południowo-Wschodniej.
Znaczenie korytarza Bałtyk – Morze Czarne jest powszechnie uznawane przez ekspertów wojskowych i gospodarczych. Budowanie silniejszej obecności NATO w tym regionie było jednak od lat utrudnione, głównie przez miękkie, ale uporczywe przeciwstawianie się Francji i Niemiec zwiększeniu wpływów anglo-amerykańskich. Zarówno Berlin, jak i Paryż, nawet po aneksji Krymu, nie chciały narażać na szwank swoich więzi z Rosją poprzez zgodę na stałe bazy NATO w naszym regionie. Współpraca gospodarcza w regionie środkowoeuropejskim, np. w ramach Inicjatywy Trójmorza, była zaś przez Europę Zachodnią postrzegana jako złowroga próba rozbicia jedności UE.
Jednocześnie wielu mieszkańców Europy Środkowej i Wschodniej było coraz bardziej przerażonych wizjami nowej architektury bezpieczeństwa opartej na zbliżeniu z Rosją, której orędownikiem był prezydent Macron, a także niemieckimi planami stania się kontynentalnym hubem dla rosyjskiego gazu. Nie dziwi więc, że w Polsce, krajach bałtyckich i w Ukrainie krytyka niemieckiej i francuskiej polityki wschodniej łączyła osoby o bardzo różnych przekonaniach politycznych. Wizja Europy zdominowanej do cna przez interesy Berlina i Paryża nie upadła jednak jeszcze zupełnie, czego dowodzą ostatnie „geopolityczne” wynurzenia kanclerza Scholza na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” oraz jego przemowa na Uniwersytecie Karola w Pradze. Mało tego, jeśli polski przemysł i polityka nie staną na wysokości zadania, nasi zachodni sąsiedzi mogą dodatkowo wzmocnić swoją pozycję przy okazji powojennej odbudowy Ukrainy.
W chwili pisania tego tekstu, ku zaskoczeniu wielu analityków, Ukraina w błyskawicznym tempie wypycha rosyjskie wojska ze swojego terytorium. Może to być moment zwrotny ze względu na dotkliwość politycznego upokorzenia Rosjan. Nawet jeśli nie dojdzie do całkowitej klęski Rosji, nie uchroni jej to przed spadkiem możliwości rażenia celów poza obszarem bezpośrednich działań wojskowych ze względu na wyczerpanie zasobów inteligentnej amunicji, brak kontroli nieba nad Ukrainą i duże straty we wszystkich rodzajach broni. To oznacza, że również w przypadku zamrożenia konfliktu na wschodzie Ukrainy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że wiosną 2023 r. aktywna faza tej wojny dobiegnie końca i ruszy wielka odbudowa tego państwa.
Znamienne jest, że podczas słynnej konferencji w Lugano, podczas której premier Denys Szmyhal prezentował strefy, za których odbudowę będą odpowiedzialne poszczególne państwa, Polsce wcale nie przypadło poczesne miejsce. Wprost przeciwnie. Niemcy otrzymały cały region czernihowski, który jest stosunkowo bezpieczny i kontrolowany przez Ukrainę. Polska wraz z Włochami została przypisana zaś do wciąż niestabilnego regionu donieckiego.
Zapominamy, że Niemcy – ze względu na ogromny kapitał, doświadczenie związane z dużymi projektami infrastrukturalnymi i produkcję odpowiedniego sprzętu – są naturalnym partnerem Kijowa. Udział Berlina w procesie odbudowy jest więc z punktu widzenia Ukrainy kluczowy, nasz – opcjonalny. Dla Polski jest to szczególnie nieprzyjemna konstatacja, zwłaszcza wobec lawiranckiej polityki Olafa Scholza i jego prób ratowania relacji z Moskwą.
Czy polskie firmy są jednak gotowe na wzięcie udziału w odbudowie Ukrainy? Trudno nam rzecz jasna konkurować z amerykańską zbrojeniówką i niemiecką budowlanką w otwartym polu. Nie mamy też ani wielkich banków, ani koncernów takich jak BASF. Mamy jednak jako kraj pewien uznany atut: niezwykły kapitał wiedzy na temat Ukrainy, jej specyfiki, polityki i czynników ryzyka związanych z robieniem tam interesów. Przygotowywaliśmy się do wojny już w momencie, kiedy wywiad francuski i niemiecki zgodnie twierdziły, że do zbrojnego konfliktu nie dojdzie. Jesteśmy też domem dla około miliona ludzi władających zarówno językiem polskim, jak i rosyjskim oraz ukraińskim. Problem w tym, że odpowiednią wiedzą geostrategiczną dysponują na razie nie szeregowi przedsiębiorcy, tylko analitycy, doradcy polityczni, dyplomaci, naukowcy i przedstawiciele think tanków. Gdyby jednak oprzeć biznes na know-how, który już mamy, polskie firmy mogłyby doskonale się odnaleźć w Ukrainie, nadrabiając braki w rozmiarach wiedzą i elastycznością. Mogłyby też wchodzić w bardzo owocne partnerstwa z biznesem zachodnim. Trzeba jednak upowszechnić kluczową wiedzę z pogranicza ekonomii i geopolityki oraz niektóre, bardzo potrzebne, miękkie umiejętności, takie jak prowadzenie biznesu w trudnych i kryzysowych sytuacjach.
Nawet po czasie względnej stabilizacji, który w końcu nadejdzie, wojna może znowu dotknąć Ukrainę. Na taką okoliczność kluczowe będzie sprawne oszacowanie ryzyka dla działalności gospodarczej i na tej podstawie podjęcie decyzji o dalszych krokach, które z jednej strony uchronią nas przed stratami, a z drugiej pozwolą szybko wrócić do działalności, kiedy tylko pył opadnie. To także sfera, w której polscy biznesmeni mogą okazać więcej zręczności niż ich zachodni koledzy.
Wzięcie udziału w odbudowie Ukrainy będzie również wymagać bliskiej współpracy z rządami w Warszawie i Kijowie oraz pewnej znajomości polityki zagranicznej, a także elementarnych zasad dyplomacji. Ministerstwo Aktywów Państwowych już teraz szuka firm gotowych do odbudowy. Opracowuje wręcz specjalny raport w tej materii, który ma być potem przedstawiony stronie ukraińskiej. Pewna wiedza na temat relacji bilateralnych i umiejętności dyplomatycznej autopromocji oraz zdolność do zarządzania marką w nietypowych sytuacjach może więc być dla polskich firm czynnikiem decydującym dla zakotwiczenia się na Wschodzie. Bardzo istotna jest też współpraca ze spółkami Skarbu Państwa, które mogą im posłużyć jako polityczne i biznesowe lodołamacze.
Warren Buffet, guru rynku inwestycyjnego, zwykł mawiać, by „kupować, kiedy leje się krew”, a więc dostrzegać wyjątkowe okazje tam, gdzie inni ich nie widzą – w oku cyklonu i na dnie kryzysu. Właśnie teraz historia, światowa gospodarka i wielka polityka otwierają przed współpracą polsko-ukraińską dziejową szansę na rozwój. Przyszłe pokolenia nie wybaczą nam, jeśli z niej nie skorzystamy.
Autor jest doktorem nauk politycznych, wykładowcą Uczelni Łazarskiego, dyrektorem podyplomowego programu „Grand Strategy: geopolityka, biznes, strategia”
Reklama
Reklama