Po wybuchu wojny Ukrainę odwiedziło wielu polskich polityków: m.in. prezydent i premier. Ale na taki wyjazd nie wysłano wysokich rangą wojskowych. Mimo że inne kraje tak robią.

Pierwszą wizytę zagraniczną po inwazji Rosji na Ukrainę do atakowanego jeszcze rakietami Kijowa odbyli wspólnie premierzy Polski Mateusz Morawiecki, Czech Petr Fiala i Słowenii Janez Janša. Było to 15 marca. Towarzyszył im także polski wicepremier Jarosław Kaczyński. Później Kijów odwiedził prezydent Andrzej Duda (dwukrotnie), który jako pierwsza głowa państwa po wybuchu wojny wystąpił przed ukraińskim parlamentem. Z kolei w ubiegłym tygodniu w Kijowie odbyły się nawet polsko-ukraińskie konsultacje międzyrządowe, w których z polskiej strony brali udział m.in. premier Morawiecki i wicepremier Jacek Sasin. W zasadzie po ograniczeniu przez Rosjan liczby nalotów na stolicę do Kijowa masowo pielgrzymują zagraniczni politycy.
Tymczasem mimo że Ukraina jest teraz największym poligonem doświadczalnym świata i mimo tego, że polscy i ukraińscy oficerowie wysokiego szczebla mają bardzo dobre relacje, to dotychczas nie informowano o żadnej wizycie przedstawicieli Wojska Polskiego. – Ze względów bezpieczeństwa oraz z uwagi na wysoki poziom zagrożenia i wrogie oddziaływanie Federacji Rosyjskiej na całym terenie Ukrainy, a także rozprzestrzeniane fałszywych treści w przestrzeni informacyjnej Wojsko Polskie nie podaje do publicznej wiadomości żadnych informacji dotyczących kontaktów Polskich Sił Zbrojnych z Siłami Zbrojnymi Ukrainy – mówi pułkownik Joanna Klejszmit, rzeczniczka prasowa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Z informacji DGP wynika jednak, że do żadnej takiej wizyty dotychczas nie doszło. I to pomimo tego, że szefowie sztabów łączą się i rozmawiają regularnie.
W ostatnich dniach po sieci krążyły informacje, jakoby jeden z polskich pułkowników wykładających w Akademii Sztuki Wojennej miał walczyć w Siewierodoniecku. Ale to nieprawda rozsiewana najpewniej przez rosyjskie służby. Niemniej jednak polska wstrzemięźliwość dotycząca oficjalnych wizyt wojskowych (warto podkreślić, że w żaden sposób nie chodzi o udział w walkach) może zaskakiwać. Tydzień temu szef sztabu ukraińskich sił zbrojnych gen. Wałerij Załużny spotkał się ze swoim słowackim odpowiednikiem, gen. Danielem Zmeko. Oficerowie wizytowali m.in. Buczę, Irpień i położony niedaleko rosyjskiej granicy Charków. Ukrainiec podziękował Słowakom za wsparcie (Bratysława dostarczyła zestawy przeciwlotnicze S-300, czym wywołała wściekłość Kremla). Zdjęcia z tej wizyty bez problemu można znaleźć w internecie, a o sprawie w mediach społecznościowych informował Sztab Generalny Ukrainy. Z kolei brytyjski „The Times” doniósł w kwietniu, że żołnierze SAS trenują Ukraińców wokół Kijowa. W stolicy Ukrainy ma przebywać „na stałe” brytyjski oficer w randze generała.
Biorąc pod uwagę walki, które się toczą, Ukraina jest obecnie doskonałym miejscem do pozyskiwania informacji dotyczących sprzętu i sposobu walki żołnierzy i najemników Federacji Rosyjskiej. Tydzień temu „New York Times” opublikował obszerny artykuł dotyczący tego, jak amerykańscy specjaliści z agencji Conflict Armament Research badają szczątki różnego rodzaju uzbrojenia wykorzystywanego przez rosyjskich agresorów. Smutny wniosek jest taki, że sprzęt często zawiera chipy komputerowe powstające na Zachodzie. Mimo pewnej obecności polskiej Służby Wywiadu Wojskowego i doskonałych relacji osobistych między polskimi a ukraińskimi oficerami (np. część rodzin ukraińskich żołnierzy sił specjalnych od początku chroni się w Polsce m.in. dzięki tym kontaktom) Polska w niewystarczający sposób wykorzystuje swój potencjał do pozyskiwania informacji i budowania kontaktów na najwyższym szczeblu.
– Polscy oficerowie powinni być na Ukrainie z trzech powodów. Po pierwsze jest to ważne symbolicznie – Wojsko Polskie wspiera Ukrainę i to powinno być podkreślane. Po drugie ten konflikt rozgrywa się z naszym największym potencjalnym przeciwnikiem i wszelkie informacje o jego przebiegu powinniśmy pozyskiwać na bieżąco i monitorować go z bliska – tłumaczy Mariusz Cielma, redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej”. – Wreszcie po trzecie powinniśmy zbierać informacje o rosyjskim sprzęcie, choćby o przyrządach celowniczych czołgów czy stosowanej przez Rosjan amunicji. To nam pomoże opracować lepsze opancerzenie do naszego sprzętu. Mamy niepowtarzalną okazję, by ściągnąć te rzeczy i sprawdzić nasze rozwiązania w praktyce – dodaje ekspert.
Nieco inaczej widzi to generał rezerwy Jarosław Kraszewski, który był m.in. dowódcą Wielonarodowej Brygady LitPolUkr, którą współtworzą żołnierze litewscy, polscy i właśnie ukraińscy. – Każda taka wizyta to jest teraz obciążenie dla Ukraińców. Trzeba ją specjalnie zabezpieczyć – odciągnąć żołnierzy od tego, co najważniejsze, czyli zwalczania przeciwnika. Z drugiej strony nasi zachodni partnerzy w takich sytuacjach często wysyłają emerytowanych oficerów, którzy wciąż mają wiedzę, a jednocześnie jest to bardziej bezpieczne. Powinniśmy tam wysłać naszych przedstawicieli także dlatego, że posłaliśmy tam nasz sprzęt i warto to obserwować – mówi Kraszewski.
Na ewentualny wyjazd szefa sztabu gen. Rajmunda Andrzejczaka musi się zgodzić minister obrony Mariusz Błaszczak. Być może jednym z powodów, dla których do takiej wizyty jeszcze nie doszło, jest to, że panowie są w fatalnych stosunkach. Za czasów ministra obrony Antoniego Macierewicza bywało tak, że oficerowie musieli zwracać z własnych pieniędzy koszty zagranicznych wizyt, ponieważ wcześniej minister nie wyraził na nie zgody.
Amerykanie systemowo badają w Ukrainie pozostałości sprzętu rosyjskiego