Ugrupowania, z których wywodzili się prezydenci tacy jak François Mitterrand czy Charles de Gaulle, muszą zmienić strategię. Wybory prezydenckie przegrały, ale w czerwcu czeka je kolejna kampania.

W pierwszej turze wyborów prezydenckich we Francji największą porażkę odnieśli Socjaliści i Republikanie. „Spodziewana śmierć”, „historyczna porażka” ‒ grzmiały w ostatnich dniach nagłówki francuskich gazet. Łącznie otrzymały mniej niż 10 proc. głosów. W związku z zaplanowanymi na czerwiec wyborami parlamentarnymi oba ugrupowania będą musiały szybko przemyśleć swoje plany.
Partia centroprawicowej Valérie Pécresse pozostaje w opozycji od 10 lat. Wciąż zajmuje co prawda najwięcej miejsc w Senacie (148 z 348) i sprawuje kontrolę nad radami miejskimi na terytorium całego kraju, ale jej liderzy wydają się niezdolni do zdobycia realnej władzy od czasu porażki Nicolasa Sarkozy’ego w wyborach prezydenckich w 2012 r. Pécresse zajęła piąte miejsce, zdobywając ostatecznie niecałe 5 proc. głosów. Nie zdołała przekonać do siebie wyborców, którzy zwrócili się ku centrowemu Emmanuelowi Macronowi lub skrajnie prawicowej Marine Le Pen. ‒ Musiałam stoczyć bitwę na dwóch frontach, pomiędzy partią prezydenta a skrajnymi ugrupowaniami, które połączyły siły, by podzielić i pokonać republikańską prawicę ‒ powiedziała po swojej porażce Pécresse.
Republikanie nie mają już pieniędzy na sfinansowanie czerwcowej kampanii wyborczej do parlamentu i apelują o darowizny ‒ ujawnił we wtorek skarbnik Daniel Fasquelle w rozmowie z tygodnikiem „Le Journal du dimanche”. Swoją wypłacalność podkreślają za to Socjaliści. ‒ Nie jesteśmy bankrutami, na co wielu mogłoby liczyć ‒ powiedział francuskim mediom lider partii Olivier Faure.
Bez partii głównego nurtu Francja mogłaby łatwo znaleźć się w rękach populistów. Nawet jeśli urzędujący prezydent 24 kwietnia zwycięży, to za pięć lat Pałac Elizejski będzie musiał opuścić bezpowrotnie. Choć Le Pen podkreślała, że to jej ostatnia kampania prezydencka, chęć na przejęcie władzy wciąż mogliby mieć skrajnie prawicowy Éric Zemmour oraz skrajnie lewicowy Jean-Luc Mélenchon.
Republikanie będą musieli zmierzyć się także z byłym premierem w rządzie Macrona ‒ Édouardem Philippem. Jego popularność na prawicy wzrosła od czasu objęcia stanowiska burmistrza Hawru. Polityk utworzył własną partię Horyzonty. Można się spodziewać, że będzie próbował przejąć członków ugrupowania swojego byłego szefa, które nie zdołało zaznaczyć swojej obecności w radach regionalnych.
Jeszcze większe wyzwanie stoi przed socjalistami, których kandydatka Anne Hidalgo uzyskała w niedzielę mniej niż 2 proc. głosów. W miarę jak debata publiczna we Francji zaczęła przesuwać się na prawo, szeregi jej partii zaczęły się kurczyć. Dodatkowo część lewicowych wyborców zdecydowała się zagłosować na Macrona lub przyjąć rewolucyjną retorykę Mélenchona, bo jako jedyny reprezentant lewicy cieszył się dwucyfrowym poparciem.
‒ Zwracam się z uroczystym apelem do sił lewicowych i ekologicznych, do sił społecznych, do obywateli gotowych zobowiązać się do wspólnego budowania paktu na rzecz sprawiedliwości społecznej i ekologicznej na czas wyborów parlamentarnych ‒ powiedział w niedzielę Faure. Mélenchon, Zieloni i kandydaci komunistyczni nie wykazali jednak zainteresowania lewicowym sojuszem.
Jeśli socjaliści ponownie stracą miejsca w parlamencie ‒ obecnie mają ich zaledwie 25 ‒ finansowanie partii przez państwo jeszcze bardziej zmaleje. Wybory te mogą być jednak nieprzewidywalne. Pojawia się pytanie, czy Le Pen i Mélenchonowi uda się przełożyć dobre wyniki z pierwszej tury na mandaty. Obecnie Zjednoczenie Narodowe posiada ich zaledwie 6, a Niepokorna Francja 17. Nie wiadomo też, jak w wyborach do parlamentu poradzi sobie Zemmour, który zdobył w niedzielę 7 proc. głosów. ©℗