Światu nie uda się prawdopodobnie zrealizować najważniejszego z celów zrównoważonego rozwoju wyznaczonych przez ONZ: eliminacji skrajnej biedy do 2030 r. Chyba że zamiast wysyłać pieniądze, umożliwimy pracę i wymianę gospodarczą.
Światu nie uda się prawdopodobnie zrealizować najważniejszego z celów zrównoważonego rozwoju wyznaczonych przez ONZ: eliminacji skrajnej biedy do 2030 r. Chyba że zamiast wysyłać pieniądze, umożliwimy pracę i wymianę gospodarczą.
Kiedy użalamy się nad sobą – że położenie geograficzne nigdy nam nie sprzyjało, że pandemia, inflacja, że wojna i uchodźcy – warto zachować proporcje. Mieć świadomość, kto na tym świecie naprawdę mógłby się uskarżać, a kogo trapią w istocie przejściowe kłopoty. Otóż naprawdę biedni są ci, których dzienne wydatki na życie nie przekraczają określanego przez Bank Światowy progu 2,15 dol. dziennie. To w nich, a nie w nas, wszystkie negatywne zjawiska – ostatnio pandemia, inflacja, wojna – uderzają ze zwielokrotnioną siłą.
Niestety, eksperci są już dzisiaj niemal pewni, że nie uda się zmienić sytuacji najbiedniejszych tego świata do 2030 r., a więc nie uda się osiągnąć najważniejszego z 17 celów zrównoważonego rozwoju przyjętych w 2015 r. przez ONZ. Według raportu Banku Światowego „Poverty and Shared Prosperity 2022” za siedem lat wciąż ok. 574 mln osób (7 proc. populacji) będzie miało problem z przetrwaniem do następnego dnia.
Na Madagaskarze, czwartej co do wielkości wyspie na świecie, mieszka 26 mln osób. 81 proc. znajduje się poniżej progu skrajnego ubóstwa. Oznacza to, że 8 na 10 osób, które spotkasz na ulicy, to osoby kwalifikujące się do natychmiastowej zrzutki na SiePomaga.pl czy innym portalu tego typu.
Madagaskar ma najwyższy na świecie wskaźnik niedożywienia, w wyniku czego dzieci są narażone na duże opóźnienia w rozwoju. Jeśli w ogóle przeżyją dzieciństwo, bo 50 na 1000 dzieci umiera przed ukończeniem piątego roku życia (w Polsce ten wskaźnik to 4,4). To właśnie tłumaczy, dlaczego kobiety mają na tej wyspie średnio pięcioro dzieci – to pragmatyka dostosowana do warunków, a nie wynik ukochania macierzyństwa czy wyznawania tradycyjnego modelu rodziny. Połowa dzieci na Madagaskarze pracuje na równi z rodzicami, często w niebezpiecznych warunkach. Nie mogą przy tym nawet liczyć, że ciężka praca wyrwie je z pułapki biedy, gdyż nie otrzymują właściwie żadnej edukacji. 97 proc. dzieci poniżej 10. roku życia nie potrafi wcale czytać. W 85 proc. domów, w których mieszkają, nie ma elektryczności, a w połowie – dostępu do czystej wody. Trzeba ją transportować z najbliższego ujęcia, a tylko 11 proc. dróg w kraju jest utwardzonych. Reszta w sezonie deszczowym jest całkowicie nieprzejezdna. Gospodarstwa domowe Madagaskaru – na południu aż 90 proc. z nich – są pozbawione też zwykle podstawowych urządzeń sanitarnych. Walki o lepsze życie nie ułatwiają naturalne uwarunkowania wyspy. Pada ona regularnie ofiarą katastrof naturalnych, przede wszystkim susz, które generują rocznie straty szacowane na 400 mln dol. Związana jest z tym bardzo niska wydajność rolnictwa, która z kolei uzależnia wyspę od importu i wahań światowych cen żywności. ONZ podaje, że obecnie ok. 8,8 mln mieszkańców Madagaskaru nie ma zapewnionego bezpieczeństwa żywnościowego, a sytuacja ma się wkrótce jeszcze pogorszyć, doprowadzając do klęski skrajnego głodu. Takiego, który może doprowadzić do śmierci nawet 0,5 mln osób. Madagaskar padł w nieproporcjonalnie wysokim stopniu ofiarą pandemii, która wymazała postępy ostatnich lat. Jeszcze przed czasami COVID-19 odsetek ekstremalnie biednych w kraju spadał i wynosił ok. 77 proc. Było to związane z w miarę stabilnym przez dekadę wzrostem gospodarczym wynoszącym 3–3,5 proc. rocznie. Pandemia wpędziła gospodarkę w recesję na poziomie -7,1 proc. PKB – zamrożono działanie głównych sektorów, od górnictwa po transport i turystykę, a na domiar złego plagi chorób i suszy dotknęły także hodowlę zwierząt i uprawy. Wydawało się już, że kraj jednak powróci na ścieżkę szybkiego wzrostu, ale – oprócz trzeciej fali pandemii – w 2021 r. wybuchła wojna w Ukrainie, a do tego na Madagaskar spadły kolejne katastrofy pogodowe. W związku z tym eksperci prognozują stagnację PKB.
Państw podobnych do Madagaskaru, w których skrajnie biednych mieszkańców jest więcej niż 50 proc. (i co do których istnieją wiarygodne dane), jest na świecie 11. Głównie w Afryce. Są to: Somalia, Malawi, Demokratyczna Republika Konga, Sudan Południowy, Burundi, Mozambik, Republika Środkowoafrykańska, Zambia, Rwanda, Niger oraz Uzbekistan. W grupie państw, w których wskaźnik ekstremalnej biedy wynosi co najmniej 10 proc., znajdują się także m.in. Kolumbia i Indie. W Polsce wynosi on 0,2 proc., co daje 136 tys. ludzi (dane za 2018 r.). Każda osoba skrajnie biedna to oczywiście hańba dla państwa, ale Polska ma zasoby i możliwość ten skandal szybko ukrócić, w przeciwieństwie do Madagaskaru i innych naprawdę biednych krajów.
Statystyka dowodzi, że wszystkie kryzysy uderzają w biednych silniej niż w bogatych. Ci drudzy wychodzili z pandemii szybciej niż biedni, a sam czas lockdownów mogli przetrwać lepiej dzięki hojnym politykom fiskalnym swoich rządów. Najbiedniejsi stracili w pandemii dwukrotnie wyższy odsetek dochodów niż najbogatsi. Dochodów obecnych i przyszłych, gdyż bogate dzieci oddelegowane do nauki zdalnej także cierpiały mniej niż biedne – miały lepszy internet i miejsce do nauki. Traciły mniej z realnego, efektywnego nauczania niż dzieci biedne, a jeden stracony rok nauki to o ok. 10 proc. mniejsze zarobki w dorosłości. Pandemia po prostu istotnie przedłuży czas przebywania w ekstremalnej biedzie.
Najświeższe całościowe dane, jeśli chodzi o ogólną liczbę ekstremalnie biednych, dostępne są dla 2019 r. Według Banku Światowego wynosiła ona wówczas 648 mln osób. Szacunki banku wskazują, że w 2020 r. wzrosła do 719 mln, a w 2022 r. wyniesie co najmniej 667 mln. Nadal o 70 mln więcej niż we wcześniejszych prognozach nieuwzględniających wojny w Ukrainie i efektów pandemii. Po raz pierwszy od dwóch dekad rośnie także odsetek żyjących poniżej progu ekstremalnej biedy pracowników. Innymi słowy, jesteśmy świadkami wymazania – w skali Ziemi – postępów w walce z biedą z ostatnich co najmniej trzech lat. Analitycy Banku Światowego twierdzą wręcz, że w 2020 r. zakończył się trend konwergencji dochodowej między państwami świata, czyli nadganiania przez biedniejszych, a zaczął się etap dywergencji. Co ciekawe, towarzyszył temu spadek nierówności wewnątrz państw, osłabiając negatywny trend globalny. Gdyby nie to, wzrost globalnych nierówności byłby o 37 proc. wyższy. Jednocześnie, piszą eksperci na stronach Banku Światowego, trzeba mieć świadomość, że ekstremalna bieda będzie się już teraz trwale koncentrować na obszarze Afryki Subsaharyjskiej, a pozostałe regiony świata będą się jej zapewne pozbywać zgodnie z „harmonogramem” (celem ONZ z Agendy 2030).
Pamiętajmy jednak, że szacowanie poziomu biedy tylko na podstawie dziennych wydatków nie daje nam jej pełnego obrazu. Z tej przyczyny ONZ i badacze z Oxford Poverty & Human Development Initiative rozwijają globalny Wielowymiarowy Wskaźnik Ubóstwa.
Bierze on pod uwagę trzy dziedziny: zdrowie, edukację oraz standard życia i ujmuje je w wydzielonych 10 podkategoriach. Indeks bierze pod lupę 111 państw świata. Okazuje się, że wielowymiarowej biedy doświadcza w nich aż 1,2 mld osób, z czego 593 mln to dzieci. Autorzy w najnowszej odsłonie indeksu szacują, że pandemia cofnęła postępy w zwalczaniu tak rozumianej biedy o 3–10 lat (nie wzięli jednak pod uwagę wojny w Ukrainie, więc w rzeczywistości jest zapewne jeszcze gorzej). Badawczy think tank Brookings Institution uczula z kolei, żeby mówiąc o biedzie na świecie, nie zapominać o osobach, które dopiero co z niej wyszły i żyją za 2,15–5 dol. dziennie. To właśnie one – a jest ich 1,3 mld – są najbardziej narażone na powrót do grupy najbiedniejszych. Z kolei grupa żyjących za 8–12 dol. dziennie w wyniku niekorzystnych trendów może nigdy nie zrealizować marzenia o dołączeniu do klasy średniej, a to zadziała bardzo demotywująco na całe społeczeństwo. W normalnych czasach takiego awansu doświadcza rocznie ok. 100 mln osób. W tym roku będzie ich o 10 mln, a w przyszłym o 15 mln mniej. Mobilność społeczna spada.
W ciągu ostatnich dekad skrajna bieda bardzo szybko zanikała. Jeszcze w 1990 r. żyło w niej 38 proc. światowej populacji. Dziś to ok. 8,4 proc.
Czemu lub komu zawdzięczamy dotychczasowy postęp? Pomocy międzynarodowej, którą kraje rozwinięte wysyłały do biednych (na podstawie danych OECD można szacować, że od 1960 r. jej wartość wyniosła ok. 2,5–3 bln dol.)? Odpowiedź brzmi: raczej nie.
Kraje, które otrzymywały pomoc, nie tylko rozwijały się wolniej niż te, które obywały się bez niej, lecz czasami wręcz doświadczały regresu. Jednym z najczęściej wskazywanych powodów nieskuteczności takiego wsparcia jest to, że trafia ono w olbrzymiej części w ręce urzędniczych elit biednych krajów, a nie osób potrzebujących. Ekonomiści Jørgen Juel Andersen, Niels Johannesen i Bob Rijkers w pracy „Elite Capture of Foreign Aid: Evidence from Offshore Bank Accounts” odkryli, że kolejne transze pomocy są skorelowane ze wzrostem wartości depozytów bankowych w rajach podatkowych i w prywatnych funduszach powierniczych. Znalazło się tam ok. 7,5 proc. pomocy, a skala wycieku zwiększa się wraz ze wzrostem stosunku wartości pomocy do PKB. Defrauduje się oczywiście o wiele więcej pieniędzy – duża część jest wydatkowana przez skorumpowany aparat urzędniczy na miejscu, w kraju odbierającym pomoc.
Czy to oznacza, że gdyby nie korupcja, pomoc działałaby prorozwojowo? Wielu entuzjastów wierzy, że gospodarka jest jak samolot: wystarczy rozpędzić go do prędkości krytycznej, by wzbił się w powietrze. Rozpędzanie kołujących gospodarek ma być możliwe właśnie dzięki pomocy, zwłaszcza takiej, którą przeznaczy się na inwestycje. Badania ekonomiczne jednak na to nie wskazują. Żeby to zrozumieć, warto sięgnąć do kluczowego dla ekonomii rozwoju modelu opracowanego przez noblistę Roberta Solowa. Zakłada on, że produkcja zależy od wielkości kapitału. Ta zaś rośnie dzięki inwestycjom, a maleje w wyniku deprecjacji (zużycia kapitału). Gdy inwestycje równają się deprecjacji, gospodarka osiąga stały poziom wzrostu.
Osoby wierzące w teorię rozpędzania gospodarczego samolotu sądzą, że dzięki pomocy można gospodarkę szybko wepchnąć na tor tego stałego wzrostu. To częściowo prawda, ale utrzymanie wzrostu zależy także od fundamentów gospodarczych, czyli jakości instytucji społecznych, demografii, produktywności pracowników itd. Pomoc zagraniczna, owszem, podnosi poziom kapitału, przyspieszając wzrost PKB per capita, ale jeśli nie towarzyszy temu poprawa fundamentów, dochodzi też do przyspieszonej deprecjacji kapitału i załamania. – Drogi będą się rozpadać i nikt ich nie naprawi. Fabryki będą się walić i nie wystarczy oszczędności, by je odremontować. Tak stało się m.in. w Ghanie – tłumaczył prof. Tyler Cowen w jednym z wykładów Marginal Revolution University.
Ekonomiści zbadali sprawę empirycznie. W połowie lat 90. XX w. Peter Boone badał wpływ pomocy na 96 państw świata w latach 1971–1990. Okazało się, że nie powodowała nie tylko wzrostu, lecz nawet poprawy sprzyjających mu czynników. Potem – w 2000 r. – ukazały się kolejne badania, tym razem autorstwa Craiga Burnside’a i Davida Dollara, które dostrzegły warunkowy – zależny od wprowadzenia właściwych polityk – związek pomocy ze wzrostem. To wtedy Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy zaczęły kłaść coraz silniejszy nacisk na wiązanie pomocy z odpowiednimi reformami. Już trzy lata później inni ekonomiści (m.in. prof. William Easterly z New York University) wykazali jednak, że wcześniejsze wyniki były tylko złudzeniem statystycznym.
Nie rozwiązało to kontrowersji wokół pomocy dla biednych krajów, gdyż w 2014 r. ukazało się kolejne badanie – „The Effect of Aid on Growth: Evidence from a Quasi-Experiment” – które uchwyciło pewien pozytywny statystyczny rezultat pomocy: wzrost jej wartości o 1 proc. względem PKB otrzymującego ją kraju miał się przekładać na wzrost realnego PKB per capita o 0,35 proc. Entuzjazm zwolenników pomocy trwał do czerwca 2022 r., gdy opublikowana została praca „The Impact of Foreign Aid on Economic Growth in Africa: Empirical Evidence from Low Income Countries” konkludująca, że pomoc zagraniczna ma zwykle negatywne skutki, a w tych rzadkich przypadkach, gdy okazują się one pozytywne, to są jednocześnie statystycznie nieistotne. Przytaczając tę historię ekonomicznych poszukiwań, chciałbym tylko pokazać, że mimo najlepszych chęci ekonomiści wciąż nie umieją wykazać, że pomoc zagraniczna ma działanie prowzrostowe. I to wcale nie jest powód do radości. Jakże prosty byłby świat, gdyby największe problemy można było rozwiązywać prostym przesypywaniem pieniędzy z jednego konta na drugie!
Czy eksperci Banku Światowego, instytucji powołanej do walki z biedą na świecie, mają pomysł, jak wrócić do pozytywnego trendu? Dawno minęły czasy, gdy rekomendowali biednym państwom rozwiązania konsensusu waszyngtońskiego, czyli deregulację, prywatyzację i niskie podatki. Dzisiaj pakiet proponowanych metod jest bardziej rozbudowany. Owszem, współpraca handlowa, walka z korupcją i znoszenie ceł wciąż się w nim znajdują, ale rekomenduje się progresywne podatki dochodowe, a do tego podatki majątkowe i węglowe. To z nich państwa miałyby czerpać dochody na pomoc biednym. W krajach biednych PIT-u niemal nikt nie płaci, bo duża część gospodarki funkcjonuje w szarej strefie. W związku z tym rosną tam podatki nakładane na konsumpcję, handel czy energię, które finansują średnio 64 proc. budżetów biednych krajów. Na tym z kolei najbardziej cierpią najubożsi, bo o ile mogą zarobić na szaro, o tyle wydawać często trzeba legalnie. Międzynarodowi eksperci od pomocy rekomendują także rezygnację z powszechnych subsydiów (np. dopłat do rachunków za prąd) i wprowadzanie precyzyjnie kierunkowanych zapomóg gotówkowych. W niektórych aspektach propozycje Banku Światowego nie różnią się za bardzo od tego, co rekomenduje lewicowa organizacja Oxfam, która chciałaby, żeby walkę z biedą sfinansować podatkiem od nadmiarowych zysków nałożonym na 32 najbardziej rentowne firmy świata. Miałoby to przynosić ok. 100 mld dol. rocznie. Oxfam proponuje także umorzenie biednym i rozwijającym się krajom długów.
Badanie z 2021 r. wskazuje jednak, że to Bono, wokalista U2, a nie Oxfam i inni entuzjaści pomocy opartej na redystrybucji mają rację. Ekonomista z Etiopii Chala Amante Abate w pracy „The relationship between aid and economic growth of developing countries” wykazał na podstawie danych z lat 2002–2019 i z 44 krajów świata, że „wpływ pomocy na wzrost gospodarczy jest ujemny, gdy średnia arytmetyczna indeksu jakości instytucjonalnej jest mniejsza lub równa -0,614, a wynik w ogólnym indeksie wolności gospodarczej jest mniejszy lub równy 60 pkt. Powyżej wskazanych progów wpływ pomocy na wzrost gospodarczy jest dodatni, co oznacza, że jakość instytucjonalna i wolność gospodarcza mają znaczenie w relacji pomoc-wzrost”.
A co ma do tego Bono? Oto ten były zwolennik redystrybucji i antykapitalistyczny aktywista w udzielonym w październiku dziennikowi „The New York Times” wywiadzie powiedział: „Skończyłem jako aktywista w zupełnie innym miejscu, niż zaczynałem. Myślałem, że jeśli tylko dokonamy redystrybucji zasobów, to rozwiążemy każdy problem. Teraz wiem, że to nieprawda. Wyjściem ze skrajnego ubóstwa jest handel i przedsiębiorczy kapitalizm. Spędzam dużo czasu w krajach w całej Afryce, a oni mówią: «Ech, nie mielibyśmy nic przeciwko trochę większej globalizacji». (...) Globalizacja wydobyła z biedy więcej ludzi niż jakikolwiek -izm. Jeśli ktoś przyjdzie do mnie z lepszym pomysłem, podpiszę się”.
Bono ma rację: głównym motorem wydobywania ludzi z biedy była więc globalizacja i przedsiębiorczy kapitalizm, a nie pomoc zagraniczna. Chiny, Indie, Japonia, Korea Południa, Singapur, Tajwan, a w Europie Irlandia, ale też Polska to dowody jednoznacznie potwierdzające tę tezę. Toteż jeśli chcemy osiągnąć cele wyznaczone przez ONZ w zakresie zwalczania ekstremalnej biedy, stanowczo i wszędzie na świecie sprzeciwiajmy się cłom importowym oraz sztywnym regulacjom działalności gospodarczej. Jednocześnie, co podkreśla prof. Cowen, nie należy odrzucać idei pomocowych, bo choć może nie przyspieszają one wzrostu gospodarczego, to i tak ratują życie i ograniczają cierpienie. Chodzi o m.in. takie inicjatywy jak masowe szczepienia w biednych krajach, promowanie terapii nawadniającej, która eliminuje biegunki, czy rozdawanie moskitier chroniących przed komarami malarycznymi. W latach 2003–2008 w Kenii liczba gospodarstw mających moskitiery wzrosła w wyniku akcji pomocowych z 8 proc. do 60 proc. W tym samym czasie spadła o połowę liczba śmierci niemowlęcych. I to, jak zbadano, w dużej mierze zasługa właśnie powszechności tego prostego wyposażenia wnętrza.
Najskuteczniejszym programem eliminacji globalnej biedy byłoby jednak ułatwienie migracji z krajów biednych do bogatych. Po pierwsze, emigranci niejako z automatu przestają w nich być ekstremalnie ubodzy, gdyż istotnie zwiększają się ich dochody. Po drugie, wysyłają do ojczyzn zarobione pieniądze w skali przewyższającej pomoc zagraniczną (np. tylko w 2022 r. wartość takich przelewów wyniesie 630 mld dol.!), a pieniądze te trafiają do tych, którzy ich naprawdę potrzebuję, a nie do skorumpowanych urzędników. Tylko czy ten pomysł ma szanse się przebić na przestraszonym wizją utraty tożsamości Zachodzie? ©℗
Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute
Reklama
Reklama